sobota, 31 lipca 2004

UKRAINA

2004 r.
Po wyruszeniu z domu w Radomiu okazało się, że mamy mega-ciężkie plecaki, więc na przystanku zostawiamy część rzeczy tacie. W końcu po dojechaniu na wschodnią wylotówkę wyruszamy stopem w kierunku wschodniej granicy. Po pewnym czasie docieramy do Lublina, a stamtąd, przez Krasnystaw, do Tomaszowa Lubelskiego.
W tamtych rejonach stopa łapie się ciężko, ale w końcu docieramy do granicy w Hrebennem. Tam zabieramy się z polskim kierowcą, który wziął nas chyba tylko jako alibi, ponieważ kursował po obu stronach granicy z benzyną (po ukraińskiej stronie jest dużo tańsza).
      Na granicy było bardzo nieprzyjemnie. W paszport wbijają nam pieczątkę „tranzit”, co będzie miało potem bardzo przykre konsekwencje. Poza tym granicznicy wyłudzają od nas pseudo-ubezpieczenie, które – według informacji z polskiego MSZ – jest bezprawne. Ale cóż, na wschodzie z mundurowym nie wygrasz...
      Dojeżdżamy z naszym przemytnikiem do Rawy Ruskiej, skąd dalej ruszamy busem – marszrutką – do Lwowa. Drogę umila nam utwór „Dragostea din tei”, który wkrótce będzie wielkim hitem.

Wysiadamy gdzieś w ciemnościach (dostawy prądu i wody są tam przerywane), ale udaje nam się na czuja (byliśmy już we Lwowie kilka lat temu) dotrzeć do centrum. W kultowym hotelu Lviv był komplet, więc ruszamy w pobliże, do obskurnego hotelu Kiev. Co za koszmar – klaustrofobiczna winda metr na metr, brudne łazienki na korytarzu bez wody, za to z baniakiem i garnkiem do nabierania... Na szczęście śpimy tam tylko noc.
      Rano ruszamy na dworzec. Okazuje się, że od naszej ostatniej wizyty sporo tu zdrożało. W dworcowym automacie pijemy kawę – była spleśniała! - i przed tablicą odjazdów zastanawiamy się gdzie jechać. Gdy głośno rozmyślamy, czy po Kijowie nie uderzyć na wschód, do Dniepropietrowska i Doniecka, jakaś miłą Ukrainka stanowczo nam to odradza i zachęca do zwiedzenia Odessy.
      Ponieważ pociąg do stolicy Ukrainy mamy wieczorem, ruszamy w miasto. Posilamy się niezawodnymi pierożkami pielmieni pakowanymi w gazetę i zwiedzamy. Po zmroku ruszamy na peron, na którym widzimy niekończący się pociąg (miał chyba ze 30 wagonów!). Wsiadamy do naszego wagonu. To tzw. plackartnyj, z najtańszymi miejscami, z przegródkami, ale bez drzwi pomiędzy przedziałami. Porządku pilnuje konduktorka, która wydaje także wrzątek. W jednym boksie jest sześć łóżek – po dwa na każdej ścianie. Bagaże kładzie się w skrzyniach pod najniższymi posłaniami. Jest strasznie duszno, na dodatek toalety zamykane są w pobliżu każdej stacji. A nasz pociąg zatrzymuje się niestety dosyć często... Rano wszędzie jest już spory syf, po korytarzu rytmicznie pływają wymiociny – w przedziale obok była impreza. Stwierdzamy, że kolej transsyberyjska nie jest jednak dla nas.

Przed dworcem w Kijowie kłębi się tłum kobiet oferujących kwatery. Jedziemy z jedną z nich metrem na peryferyjną dzielnicę Kijowa i zamieszkujemy w jej kawalerce. Dzielnica jest przedziwna. Modułowa. Gdy jednego wieczoru przez pomyłkę wychodzimy z drugiej strony metra, dopiero w „naszym” bloku, gdy nie pasuje klucz od mieszkania, orientujemy się, że coś jest nie tak. A to po prostu obie części dzielnicy są dla siebie lustrzanym odbiciem.
      Zwiedzamy ciekawy Kijów: Majdan Niezależności, pomnik Wielkiego Głodu, piękne cerkwie (m.in. Sobór Mądrości Bożej), Ławrę Pieczerską ze zmumifikowanymi ciałami zasłużonych i pobliski mega-pomnik Matki Ojczyzny, muzeum czarnobylskie z przerażającymi zdjęciami ludzi i zwierząt zdeformowanych wskutek napromieniowania czy niesamowity, ogromy skansen w podkijowskim Pirogowie. Zwiedzanie Kijowa umilamy sobie zagryzaniem świetnych pierożków i placków, obowiązkowo zapijanych dobrym ukraińskim piwem:)

Po tygodniu ruszamy nocnym pociągiem na Krym. Na półwysep docieramy przed południem. Mijamy kolejne miejscowości. W jednej z nich – znanym z „Sonetów” Mickiewicza Bakczysaraju – spontanicznie postanawiamy wysiąść. Z trudem znajdujemy prywatną kwaterę – pokój bez żadnych mebli, no, z materacem – i zwiedzamy: pałac chanów krymskich, wydrążony w skale Monastyr Uspieński oraz piękne skalne miasta. Zewsząd atakują nas czarne chrabąszczowate robaki. Jeden z nich znajdujemy zapieczony w chlebie:)
      Następnie ruszamy na południe. Planowaliśmy zatrzymać się w Sewastopolu, ale znów okazuje się, że nasz skromny budżet nie pozwala na wiele. A jeszcze kilka lat wcześniej czuliśmy się na Ukrainie „jak króle”...
      Dowiedzieliśmy się, że tańsze kwatery są w Bałakławie – położonym nad samym Morzem Czarnym miasteczku-satelicie Sewastopolu, słynącym kiedyś z bazy okrętów podwodnych. Znajdujemy skromny pokoik (w którym, gdy nie ma turystów, mieszkają właściciele – to tutaj norma). Ciekawostka – w wychodku na podwórku trafiamy na skorpiona. Zwiedzamy fajną twierdzę genueńską Czembalo i kąpiemy się przy pięknych skałach, które podobno Homer opisał w „Odysei”. Towarzyszą nam skaczące dzikie kozice, które wcale nie boją się ludzi. Jeździmy też, podmiejskim autobusem, do Sewastopola.

Po kilku dniach ruszamy na wschód. Po drodze znów spontanicznie postanawiamy zatrzymać się w Ałupce. Powtarza się problem z drogimi kwaterami. W końcu decydujemy się na obskurny, zagracony pokój. Na dodatek po kuchni na dole łażą wielkie karaluchy. Na szczęście humory poprawiły nam piękne widoki, szczególnie góra Aj-Petri (1234 m n.p.m.), na którą wjechaliśmy bardzo stromą kolejką linową (praktycznie z poziomu morza!).
      Z Ałupki ruszamy busem do Jałty. Podróż „umila” wszystkim młodociany pasażer, który ostro wymiotuje.
     W Jałcie zatrzymujemy się, jak zwykle, w prywatnym mieszkaniu – mamy do dyspozycji pokój z właścicielką za ścianą. Zwiedzamy Jałtę, a także słynny ze smutnej dla nas konferencji w 1944 r. pałac w Liwadii. Złe wrażenie robią na nas tutejsze plaże, które są niemal w całości wybetonowane.
      Z Jałty jedziemy do Symferopola trolejbusem. To podobno część najdłuższej trasy trolejbusowej w Europie.

Krótko zwiedzamy Symferopol (wszystko skupia się wokół portu) i ruszamy nocnym pociągiem do Odessy. Znajdujemy nocleg – nieco na uboczu, w rzędzie drewnianych domków z werandami, gdzie dokarmiamy naszymi konserwami zabiedzone psiaki. Potem zwiedzamy.
      Miasto jest zniszczone, ale bardzo ciekawe. Największą atrakcję stanowią oczywiście wielkie Schody Potiomkinowskie, znane z filmu „Pancernik Potiomkin” Eisensteina. Jeśli chodzi o filmy, to niestety nigdzie nie natrafiamy na ślady fajnej komedii „Deja vu” Machulskiego.

Po kilku dniach włóczenia się po mieście jedziemy na dworzec kolejowy z zamiarem dojechania do stolicy Mołdawii – Kiszyniowa. Z trudem kupujemy bilety (na Ukrainie to wielka biurokratyczna procedura), ale szybko okazuje się, że pociągu nie będzie. Nie wiadomo dlaczego. Ruszamy więc za tłumem ludzi na dworzec autobusowy. Kupujemy bilety i w drogę.
      Na granicy smutna czeka nas smutna niespodzianka – pogranicznik nie che nas wypuścić, twierdząc, że pieczątka „tranzit” wbita w paszport obliguje nas do opuszczenia Ukrainy tym samym przejściem, którym wjechaliśmy. Co za absurd! Nasze prośby nie skutkują, podobnie jak próba wręczenia „datku”. W końcu rezygnujemy, bo nasz autobus i tak musi jechać dalej. Wracamy rejsowym autobusem do Odessy. Jest późno, na szczęście na dworcu jakaś kobieta oferuje nocleg. Ale jaki! Nasz pokój znajduje się za pomieszczeniem gospodarzy (przez które musimy przechodzić do toalety), w którym gnieździ się kilka osób. Toaleta też osobliwa – np. obiecany prysznic stanowi miska z wodą pod schodami.

Rano jedziemy do Lwowa i dzwonimy do polskiej ambasady z pytaniem, czy feralna pieczątka rzeczywiście nas ogranicza. Mówią, że absolutnie nie i żeby w razie problemów dzwonić z granicy. Nie dajemy więc za wygraną i ruszamy (z dziwnego dworca autobusowego położonego wśród blokowiska, gdzie pasą się krowy) w kierunku przejścia w Medyce.
      Tam istny „Meksyk”! Sami przemytnicy upychający tony papierosów gdzie się da. Kolejka na kilka godzin. W końcu ruszamy grupkami do strefy buforowej ulokowanej pomiędzy drucianymi parkanami. Czujemy się jak, nie przymierzając, w obozie koncentracyjnym. Ukraińcy pogranicznicy nas, o dziwo, puszczają, zostają Polacy. Na szczęście litują się nad nami – jedynymi turystami w wielkiej masie ludzi – i każą przejść ponad głowami ludzi. Widzimy jeszcze desperatów, którzy na siłę przebiegają przez polską kontrolę z papierosami. W końcu jesteśmy po polskiej stronie.
      Po tych przeżyciach nie mamy już siły na autostop i z Przemyśla wracamy do domu pociągiem.