środa, 31 lipca 2002

HISZPANIA STOPEM

2002 r.

Nasz następny cel to Hiszpania – dosyć odległa jak na autostop, a więc to dla nas spore wyzwanie. Zaczynamy w Radomiu, skąd jedziemy w stronę do Piotrkowa, a potem do Bełchatowa. Stamtąd łapiemy tira z miłym kierowcą, z którym zabieramy się aż do niemieckiego Ingolstadt, słynącego z mieszczącej się tam siedziby Audi. W drodze wyjątkowo to ja (Norbert) śpię na kanapie w kabinie, a Ola rozmawia z tirowcem przez całą noc. Na jednym z parkingów wysiadamy i szybko łapiemy kolejnego tira do Salzburga. Turek jedzie aż do Włoch, ale z kilkugodzinnym postojem po drodze, postanawiamy więc szukać szczęścia dalej. Zabiera nas stary grat, w którym ostro wieje, ale wszystko rekompensują nam piękne widoki Alp. Ola odsypia poprzednią noc.
      W ten sposób sprawnie dojeżdżamy do Włoch, gdzie łapie się trudniej. Jakimś cudem docieramy w okolice Padwy. Tam na stacji benzynowej spotykamy parę – Czecha i Słowaczkę, którzy jadą do pracy do Grecji. Wypijamy dwa winka i miło gawędzimy. Dalszą podróż uniemożliwia nam ulewa, rozbijamy więc koło siebie namioty i śpimy.
Rano ruszamy w kierunku Mediolanu. Łapie się, jak wspomniałem, ciężko. Zatrzymują się np. motocykliści, ale mogą zabrać tylko jedną osobę… Ale i tak mamy szczęście. W końcu zabiera nas bowiem Subaru Impreza ze Szwajcarem w środku, brazylijską flagą na tylnej szybie i głośną muzyką techno. Bijemy rekord – w ok. 75 min. pokonujemy 250 km! Było ostro.

W upale docieramy do Mediolanu. Zwiedzamy miasto – katedrę Il Duomo (niestety, fasada obstawiona jest rusztowaniami, podczas wizyty za kilka lat będzie tak samo), robimy pamiątkowe fotki przy operze La Scala i stadionie San Siro. Wieczorem autobusem jedziemy na wylot (co za dogodny transport), na stację benzynową. Szukamy dogodnej miejscówki i natrafiamy na namiot z Czechami, którzy myślą, że jesteśmy właścicielami terenu:) Uspokajamy ich, śmiejemy się i idziemy spać.
Rano jemy razem śniadanie i popijamy winko. Potem, jeszcze w towarzystwie jakiegoś Słowaka, łapiemy stopa na południe, najpierw do Alessandrii, a następnie w kierunku Genui. Droga jest malownicza, pokonujemy ją fajnym kabrioletem. Jego właściciele postanawiają najpierw coś załatwić w nadmorskim Cogoleto, dlatego wykorzystujemy okazje i kąpiemy się w Morzu Liguryjskim. Miły akcent w podróży:) Potem jedziemy z nimi do Genui. Rozstajemy się w centrum i w drodze na kemping rzucamy się na rosnące na ulicy na palmach pomarańcze, które, jak się okazało, były dzikie i bardzo kwaśne.
Zwiedzamy piękne miasto, które robi na nas naprawdę duże wrażenie. Szczególnie ciekawe jest położone Geniu, na zboczu góry. Tak, niesamowite są miejsca, gdzie góry stykają się z morzem (Bałkany, Krym itp.)

Potem ruszamy na zachód. Daleko nie ujeżdżamy, bo robi się zmrok. Utykamy na jednej ze stacji benzynowej, która, niestety, niefortunnie położona jest na jakiejś skarpie, nie ma wiec za bardzo gdzie rozbić namiotu. Na szczęście zatrzymuje się auto, a kierowca obiecuje wywieźć nas gdzieś dalej. Przy jednym ze zjazdów szukamy wolnej polanki na namiot, ale trafiamy tylko na baraszkującą w samochodzie parę, nasz drajwer postanawia więc wziąć nas do siebie. Nocujemy w super rezydencji na Lazurowym Wybrzeżu, a rano ruszamy dalej malowniczą drogą w kierunku granicy z Francją. Autostop jest piękny!
Zabiera nas starszy facet z młodym synkiem i jakimś zwierzakiem (jakaś tchórzofretka czy coś takiego), rozklekotanym busem. Jedziemy z nimi aż do samej Marsylii, mijając po drodze Monte Carlo i Niceę.

W Marsylii zabieramy się autobusem podmiejskim na kemping w Cassis. Rozbijamy namiot, a potem zwiedzamy piękne miasto, w knajpie jemy pizzę ze swoim keczupem (myśleliśmy, że jest dodatkowo płatny:) i ruszamy dalej.
Na wylocie trochę się niepokoimy, ponieważ trwa właśnie obława na imigrantów i wszędzie biegają ludzie i policja. Na szczęście okazuje się, że stopa łapiemy nie tylko my, jest więc raźniej. Jedziemy kombivanem przez krainę Camargue w delcie Renu, która słynie z białych koni o takiej nazwie. Docieramy w okolice Perpignan, gdzie trochę utykamy. W końcu zabiera nas ekipa belgijskich luzaków podróżująca po Europie busem. Wieczorem rozbijamy na jakichś polach obozowisko, pijemy winko, a za oświetlenie robią nam małe świeczki dekoracyjne:) Rano jedziemy do Barcelony i tam się rozdzielamy.

Rozbijamy się na nadmorskim kempingu pod miastem w okolicach Mataro, skąd codziennie dojeżdżamy do centrum kolejką i zwiedzamy piękną Barcelonę. Główną atrakcją jest oczywiście ruchliwa ulica La Rambla i... stadion Camp Nou, gdzie wdzieramy się do środka bez biletów, a zdjęcie robi nam ochroniarz. Odbijamy sobie za to w innym momencie, kupując za dużą cześć naszego budżetu bilety na balet do muzyki naszej ukochanej Metalliki, a także Rammsteina i Apokaliptyki. Niesamowity spektakl! Zażywamy także kąpieli w Morzu Śródziemnym – w końcu z kempingu mamy na plażę tylko rzut beretem.
Po kilku dniach ruszamy na wylot w kierunku Madrytu, co nie jest proste. Plecaki ciążą, a dobrego miejsca nie widać. Ale to dopiero początek hiszpańskich problemów. Jakoś wyjeżdżamy w kierunku stolicy, dojeżdżamy w okolice Lleidy. Robi się późno, więc znajdujemy dobre miejsce na namiot w rowie, a rano pędzimy w kierunku Saragossy. Jedziemy dość szybko autostradą, ale ruch jest ogólnie bardzo mały. Do tego z nieba leje się żar, na szczęście w samochodzie ratuje nas klima. Gorzej, gdy musimy wysiąść na rozjeździe pod Saragossą – nasz kierowca jedzie dalej na północ. Na stacji benzynowej w skwarze czekamy około 4 godz.! W końcu się udaje i docieramy z kibicem FC Barcelony pod Madryt, do polskiej kolonii Alcala de Henares, a stamtąd do Madrytu.

Panują tu ogromne upały, jakich wcześniej nie zaznaliśmy. Mimo to dzielnie przez kilka dni zwiedzamy stolicę Hiszpanii. Mieszkamy na kempingu na obrzeżach miasta, na którym jednego wieczoru Cyganie urządzili sobie strzelaninę i gonitwę samochodami po rozłożonych namiotach. Tak naprawdę nie było nam do śmiechu, bo były to jakieś ostre porachunki.
Byliśmy w muzeum Prado i Reina Sofia, gdzie zobaczyliśmy niesamowitą Guernikę Pabla Picassa. Nie mogło nas też zabraknąć na słynnym stadionie Realu Madryt, Santiago Bernabeu.
Najgorzej było przy wyjeździe. Na jednej z głównych dróg wyjazdowych spędzamy 6 godzin, na dodatek dołuje nas temperatura wyświetlana na pobliskim termometrze: 42 stopnie! Masakra. W końcu udaje nam się stamtąd wydostać, a potem na raty docieramy do granicy z Francją (jeden z naszych kierowców dostaje mandat za zbyt szybką jazdę).
Tam, mimo zmroku, łapiemy tira (a w zasadzie to on „łapie” nas – migając nam światłami), którego kierowca słucha cały czas Simply Red. Dojeżdżamy z nim w okolice Lyonu, gdzie na stacji rozbijamy namiot – już bez krępacji, tuż obok parkujących tirów.
Rano łapiemy stopa, szalonego marokańskiego tirowca, i jedziemy na północ. Potem nie idzie nam najlepiej i kolejny nocleg znów wypada nam jeszcze we Francji. Do tego skończyło nam się jedzenie, a nie było gdzie uzupełnić zapasów. Zatrzymuje się nam kolejny szalony tirowiec, Portugalczyk, fan Benfiki, który ściga się z innymi tirami. Mijamy Besancon, fabrykę Peugeota w Sochaux, wysiadamy na stacji pod Belfort, gdzie wreszcie udaje nam się kupić czerstwe bagietki.

Próbujemy złapać coś do Szwajcarii, ale bezskutecznie. W kolejnym samochodzie mijamy Mulhousę i docieramy do Zagłębia Saary. Niestety, utykamy na jakimś parkingu, skąd nikt nie chce nas zabrać, bo przy jego wylocie stoi policja. Na szczęście jedziemy dalej, w kierunku Heidelberga. Koło Freiburga zabiera nas camper – siedzimy sobie komfortowo w miło urządzonym domu na kółkach popijając piwko. Niestety, kierowca jedzie na północ, a my odbijamy w prawo.
    Potem szybko mkniemy kolejnymi stopami przez południowe Niemcy. Na jednym z parkingów spotykamy dwóch Polaków jadących w przeciwnym kierunku, których w drodze do pracy do Hiszpanii trafiła niemiecka drogówka i za łapanie stopa na autostradzie dała mandat, na który wydali całą swoją kasę!

Na jednym z parkingów łapiemy polskiego tira i docieramy do granicy z Polską. Tu widać różnicę w drogach – na autostradzie ze Zgorzelca nasz kolejny samochód wpada w przerwy miedzy płytami. W ten sposób docieramy do Wrocławia, pod samo Tesco, gdzie kupujemy bagietki, o dziwo niebo lepsze od francuskich „sucharów”. Jesteśmy padnięci, więc dalej, do Radomia, docieramy już pociągiem. Prawie 7 tys. km za nami, a co najważniejsze: Półwysep Iberyjski zdobyty!