niedziela, 31 sierpnia 2003

TURCJA STOPEM

2003 r.
Jak co roku w wakacje mieliśmy dwie możliwości rozpoczęcia naszej wymarzonej podróży – na północnej lub południowej drodze wylotowej z Radomia. Po zwiedzeniu autostopem zachodniej i południowej Europy i zasmakowaniu ukraińskiego wschodu jako cel obraliśmy Turcję. Sława tego kraju, jako jednego z najprzyjaźniejszych dla autostopowiczów, zadziałał na nas jak płachta na byka! Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma? Zobaczymy.
      Z tradycyjnym śpiewem na ustach („Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda...”) patrzyliśmy na mijających nas zdziwionych kierowców. To autostop jeszcze istnieje? Tak, i chyba ma się całkiem nieźle. Jeden z kierowców trzykrotnie dopytywał się jak zamierzamy dotrzeć tak daleko: czy aby na pewno nie samolotem?
     Droga do Budapesztu minęła błyskawicznie, szczególnie miło jechało się z tirowcem o ksywce „Kruszyna”: miał niebywałą tuszę i...uzdolnienia muzyczne.

Wiele dobrego słyszeliśmy o stolicy Węgier. Rzeczywiście miasto jest bardzo ładne, a w porównaniu z naszą Warszawą naprawdę europejskie. Wrażeń nie popsuło nam nawet długotrwałe poszukiwanie kempingów - niektóre z polecanych od dawna nie istnieją. Piękne położenie naszego („Niche”) wynagrodziło nam nawet dźwiganie za ciężkich jak zwykle plecaków.
      Trzy dni w Budapeszcie wystarczyły na pobieżne zwiedzenie miasta: wzgórza zamkowego i Gellerta, wyspy Małgorzaty, parlamentu (przereklamowany), drugiego najstarszego w Europie metra, dzielnicy Ferencvaros i aż nadto nowoczesnych deptaków. Zwiedzanie umilał nam najtrudniejszy, słyszany w tle język węgierski. Chyba jeszcze nigdy jadąc w metrze nie czuliśmy się tak zdezorientowani jak podczas słuchania węgierskich nazw stacji. Problemy lingwistyczne uwidoczniły się podczas szukania wylotu w kierunku Rumunii. W końcu po noclegu w zagajniku za stacją benzynową obok lotniska (polecamy!:) udało nam się wyjechać. Wypada wspomnieć, że część dalszej drogi przez Węgry pokonaliśmy na odsłoniętej lawecie ciężarówki. U nas to by nie przeszło.

W Oradei, pierwszym na naszej drodze rumuńskim mieście, spotkało nas największe tegoroczne rozczarowanie: autostop jest tu płatny, są oficjalne stawki, często dużo wyższe od przejazdu koleją. Poza tym ogromna bieda i wszechobecne bezpańskie, agresywne psy. Do tego niezbyt przyjaźnie nastawieni do turystów miejscowi. No i lokalny koloryt, np. Cyganie gotujący coś na ognisku przy samym wejściu na dworzec kolejowy:)
     Troszkę zrezygnowani udaliśmy się w drogę nocnym pociągiem pośpiesznym do Brasova, dalej osobowym (liczy się każdy grosz:) do rumuńskiej stolicy. Co ciekawe, było w nich dużo bezpieczniej niż w PKP.
      Bukareszt nie poprawił naszej opinii o Rumunii, tu czas jakby się zatrzymał. Ruiny budynków, wielu żebraków, wyludnione ulice i zadziwiająco dużo kalekich ludzi. Powoli traciliśmy entuzjazm, tym bardziej, że nigdzie nie było tanich autobusów do Stambułu, o których tyle przeczytaliśmy w internecie. Na jednym z prywatnych dworców dość długo się targowaliśmy, w końcu jednak postanowiliśmy dojechać do granicy pociągiem. Zresztą Olę ugryzł jeden z tych okropnych psów i tego było już za wiele. Trafiliśmy na pełen przemytników pociąg do Ruse, pierwszej miejscowości w Bułgarii. Chodziło nam o to, aby przekroczyć granicę.
      Mimo zapadających ciemności odnaleźliśmy wylot z Ruse; chcieliśmy dalej łapać stopa lub chociaż rozbić namiot przy drodze. Niestety, to strategiczne miejsce upatrzyły sobie także miejscowe prostytutki i ich groźnie wyglądający sutenerzy. Później okazało się, że z przedstawicielkami najstarszego zawodu świata będziemy mieli jeszcze do czynienia. Tymczasem byliśmy zmuszeni nocować na podwórzu jednego z domów, w namiocie rozbitym na garażu.

Po porannej toalecie (tak jak zazwyczaj w butelce wody) ruszyliśmy stopem dalej. Uderzyła nas duża różnica, jaka dzieli Rumunię i Bułgarię, na korzyść tej ostatniej oczywiście. Drogi są tu na pewno lepsze niż w Polsce, choć to akurat żadna trudność. Mimo to wcale nie łapało się łatwo. Po rumuńskich doświadczeniach zaczęliśmy się już nawet zastanawiać, czy uda nam się w ogóle dotrzeć do Turcji.
      Na szczęście po południu, w okolicach Starej Zagory, złapaliśmy bośniackiego tirowca, który jechał prosto do Stambułu! No może nie tak zupełnie prosto, bo po drodze załatwiał wiele interesów i odwiedzał niezliczoną ilość znajomych, którzy byli bardzo gościnni. Wśród nich znaleźli się i tacy, którzy oferowali nam za żony/mężów swoje córki, narzeczonych itp. Szczególnie ciekawie było w przydrożnym barze koło Dimitrovgradu, który okazał się... domem publicznym. Miejscowe pracownice wychodziły z siebie, aby przekonać nas, że możemy na chwilę się rozdzielić i pójść z nimi osobno na zaplecze w wiadomym celu. Ze względu na ich opiekunów i brak reakcji na naszą odmowę zrobiło się troszkę niebezpiecznie, ale wreszcie udało się rozstać w pokoju.
      Granicę bułgarsko-turecką przekraczaliśmy późną nocą w Kapilule. Kilkugodzinne oczekiwanie na odprawę naszego kierowcy osłodził nam widok granicznego meczetu i wiele propozycji zabrania nas do Stambułu. My byliśmy jednak lojalni; w końcu nie zawsze spotyka się kierowcę, który częstuje jedzeniem ze swojego talerza. Po krótkiej drzemce w kabinie zaparkowanego na poboczu autostrady tira (taki tu zwyczaj!), ruszyliśmy do Stambułu.

To niewiarygodnie rozległe miasto przywitało nas ogromnym upałem, tłokiem i hałasem, gwarem na ulicy i zupełną samowolką kierowców. Gdyby tu przyszło zdawać egzamin na prawo jazdy...
      Wąskie zaułki, uliczny bałagan, kebaby zamiast hamburgerów - to właśnie dlatego chcieliśmy tu przyjechać. A gdy usłyszeliśmy wzywającego z minaretu na modlitwę muezina, to aż przysiedliśmy z wrażenia! Zabraliśmy się za poszukiwanie hotelu. Wśród kilkudziesięciu (!) wybraliśmy jeden usytuowany obok dworca Sirkeci, w samym centrum Starego Stambułu. Naszym największym sukcesem było zbicie ceny z 25 do 7 dolarów za dwuosobowy, schludny pokój. Gospodarz ciągle nas czymś częstował (ach te arbuzy!) i próbował się uczyć polskiego.
      Dziesięciodniowy pobyt w dawnym Konstantynopolu staraliśmy się wykorzystać bardzo intensywnie. Przepiękne meczety (Błękitny jest naszym faworytem), muzea (np. tureckich dywanów), port, akwedukt, urocze bazary, zapomniane uliczki czy katolicka msza (czuliśmy się jak na „tureckim kazaniu”:) robią niesamowite wrażenie. Do tego nowoczesny stadion piłkarski z minaretami w tle, oryginalne jedzenie - to tu zaczyna się prawdziwy wschód. Z drugiej strony jest nowoczesna dzielnica Taksim, pełna luksusowych hoteli i dyskotek, a na bazarach cała gama filmów dla dorosłych i najnowsze, pirackie gry komputerowe. Poza tym sklepy ze skąpą bielizną i bardzo modnie ubrane Turczynki, tyle że w chustach na głowach. No i wszędzie podobizny i złote myśli Kemala Atatürka, ojca świeckiej, republikańskiej Turcji.
      Większość Stambułu zwiedziliśmy pieszo, co pozwoliło nam dotrzeć do wielu „pozaregulaminowych” miejsc, o których przewodniki ani się nie zająkną. Na zorganizowanych wycieczkach nie ma szans na zwiedzenie stadionów czy oper, a ze względu na nasze zainteresowania, są to stałe punkty programu w niemal każdym odwiedzanym przez nas mieście.

Wreszcie przepłynęliśmy promem na azjatycką część miasta i stamtąd dalej stopem ruszyliśmy w kierunku Morza Egejskiego. Szybko dotarliśmy pod Izmir (w mieście widać jeszcze skutki tragicznego trzęsienia ziemi sprzed kilku lat), gdzie spędziliśmy noc na stacji benzynowej w namiocie, tuż obok dystrybutorów z paliwem, ugoszczeni pitą i oliwkami przez Hassana i Husajna, pracowników stacji. Rano wykąpaliśmy się w morzu, obejrzeliśmy starożytny Efez oraz jeden z siedmiu cudów świata - świątynię Artemidy (z której ostała się jedna kolumna!) i ruszyliśmy do Pamukkale. Jeżdżą tam wszystkie wycieczki, co jest chyba lekką przesadą. Chociaż widok wapiennych tarasów i basenów, a także świetnie zachowanego amfiteatru w Hieropolis, robią wrażenie.
      To niesamowite, ale w Turcji wystarczy iść poboczem, a kierowcy zatrzymują się sami i zabierają autostopowiczów. Jadąc dalej w kierunku Kapadocji ciągle spotykaliśmy bardzo życzliwych ludzi, a rozbijanie namiotu na trawnikach przed drogimi hotelami nikomu nie przeszkadzało. Gdybyśmy mieli więcej czasu, być może zwiedzilibyśmy też południowe wybrzeże, bo mieliśmy wiele zaproszeń od poznanych w drodze tamtejszych kierowców.
      Po przejechaniu stepowych okolic Aksaray i Nevsehir w środkowej Turcji dotarliśmy do Göreme, leżącego w samym centrum bajkowej Kapadocji. Cudowne formacje skalne, pozostałości po działalności pyłu wulkanicznego i wody, podziemne miasta, mieszkania czy hotele wykute w skałach robią gigantyczne wrażenie. Nam jak zwykle udało się dotrzeć do mało uczęszczanych szlaków, dzięki czemu mogliśmy z bliska przyjrzeć się zarówno dzikim wąwozom, jak i skalnym domom z antenami satelitarnymi w otworach okiennych!
      W drodze powrotnej zabrał nas turecki jubiler, który ugościł nas w Ankarze w chyba najdroższej tureckiej restauracji. Nasze krótkie spodenki i t-shirty nie stanowiły przeszkody:) Zjedliśmy tutejszą specjalność: niesamowity iskender kebab na talerzu. Wizyta w stolicy nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia, wszechobecne budynki rządowe nie wyróżniają się niczym szczególnym. Miły Turek przenocował nas w swoim apartamencie w Stambule, a rano ruszyliśmy dalej.

Dalsza droga przebiegła bardzo sprawnie, choć na początku, na wylocie ze Stambułu, najedliśmy się strachu, łapiąc z konieczności stopa na zatłoczonej autostradzie. Z opresji wybawił nas kurdyjski kierowca, który podwiózł nas kilkadziesiąt kilometrów. Stamtąd szybko dojechaliśmy do Płowdiw w Bułgarii, gdzie zdecydowaliśmy się na powrót nie przez pechową Rumunię, ale przez Sofię, a następnie przez Serbię i Czarnogórę. Widać, że kraj ten ostatnio wiele przeszedł, najbardziej zapadł nam w pamięć widok zbombardowanego nie tak dawno w Belgradzie budynku.
      Na granicy z Węgrami spotkaliśmy Węgra, który pomny swoich udanych eskapad autostopowych do Polski postanowił odwdzięczyć się za słowiańską gościnę. To sprawiło, że noc spędziliśmy w jego daczy nad jeziorem, oglądając wraz z całą rodziną mecz piłki... wodnej z udziałem Węgrów. Ponieważ Madziarzy wygrali, mogliśmy oblać zwycięstwo wódką paprykową, czym potwierdziliśmy przysłowie: „Polak- Węgier dwa bratanki...”.
      To był jeden z ostatnich akcentów naszej podróży. Następnego dnia bardzo szybko dotarliśmy przez Słowację do Bielska-Białej, gdzie problem stanowiło przejechanie autostopem kilkudziesięciu kilometrów do Krakowa a potem do Radomia. No ale Polska to nie Turcja...
    Po ponad miesiącu wróciliśmy niesamowicie szczęśliwi i zbudowani tym co przeżyliśmy i zobaczyliśmy (za nieco ponad 600 zł na głowę!). Kolejna autostopowa eskapada (ponad 6300 km!) zakończyła się sukcesem. A podobno kto zobaczył Turcję, będzie chciał wrócić w tamte rejony, ale jeszcze dużo dalej. My nie stanowimy tu wyjątku.