poniedziałek, 30 lipca 2001

LONDYN/BENELUX STOPEM

2001 r.
Kolejną podróż stopem, tym razem do Londynu, zaczynamy na radomskiej wylotówce na Warszawę. Docieramy do Grójca, a potem, przez Mszczonów, do Sochaczewa z plecakami na pace samochodu dostawczego. Stamtąd kierujemy się na Świecko, śpiąc po drodze w namiocie. Niestety, na granicy okazuje się, że nie można jej przekroczyć „z buta”, wsiadamy więc do pierwszego samochodu z kolei i w ten sposób znajdujemy się w Niemczech.
      Szybko mkniemy koło Berlina i dalej przez Niemcy, po raz kolejny przekonując się, jak łatwo w tym kraju łapać stopa. Kolejny nocleg wypada nam na stacji benzynowej między Bielefeld a Hamm. Tym razem jeszcze trochę się krępujemy, ale namiot rozbijamy już niezbyt daleko od samochodów na parkingu. Strasznie się przy okazji kłujemy jakimiś chwastami.
Rano toaleta (jakiś nadgorliwy Niemiec mówi nam w łazience, że tak nie wolno!), śniadanie na poboczu i ruszamy w kierunku Belgii. Łapiemy wypasione BMW, którym kieruje baskijska dziennikarka. Bardzo fajnie nam się rozmawia. Przejeżdżamy m.in. koło stadionu Bay Arena w Leverkusen i trafiamy do centrum Kolonii.

Zwiedzamy to piękne miasto – katedrę, kilka kościołów, nadbrzeże Renu, deptak - i ruszamy w kierunku wylotu. Kolonia robi na nas wrażenie – jest bogata, bardzo zadbana, ma bardzo dużo ścieżek rowerowych. Wtedy nie spodziewałem się jeszcze, że będę tu w przyszłości wracał, służbowo, wielokrotnie. Pieszo trafiamy w okolice jednej w wewnętrznych obwodnic miasta, ale nie za bardzo mamy ochotę iść dalej, bo plecaki po kilku godzinach zwiedzania miasta bardzo nam ciążą. Na szczęście udaje nam się złapać stopa, kabriolet – wszystko dzięki naszej kartce z napisem Aachen. Niestety, gość się zagapia i wysadza nas na zjeździe z autostrady zamiast na parkingu.
Dalej jedziemy starym Citroenem z brezentowym dachem, w którym wszystko trzeszczy. Trochę wieje, ale jest klimatycznie:) Po drodze mijamy autokar z piłkarzami Alemanii Aachen, a w końcu wysiadamy - niestety znów na jednym z rozjazdów, bo kierowca nie zrozumiał, że wolelibyśmy trafić na jakąś stację benzynową.
Zaczyna lać deszcz, na szczęście zatrzymuje się jakiś młody chłopak, który bez słowa nas zabiera i jedziemy przy ogłuszającym łomocie techno. W ten sposób trafiamy na obrzeża Brukseli, skąd zabiera nas nasz znajomy – mieszkający w Brukseli Tomek, u którego postanowiliśmy się zatrzymać na około tydzień.

Mieszkamy w dzielnicy Etterbeek położonej niedaleko centrum, dzięki czemu całe miasto zwiedzamy praktycznie pieszo, czasami tylko podjeżdżając gdzieś samochodem Tomka. Miasto jest piękne, z super starówką. Wieczorami uskuteczniamy niekończące się dyskusje o polityce. Odwiedzamy też kilka pubów z niesamowitą ilością oryginalnych piw, trafiamy też na studencką imprezę na Wolnym Uniwersytecie Brukselskim.
W międzyczasie zwiedzamy też Antwerpię, która również robi na nas bardzo pozytywne wrażenie. Ma piękny, renesansowy rynek, gotycką katedrę, tam po raz pierwszy widzimy też portową dzielnicę z prostytutkami prężącymi się w witrynach okiennych.
Po około tygodniu ruszamy dalej. Tomek wywozi nas na stację benzynową na wylotówkę, skąd szybko łapiemy stopa w kierunki północnym. Następnie docieramy na obrzeża Brugii, którą postanawiamy zwiedzić.

To miasto jest super – wszędzie kanały rzeczne i zabytki. Gdy tak sobie zwiedzamy z plecakami, w największym chyba zabytku miasta - Bazylice Świętej Krwi (Heilig-Bloed Basiliek), gdzie podobno znajduje się fiolka z krwią Chrystusa, podchodzi do nas starszy Belg, który dopytuje się o wrażenia, skąd jesteśmy itp. Proponuje nam nocleg. Trochę nas to dziwi i lekko niepokoi, ale postanawiamy zaryzykować. Na miejscu w jego domu okazuje się, że ten starszy pan od wielu już lat pomaga turystom z całego świata, co potwierdza specjalna księga pamiątkowa w jego domu z wpisami z różnych kontynentów. Zostajemy, a wraz z nami para z Meksyku. Sympatyczny pan postanawia zabrać nas na przejażdżkę wokół miasta i do knajpki na specjalność regionu. Jest zaskoczony, że wcale nie jest ona dla nas nowością. W końcu kto nie jadł naleśników? :) No może nie były takie zwyczajne, bo polane czekoladą.

Rano dziękujemy za gościnę i ruszamy w kierunku Oostende, a następnie Calais, gdzie jest przeprawa promowa na Wyspy Brytyjskie. Wiozący nas Belgowie twierdzą, że na pewno nie wpuszczą nas do Anglii, skoro nawet Belgom często się to nie udaje. Pomyśleć, że parę lat później bez problemu dotrą tu tysiące Polaków...
     Jedziemy wzdłuż wybrzeża, gdzie łapiemy samochód, który zabiera nas na prom (który mamy za free, bo kierowca płaci za całe auto tyle samo, niezależnie od liczby pasażerów). Trochę się obawiamy co będzie po drugiej stronie Kanału La Manche. Polacy nie byli jeszcze wtedy mile widziani na Wyspach, a wszystkich podejrzewano o chęć podjęcia tam nielegalnej pracy. Zdarzało się nawet, że zawracano z granicy całe autokary. My postanowiliśmy jednak podjeść do sprawy na luzie. I to chyba zdecydowało o sukcesie, bo celnik, co prawda po 15 minutowym „przesłuchaniu” (oglądał nawet nasze legitymacje studenckie – znał ich wzory!) wpuszcza nas na Wyspy.
      Dojeżdżamy aż na obwodnicę Londynu, skąd łapiemy kolejnego stopa w okolice stacji metra. Szukając noclegu trafiamy pod wskazane w przewodniku miejsce, gdzie ma być kemping, ale na miejscu zastajemy tylko lekkie slumsy i kilka spalonych samochodów. Jedziemy więc do informacji turystycznej na dworcu Victoria, skąd obdzwaniamy kilka miejsc.

Ostatecznie trafiamy na miły kemping z kicającymi pomiędzy namiotami i przyczepami zającami, położony w czwartej strefie, za Brixton, w okolicach Crystal Palace. Intensywnie zwiedzamy. Wiadomo: Big Ben, Tower Bridge, Katedra św. Pawła, Pałac Buckingham, Tate Gallery, National Gallery, Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud, British Museum, świetne Muzeum Historii Naturalnej, a także parlament, gdzie na żywo obserwujemy nawet ostrą debatę z udziałem szefa MSZ, Jack'a Straw'a!
Pod koniec pobytu zastanawiamy się, jak wydostać się z takiego miasta-molocha. Oglądamy w sklepie jedną z nielicznych map, która obejmuje także dalekie przedmieścia Londynu. Szukamy na wielkiej obwodnicy miasta jakieś stacji benzynowej, ale jest ich zaledwie kilka! Rysujemy sobie trasę i w końcu ruszamy - metrem do ostatniej stacji, potem kolejką podmiejską bodaj do przedostatniej stacji, a potem pieszo około dwóch godzin! I to bez pewności czy idziemy w dobrym kierunku, bo po drodze prawie nikogo nie spotkaliśmy, a jeśli już, to oczywiście nikt nie ma pojęcia o żadnej stacji. To było jedno z naszych największych w „karierze” wyzwań jeśli chodzi o autostop. W końcu trafiamy w okolice 30. i 31. zjazdu z autostrady na wymarzoną stację Thurrock Services. Jest ogromna, szukamy więc miejsca na kimę. Jest ciężko, bo teren płaski, a na nim mało krzewów. Na dodatek wszędzie pełno jakiejś zwierzyny – małych królików, nornic? W końcu rozbijamy namiot, a wtedy ktoś do nas podjeżdża po trawniku samochodem (policja, ochrona?) i nam się przygląda. Nie wiemy co robić, ale w końcu trochę przestraszeni zasypiamy.
Na szczęście w nocy panuje spokój, a rano po toalecie ruszamy na wyjazd ze stacji. Byle w dobrym kierunku, pamiętać o ruchu lewostronnym!:) Po chwili zatrzymuje się polski tir i od razu mówi do nas po polsku: „Wiadomo, że jesteście Polakami, bo kto inny mógłby tu łapać stopa?”. Dla nas to komplement:)

Ruszamy z wesołym kierowcą – na jednym z mostów źle pojechał, ale, jak mówi, „trzeba mieć zimną krew i ciepłe kalesony”, gdzieś tam manewruje i trochę naokoło docieramy na prom, a potem, z kolejnym kierowcą, na kontynent.
      W Calais stajemy przy drodze i wtedy dołącza do nas Anglik. To rzadka nacja wśród stopków. Okazuje się, że jedzie do Marsylii. Po raz 90! Ponieważ pracował kiedyś w pobliskiej fabryce win, znika na chwilę i wraca z trunkiem. Spożywamy, jest wesoło, ale trzeba jechać dalej.
      Zatrzymuje się samochód, który jedzie na wschód, ale Anglikowi to nie przeszkadza i jedzie z nami. W końcu po pewnym czasie decyduje się jednak wysiąść, a my docieramy do Belgii. Tam łapiemy m.in. pochodzącego z Maroka kierowcę jakiejś wyścigówki, który popija za kierownicą piwo, a na dodatek nie jedzie wcale tam, gdzie zapowiadał. Wjeżdża do jakiegoś miasta, a my lekko panikujemy. Szczególnie, że do auta wsiadają kolejni jego koledzy. Na szczęście na strachu się kończy.
Belgia jest mała, więc szybko dojeżdżamy do Holandii, gdzie oczywiście leje deszcz. Łapiemy stopa pod Hagę, do miejscowości Delft. Rozbijamy się za żywopłotem, gdzie stoi już inny namiot-igloo. Rano na stacji benzynowej śmieszna sytuacja – tłumaczę jednemu z Holendrów jak skorzystać z umywalki, ponieważ przycisk wody był ciekawie ukryty:) 
         Łapiemy w strugach deszczu. W końcu zatrzymuje się facet jadący do Amsterdamu. Wjeżdżamy do miasta autostradą obok ogromnego lotniska Schipol. Autobusem z centrum trafiamy na malowniczo położony nad kanałem kemping Zeeburg. Przez kilka dni zwiedzamy miasto – kanały, Red Light District, oglądamy coffe shopy itp. Naprawdę oryginalne miasto. Wszędzie pełno Polaków szukających pracy. 
        W końcu kierujemy się w stronę Polski. Na wylocie czeka nas przykra niespodzianka – przyczepia się do nas policja. Funkcjonariusze obrażają się nawet trochę, gdy pytamy czy mówią po angielsku. Przecież w Holandii każdy zna angielski! Czekamy aż odjadą i łapiemy dalej. W międzyczasie spotykamy dwie Polki, które dopiero tu przyjechały. Dajemy im nasz chleb. W końcu udaje się i jedziemy w kierunku Apeldoorn. W okolicach Hengelo trafiamy na stację, gdzie nocujemy, mimo huczących w pobliżu samochodów. Rano widzimy dwóch Słowaków, którzy na tej stacji łapali w zeszłym roku stopa przez trzy dni! To chyba rekord świata. Nie nastrajało to optymistycznie. Na szczęście łapiemy stopa i jedziemy do Niemiec, pod Osnabruck, a potem, jak zwykle szybko, koło Berlina i dalej przez Świecko do Radomia. 
      Docieramy bez przygód. To była bardzo udana miesięczna podróż. Przejechaliśmy kupę kilometrów i naprawdę sporo zobaczyliśmy. Super!