niedziela, 31 lipca 2005

GRECJA STOPEM

2005 r.

Następną podróż stopem rozpoczęliśmy tuż za jednym z radomskich rond, na drodze wylotowej w kierunku Krakowa. Nasz cel to Grecja. Ale nie ta z katalogów biur podróży (leżenie na piasku do góry brzuchem).
      Przygodę zaczęliśmy w kabinie dostawczego busa jadącego w kierunku Kielc. Kierowca bardzo zachwalał Grecję, co tylko pobudzało nasz apetyt. Wysiedliśmy przed obwodnicą i złapaliśmy kolejny samochód, tym razem do Krakowa. I to na pętlę tramwajową, dzięki czemu przeprawa przez to miasto nie była tak kłopotliwa, jak to bywało w przeszłości.
      Dotarliśmy do Borka Fałęckiego, gdzie łapaliśmy samochody w kierunku granicy ze Słowacją w Chyżnem. O dziwo zabrał nas pierwszy łapany samochód, ale okazało się, że był to „podstęp”, bo kierowca szukał chyba kogoś, kto pomoże mu pchać samochód w razie skończenia się paliwa w baku. Tak też się stało – pchaliśmy auto chyba z 5 km, ale w końcu dotarliśmy do Myślenic. Stamtąd szybko zabrał nas pusty autobus wojskowy, który jechał aż ze Szczecina. Dotarliśmy do Rabki, miejsca, w którym wielokrotnie łapaliśmy stopa i zawsze było ciężko. Staliśmy aż doi zmroku i w końcu zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem, ale wtedy zatrzymał się czeski tir i zabrał nas na przejście graniczne.

Zero ruchu, blisko północy – postanowiliśmy więc ruszyć za granicę w poszukiwaniu miejsca na rozbicie namiotu. I wtedy zatrzymał się rumuński tir, który jechał aż na Węgry. Praktycznie się nie rozumiejąc musieliśmy się z nim aktywnie komunikować, bo zabrał nas chyba tylko po to, aby nie zasnąć. Po drodze niespodzianka – zatrzymała nas słowacka drogówka za przeładowana kabinę. Musieliśmy zrzucić się na łapówkę...
     Wysiedliśmy na wielkim węźle koło Budapesztu. Było już widno, ale byliśmy padnięci po nieprzespanej nocy, więc w jakichś małych krzakach rozbiliśmy namiot.
      Po kilku godzinach obudził nas deszcz, więc ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy z kilkoma kierowcami, m.in. ciężarówką wiozącą piach do budowy dalszej części autostrady w kierunku Serbii, którą jechaliśmy. Dosyć sprawnie minęliśmy Belgrad (po drodze często zatrzymywała nas tylko serbska drogówka, ale kierowcy, z którymi jechaliśmy, mieli na to sposób – paczki papierosów jako łapówki) i dotarliśmy do miejscowości Nis, gdzie większość tirów skręca w kierunku Bułgarii i Turcji. Rozbijając późną nocą namiot w gęstych, kujących krzakach przy stacji benzynowej, cały czas mieliśmy wrażenie, że zaraz natrafimy na jakieś pozostałości po wojnach bałkańskich:)
      Rano, po śniadaniu na parkingu, tuż przed nami zatrzymał się na postój samochód na polskich tablicach. Rzadko tak robimy, ale tym razem spytaliśmy o możliwość podwiezienia w kierunku Grecji. Okazało się, że Polak właśnie tam jechał, aby przywieźć samochód, który rozbił jego pracodawca.

Przejechaliśmy z nim kawałek, do granicy z Macedonią, a tam postanowiliśmy spontanicznie zrezygnować z dalszej podróży i zwiedzić Skopje. Na przejściu granicznym obleganym przez żebraków szybko złapaliśmy stopa do pobliskiej stolicy Macedonii. Kierowca wysadził nas na przedmieściach, więc stamtąd ruszyliśmy pieszo do centrum. Na starówce szukaliśmy informacji turystycznej, ale pod adresem z przewodnika nie było po niej śladu. Pojawili się za to miejscowi, jeden dzieciak chwalił się nawet ojcu: „Patrz tato, turyści przyjechali!”. Rzeczywiście, Skopje nie jest celem wielu podróżników, ale dla nas to akurat wielki atut. Z ich pomocą trafiliśmy do skromnego hoteliku. Szybko rozłożyliśmy zmoknięty po poprzednim noclegu namiot i ruszyliśmy „na miasto”.
      Skopje bardzo nam się spodobało. Szczególnie stara, muzułmańska starówka. Bo to niesamowite miasto ma dwa diametralnie różne oblicza – wspomnianą starówkę, a po drugiej stronie rzeki Vardar bardzo nowoczesną, na wskoś europejską część.
      Następnego dnia ruszyliśmy na wylot, skąd po pewnym czasie, w ogromnym skwarze, złapaliśmy samochód z parą młodych ludzi (pewnie mieszkańców nowoczesnej części Skopje:), którzy przewieźli nas przez większą cześć tego niewielkiego kraju z pięknymi zalesionymi górami.

Dotarliśmy do granicy, skąd ruszyliśmy dalej. Wieczorem znaleźliśmy się w pobliżu nadmorskiej miejscowości Litohoro, skąd postanowiliśmy zaatakować górę Bogów – Olimp. Najpierw jednak wykąpaliśmy się w Morzu Egejskim, a następnie ruszyliśmy pieszo do miasteczka. Zapadł zmrok, na szczęście ktoś nas podwiózł do centrum. Tam nie mogliśmy nigdzie znaleźć miejsca na rozbicie namiotu – wszędzie były domy, mnóstwo turystów i psów. W końcu, „na beszczela”, rozbiliśmy się na... betonowym przedsionku informacji turystycznej. Rano jej pracownica popatrzyła na nas z lekkim zdziwieniem, ale nawet zgodziła się przetrzymać część rzeczy z naszych ciężkich plecaków.
      Potem ruszyliśmy w morderczą trasę. Większość osób znaczną jej część pokonuje nie szlakiem pieszo, ale 17,5-kilometrowym odcinkiem samochodem. My się zawzięliśmy i ruszyliśmy pieszo – praktycznie z poziomu morza na 3 tys. m n.p.m.!
      Widoki były piękne, ale liczne podejścia i zejścia, do tego gzy, mocno dawały się we znaki. Szliśmy cały dzień, dopiero pod wieczór dotarliśmy do wspomnianego miejsca, gdzie praktycznie wszyscy (po drodze nie spotkaliśmy prawie nikogo) dojeżdżają samochodami. Ostatkiem sił dotarliśmy na wysokość ok. 2300 m n.p.m. do schroniska, przy którym rozbiliśmy namiot i wypiliśmy po mega-drogim piwie. Byliśmy wykończeni chyba najbardziej w życiu.
      Rano zaatakowaliśmy szczyt. Podejście nie było trudne, po wczorajszej mordędze był to wręcz spacerek. Doskwierało tylko silne słońce. W końcu weszliśmy na tron Zeusa i ruszyliśmy z powrotem. Po drodze spotkaliśmy Polaków, którzy uratowali nam życie i podwieźli nas ze słynnego parkingu do Litohoro. Byliśmy wykończeni i poparzeni od słońca, więc szarpnęliśmy się i przenocowaliśmy w hoteliku. Od poparzeń nie mogliśmy zasnąć, a uratowała nas fajna, zrobiona przez nas kolacja z fetą, oliwkami i greckim alkoholem

Rano dotarliśmy na dojazd do autostrady i stamtąd zabrał nas samochód terenowy z trzema chłopakami. Młodzi Grecy byli bardzo sympatycznymi komunistami (jak to Grecy), droga upłynęła na miłych dyskusjach. W kilka godzin dojechaliśmy z nimi do samych Aten. Na miejscu wsiedliśmy w autobus, którym dojechaliśmy do placu Omonia w centrum, gdzie znaleźliśmy tani hotelik (15€).
      Ponieważ tego dnia Wisła Kraków grała z miejscowym Panathinaikosem decydujący mecz o wejście do Ligi Mistrzów, postanowiliśmy udać się na stadion. Niestety, nasz recepcjonista wprowadził nas w błąd i zamiast na Stadion Olimpijski, gdzie był mecz, trafiliśmy na obiekt Panathinaikosu. Mecz co prawda obejrzeliśmy, ale... w telewizji, w barze pod stadionem, wśród fanatycznych greckich kibiców, którzy non stop wygrażali polskim piłkarzom. Było groźnie i nie czuliśmy się komfortowo:)
      Potem przez kilka dni zwiedzaliśmy Ateny – ledwo chodząc, bo cały czas mieliśmy poparzone po Olimpie nogi. To miasto, pełne antycznych śladów, na których wyrosła europejska cywilizacja, zrobiło na nas naprawdę duże wrażenie. Popłynęliśmy też statkiem na pobliską wyspę żeby się pokąpać, a potem ruszyliśmy na północ, do Salonik.
    Zanim tam dotarliśmy, spędziliśmy 6 godzin na wylocie Aten – w niewyobrażalnym skwarze. Uratowało nas kilka zgrzewek (!) przeterminowanych napojów, które wystawiono przed pobliski sklep.
      W końcu zrezygnowaliśmy – nic nie nie zatrzymywało, a skwar był niemiłosierny. Wróciliśmy do centrum. Zjedliśmy po falafelu i trafiliśmy na dworzec kolejowy, gdzie za niewielkie pieniądze kupiliśmy bilet na nocny pociąg do Salonik. Wagony były bez przedziałów, jak nasze Inter City.
      Rano byliśmy na miejscu. Rozejrzeliśmy się chwilę za hotelami i szybko znaleźliśmy coś niedrogiego. Po krótkiej drzemce ruszyliśmy w miasto. Było dość ciekawie, choć bez rewelacji. Zwiedzaliśmy trochę, m.in. nadbrzeże i słynną Białą Wieżę – symbol miasta. Widok z góry była bardzo ciekawy.
Po zwiedzaniu czas ruszać do domu. W przeciwieństwie do Aten, z Salonik udało nam się wyjechać:) Pierwszego dnia dojechaliśmy do Skopje. Tam rozbiliśmy namiot przy samym zjeździe do miasta z głównej trasy, w krzakach 5 metrów od drogi:) Nad głowami latały samoloty – w pobliżu było lotnisko. Rano ruszyliśmy dalej na północ i już bez większych przygód przejechaliśmy Serbię. Tuż za granicą serbsko-węgierską zastała nas noc.
      Czekał nas nocleg - jeden z najdziwniejszych w życiu. Było bardzo ciemno, a nigdzie nie było miejsca na namiot. W końcu znaleźliśmy jakieś pole, które było gęsto zarośnięte 2-metrowymi słonecznikami i jakimiś chwastami. Z trudem udeptaliśmy trochę miejsca pod namiot i spaliśmy na takich nierównościach. Rano było niewiele lepiej. Nie mieliśmy wymienionych forintów, a skończyła nam się woda. Na pobliskiej stacji nabraliśmy z kranu czegoś, co ją przypominało. Tylko miało brązowawy kolor...
      Gdy już ruszyliśmy, łapało się słabo. Na dodatek zaczęło nas „znosić” na zachód, w kierunku Austrii. W końcu dotarliśmy do Komarna (węg. Komarom) i przez most na Dunaju przeszliśmy pieszo na Słowację. Przygoda z łapaniem w Atenach mocno dała nam się jednak we znaki. Byliśmy wykończeni i dlatego postanowiliśmy przejechać Słowację, a po przejściu granicy, także Polskę – pociągiem. W ten sposób dotarliśmy do domu.