2004 r.
Po
wyruszeniu z domu w Radomiu okazało się, że mamy mega-ciężkie
plecaki, więc na przystanku zostawiamy część rzeczy tacie. W
końcu po dojechaniu na wschodnią wylotówkę wyruszamy stopem w
kierunku wschodniej granicy. Po pewnym czasie docieramy do Lublina, a
stamtąd, przez Krasnystaw, do Tomaszowa Lubelskiego.
W
tamtych rejonach stopa łapie się ciężko, ale w końcu docieramy
do granicy w Hrebennem. Tam zabieramy się z polskim kierowcą, który
wziął nas chyba tylko jako alibi, ponieważ kursował po obu
stronach granicy z benzyną (po ukraińskiej stronie jest dużo
tańsza).
Na
granicy było bardzo nieprzyjemnie. W paszport wbijają nam pieczątkę
„tranzit”, co będzie miało potem bardzo przykre konsekwencje.
Poza tym granicznicy wyłudzają od nas pseudo-ubezpieczenie, które
– według informacji z polskiego MSZ – jest bezprawne. Ale cóż,
na wschodzie z mundurowym nie wygrasz...
Dojeżdżamy
z naszym przemytnikiem do Rawy Ruskiej, skąd dalej ruszamy busem –
marszrutką
– do Lwowa. Drogę umila nam utwór „Dragostea din tei”, który
wkrótce będzie wielkim hitem.
Wysiadamy
gdzieś w ciemnościach (dostawy prądu i wody są tam przerywane),
ale udaje nam się na czuja (byliśmy już we Lwowie kilka lat temu)
dotrzeć do centrum. W kultowym hotelu Lviv był komplet, więc
ruszamy w pobliże, do obskurnego hotelu Kiev. Co za koszmar –
klaustrofobiczna winda metr na metr, brudne łazienki na korytarzu
bez wody, za to z baniakiem i garnkiem do nabierania... Na szczęście
śpimy tam tylko noc.
Rano
ruszamy na dworzec. Okazuje się, że od naszej ostatniej wizyty
sporo tu zdrożało. W dworcowym automacie pijemy kawę – była
spleśniała! - i przed tablicą odjazdów zastanawiamy się gdzie
jechać. Gdy głośno rozmyślamy, czy po Kijowie nie uderzyć na
wschód, do Dniepropietrowska i Doniecka, jakaś miłą Ukrainka
stanowczo nam to odradza i zachęca do zwiedzenia Odessy.
Ponieważ
pociąg do stolicy Ukrainy mamy wieczorem, ruszamy w miasto. Posilamy
się niezawodnymi pierożkami pielmieni
pakowanymi w gazetę i zwiedzamy. Po zmroku ruszamy na peron, na
którym widzimy niekończący się pociąg (miał chyba ze 30
wagonów!). Wsiadamy do naszego wagonu. To tzw. plackartnyj,
z
najtańszymi miejscami, z przegródkami, ale bez drzwi pomiędzy
przedziałami. Porządku pilnuje konduktorka, która wydaje także
wrzątek. W jednym boksie jest sześć łóżek – po dwa na każdej
ścianie. Bagaże kładzie się w skrzyniach pod najniższymi
posłaniami. Jest strasznie duszno, na dodatek toalety zamykane są
w pobliżu każdej stacji. A nasz pociąg zatrzymuje się niestety
dosyć często...
Rano wszędzie jest już spory syf, po korytarzu rytmicznie pływają
wymiociny – w przedziale obok była impreza. Stwierdzamy, że kolej
transsyberyjska nie jest jednak dla nas.
Przed
dworcem w Kijowie kłębi się tłum kobiet oferujących kwatery.
Jedziemy z jedną z nich metrem na peryferyjną dzielnicę Kijowa i
zamieszkujemy w jej kawalerce. Dzielnica jest przedziwna. Modułowa.
Gdy jednego wieczoru przez pomyłkę wychodzimy z drugiej strony
metra, dopiero w „naszym” bloku, gdy nie pasuje klucz od
mieszkania, orientujemy się, że coś jest nie tak. A to po prostu
obie części dzielnicy są dla siebie lustrzanym odbiciem.
Zwiedzamy
ciekawy Kijów: Majdan Niezależności, pomnik Wielkiego Głodu,
piękne cerkwie (m.in. Sobór Mądrości Bożej), Ławrę Pieczerską
ze zmumifikowanymi ciałami zasłużonych i pobliski mega-pomnik
Matki Ojczyzny, muzeum czarnobylskie z przerażającymi zdjęciami
ludzi i zwierząt zdeformowanych wskutek napromieniowania czy
niesamowity, ogromy skansen w podkijowskim Pirogowie. Zwiedzanie
Kijowa umilamy sobie zagryzaniem świetnych pierożków i placków,
obowiązkowo zapijanych dobrym ukraińskim piwem:)
Po
tygodniu ruszamy nocnym pociągiem na Krym. Na półwysep docieramy
przed południem. Mijamy kolejne miejscowości. W jednej z nich –
znanym z „Sonetów”
Mickiewicza Bakczysaraju
– spontanicznie postanawiamy wysiąść. Z trudem znajdujemy
prywatną kwaterę – pokój bez żadnych mebli, no, z materacem –
i zwiedzamy: pałac chanów krymskich, wydrążony w skale Monastyr
Uspieński oraz piękne skalne miasta. Zewsząd atakują nas czarne
chrabąszczowate robaki. Jeden z nich znajdujemy zapieczony w
chlebie:)
Następnie
ruszamy na południe. Planowaliśmy zatrzymać się w Sewastopolu,
ale znów okazuje się, że nasz skromny budżet nie pozwala na
wiele. A jeszcze kilka lat wcześniej czuliśmy się na Ukrainie „jak
króle”...
Dowiedzieliśmy
się, że tańsze kwatery są w Bałakławie – położonym nad
samym Morzem Czarnym miasteczku-satelicie Sewastopolu, słynącym
kiedyś z bazy okrętów podwodnych. Znajdujemy skromny pokoik (w
którym, gdy nie ma turystów, mieszkają właściciele – to tutaj
norma). Ciekawostka – w wychodku na podwórku trafiamy na
skorpiona. Zwiedzamy fajną twierdzę genueńską Czembalo i kąpiemy
się przy pięknych skałach, które podobno Homer opisał w
„Odysei”. Towarzyszą
nam skaczące dzikie kozice, które wcale nie boją się ludzi.
Jeździmy też, podmiejskim autobusem, do Sewastopola.
Po
kilku dniach ruszamy na wschód. Po drodze znów spontanicznie
postanawiamy zatrzymać się w Ałupce.
Powtarza się problem z drogimi kwaterami. W końcu decydujemy się
na obskurny, zagracony pokój. Na dodatek po kuchni na dole łażą
wielkie karaluchy. Na szczęście humory poprawiły nam piękne
widoki, szczególnie góra Aj-Petri (1234 m n.p.m.), na którą
wjechaliśmy bardzo stromą kolejką linową (praktycznie z poziomu
morza!).
Z
Ałupki ruszamy busem do Jałty. Podróż „umila” wszystkim
młodociany pasażer, który ostro wymiotuje.
W
Jałcie zatrzymujemy się, jak zwykle, w prywatnym mieszkaniu –
mamy do dyspozycji pokój z właścicielką za ścianą. Zwiedzamy
Jałtę, a także słynny ze smutnej dla nas konferencji w 1944 r.
pałac w Liwadii. Złe wrażenie robią na nas tutejsze plaże, które
są niemal w całości wybetonowane.
Z
Jałty jedziemy do Symferopola trolejbusem. To podobno część
najdłuższej trasy trolejbusowej w Europie.
Krótko
zwiedzamy Symferopol (wszystko skupia się wokół portu) i ruszamy
nocnym pociągiem do Odessy. Znajdujemy nocleg – nieco na uboczu, w
rzędzie drewnianych domków z werandami, gdzie dokarmiamy naszymi
konserwami zabiedzone psiaki. Potem zwiedzamy.
Miasto
jest zniszczone, ale bardzo ciekawe. Największą atrakcję stanowią
oczywiście wielkie Schody Potiomkinowskie, znane z filmu „Pancernik
Potiomkin” Eisensteina. Jeśli chodzi o filmy, to niestety nigdzie
nie natrafiamy na ślady fajnej komedii „Deja vu” Machulskiego.
Po
kilku dniach włóczenia się po mieście jedziemy na dworzec
kolejowy z zamiarem dojechania do stolicy Mołdawii – Kiszyniowa. Z
trudem kupujemy bilety (na Ukrainie to wielka biurokratyczna
procedura), ale szybko okazuje się, że pociągu nie będzie. Nie
wiadomo dlaczego. Ruszamy więc za tłumem ludzi na dworzec
autobusowy. Kupujemy bilety i w drogę.
Na
granicy smutna czeka nas smutna niespodzianka – pogranicznik nie
che nas wypuścić, twierdząc, że pieczątka „tranzit” wbita w
paszport obliguje nas do opuszczenia Ukrainy tym samym przejściem,
którym wjechaliśmy. Co za absurd! Nasze prośby nie skutkują,
podobnie jak próba wręczenia „datku”. W końcu rezygnujemy, bo
nasz autobus i tak musi jechać dalej. Wracamy rejsowym autobusem do
Odessy. Jest późno, na szczęście na dworcu jakaś kobieta oferuje
nocleg. Ale jaki! Nasz pokój znajduje się za pomieszczeniem
gospodarzy (przez które musimy przechodzić do toalety), w którym
gnieździ się kilka osób. Toaleta też osobliwa – np. obiecany
prysznic stanowi miska z wodą pod schodami.
Rano
jedziemy do Lwowa i dzwonimy do polskiej ambasady z pytaniem, czy
feralna pieczątka rzeczywiście nas ogranicza. Mówią, że
absolutnie nie i żeby w razie problemów dzwonić z granicy. Nie
dajemy więc za wygraną i ruszamy (z dziwnego dworca autobusowego
położonego wśród blokowiska, gdzie pasą się krowy) w kierunku
przejścia w Medyce.
Tam
istny „Meksyk”! Sami przemytnicy upychający tony papierosów
gdzie się da. Kolejka na kilka godzin. W końcu ruszamy grupkami do
strefy buforowej ulokowanej pomiędzy drucianymi parkanami. Czujemy
się jak, nie przymierzając, w obozie koncentracyjnym. Ukraińcy
pogranicznicy nas, o dziwo, puszczają, zostają Polacy. Na szczęście
litują się nad nami – jedynymi turystami w wielkiej masie ludzi –
i każą przejść ponad głowami ludzi. Widzimy jeszcze desperatów,
którzy na siłę przebiegają przez polską kontrolę z papierosami.
W końcu jesteśmy po polskiej stronie.
Po
tych przeżyciach nie mamy już siły na autostop i z Przemyśla
wracamy do domu pociągiem.