piątek, 31 sierpnia 2007

SYRIA/JORDANIA

2007 r.

W 2003 r. byliśmy w Turcji i tam złapaliśmy bakcyla na Bliski Wschód. Nie był to jakoś szczególnie popularny kierunek, ale nie mogliśmy oprzeć się pokusie, aby znów usłyszeć na ulicy zawodzenie muezinów.
      Zaczęło się od zdobywania wizy. Po złożeniu papierów dostałem (Norbert) uprzejmy telefon z ambasady, że nie dostanę odpowiedniego papierka, ponieważ jestem... dziennikarzem. Jak wiadomo, Syria to kraj rządzony w sposób, delikatnie mówiąc, autorytarny. Pani w słuchawce poinstruowała mnie, żebym we wniosku wizowym wpisał inny zawód – tak będzie bezpieczniej. I tak oto zostałem urzędnikiem:)
   Wystartowaliśmy z Okęcia (po uprzedniej ewakuacji z powodu alarmu bombowego) liniami Malev do Budapesztu. Tam przesiedliśmy się na samolot do Damaszku, gdzie wylądowaliśmy na ranem, jeszcze o zmroku. Ponegocjowaliśmy trochę z taksówkarzami i w końcu udaliśmy się do centrum. 

Pierwsze wrażenie było przygnębiające. Miasto zalane jest szarym betonem, do tego wszędzie walają się sterty śmieci i unosi się kurz.
     Usadowiliśmy się na głównym miejskim placu Męczenników, a ponieważ jak zwykle poszliśmy na żywioł, musieliśmy rozejrzeć się za jakimś hotelikiem. Pierwsze kroki skierowaliśmy do polecanego w przewodnikach hotelu Al Rabie, ale po obudzeniu recepcjonisty okazało się, że nie ma tam wolnych miejsc. W końcu zdecydowaliśmy się na przyzwoity hotelik z widokiem na wspomniany plac i ruszyliśmy na zwiedzanie.
   Damaszek, szczycący się mianem najstarszego nieprzerwanie zamieszkanego miasta na świecie, ma różne oblicza. W centrum dominuje wspomniana szarość i przytłaczający beton. Do tego szkielety niewykończonych budynków i wielkie plakaty z podobiznami Hafeza i Baszara Assada – ojca i syna, byłego i obecnego prezydenta Syrii, słynących z twardej ręki. Całość uzupełniają rozpadające się budynki. Wszystko to w cieniu żółtych szczytów gór Antyliban. Zachodnia część miasta jest za to dość nowoczesna, widzieliśmy nawet nocne kluby. Próbowaliśmy tam sfotografować ambasadę amerykańską, ale zostaliśmy upomniani przez tajniaków. Im bardziej na wschód, tym ciekawiej. Klimatyczny, ogromny suk, wielki Meczet Umajjadów z 705 r. (kobiety wchodzą doń w specjalnych pelerynach) i sympatyczna dzielnica chrześcijańska (jak zbawienie, bo tylko tam można kupić alkohol:)
      Ciekawym przeżyciem było wybranie się na piłkarski finał pucharu Syrii po uprzednim kupieniu biletu od jakichś kibiców. Homs wygrało z Hamą 2-1, a emocje były tak duże, że karetki non stop odwoziły rannych...

Po pierwszym zachłyśnięciu się Syrią postanowiliśmy ruszyć do Jordanii. Wsiedliśmy do przyzwoitego autokaru i po paru godzinach byliśmy w Ammanie. Miasto to, nie bez powodu, uznawane jest na najbrzydsze na świecie. W zasadzie nie ma tam nic, poza jednakowymi, szarymi klockami-blokami, umiejscowionymi na różnych wzgórzach. Ale i tak jest ciekawe.
      Pierwsze, co rzuca się w oczy, to ogromna flaga Jordanii (60 na 30 metrów, jedna z największych na świecie), widoczna niemal z każdego punktu miasta. Z bliska wygląda monstrualnie. Sam maszt ma blisko 127 metrów wysokości i pewnie z kilka metrów średnicy, a flaga, łopocąc, „wydaje” głośne odgłosy.
      Ciekawa jest też cytadela i amfiteatr. Zupełnie inna jest nowoczesna dzielnica, z górującymi nad nią wielkimi hotelami, w których bomby terrorystów zabiły dwa lata wcześniej 60 osób. Pod ambasadą Wielkiej Brytanii, która mieści się na uboczu, cały czas stacjonuje pojazd opancerzony z wielkim automatycznym działem na dachu...
     Słowo o naszym hotelu. Znaleźliśmy coś w miarę niedrogiego w samym centrum, niestety za cenę obecności upierdliwych karaluchów, które wychodziły z kryjówek przy każdym spuszczaniu wody w toalecie. Ola, która z powodu zatrucia musiała jeden dzień spędzić sama w hotelu, miała z nimi niezłe przejścia.

Amman leży blisko Morza Martwego, postanowiliśmy więc zażyć kąpieli w tym słonym jeziorku. Z wybrzeżem nie ma regularnych połączeń, więc musieliśmy ostro kombinować. Niestety, zgubiło nas skąpstwo. Zamiast pojechać na miejsce wynajętą taksówką, ruszyliśmy w trasę busikiem. Dotarliśmy do jakiejś wioski na pustyni, skąd miało „coś” jechać dalej. Siedzieliśmy tak przy drodze i siedzieliśmy. Byliśmy niezłą atrakcją dla miejscowych, ktoś z nich przyniósł nam nawet wodę. Nie reagowaliśmy na namolne oferty taksiarzy. Ale po 3 godzinach w końcu ulegliśmy i dotarliśmy taksówką zbiorową nad Morze Martwe. Tam szok. Całe wybrzeże otoczone jest luksusowymi hotelami. W Mővenpicku wstęp na plażę kosztował chyba z 25 $! A wchodzących ochrona przeszukiwała za pomocą wykrywaczy metali.
      W końcu trafiliśmy na płatną (niedrogo) plażę miejską i mogliśmy pomoczyć się w mega słonym morzu. Nie sposób tam pływać, bo woda strasznie wypycha na powierzchnię. Stanowiliśmy niezłą sensację, bo miejscowi kąpali się w ubraniach. Po tym relaksie poszliśmy na parking, skąd jakiś przypadkowy kierowca zabrał nas za opłatą do Ammanu.

Następnego dnia wsiedliśmy do fajnego, klimatyzowanego autokaru jadącego do Akaby nad Morze Czerwone i wysiedliśmy po drodze, w Wadi Musa, miejscu wypadowym do słynnej Petry. Dość szybko znaleźliśmy hotel, ale w tym przypadku pośpiech nie był wskazany, bo potem okazało się, że wybraliśmy najgorzej, jak się dało. Łóżka były bowiem zajęte przez pluskwy, które w nocy nas trochę pogryzły.
    Rano wyruszyliśmy na zwiedzanie jednego z siedmiu nowożytnych cudów świata. Taka przyjemność kosztuje ok. 100 zł od osoby, ale naprawdę warto. Niesamowity Skarbiec (wszyscy powtarzają, że był tu kręcony film „Indiana Jones”), grobowce, amfiteatr, Monastyr, starożytne mozaiki chrześcijańskie – a wszystko to na wielkim obszarze otoczonym malowniczymi skałami. Ledwo wyrobiliśmy się w jeden dzień, na szczęście kawałek drogi powrotnej przebyliśmy na wielbłądach, dzięki czemu było trochę szybciej.
    W nocy podziwialiśmy z hotelowego okna niesamowity widok – kilka ognisk fajerwerków. Podobno tak tu świętuje się na weselach.

Rano dogadaliśmy się z jednym z miejscowych przewodników, który miał nas zabrać za kasę na pustynię Wadi Rum (rozsławioną przez historię Lawrence'a z Arabii). Po południu przyjechał po nas pick-upem Toyota on, ale także jego brat z dziewczyną, sympatyczną Koreanką. Pustynia jest niesamowita. Na początku widać gdzieniegdzie beduińskie osady, łuki skalne i inne przepiękne skały, ale po ok. 3 godzinach zostają tylko wydmy. Jedną z atrakcji było turlanie się po jednej z nich. Jazda po takim terenie przywoływała na myśl rajd Dakar:)
      Wieczorem dojechaliśmy na miejsce – do miasteczka namiotowego, gdzie było trochę turystów i miejscowych. Ci ostatni w nocy sobie poimprezowali. To znaczy sami faceci. Gdy oni tańczyli w kółku i się obejmowali, kobiety przyglądały się z boku. Zupełnie na odwrót niż u nas! W nocy temperatura znacznie się obniżyła i jeszcze nad ranem, kiedy zwlekliśmy się na wschód słońca (każdy polecał ten widok, było ok) nie było zbyt ciepło. Nasz przewodnik trochę nas wkurzał, bo najpierw o nas zapomniał i nie mieliśmy co jeść, a rano, gdy niespodziewanie postanowił nas odwieźć do Akaby (kilkadziesiąt kilometrów na południe, nad Morze Czerwone), zasypiał za kierownicą. W końcu dojechaliśmy do granic miasta, skąd złapaliśmy taksówkę. 

W centrum znaleźliśmy niedrogi hotel (jest ich tu sporo) i ruszyliśmy w miasto. Akaba jest dość sympatyczna, choć oczywiście nie tak rozwinięta, jak izraelski Ejlat znajdujący się w zasięgu wzroku. Z brzegu widoczny jest także egipski półwysep Synaj, w pobliżu jest również granica z Arabią Saudyjską. Nad Akabą powiewa wielka flaga (127-metrowy maszt) z powstania antytureckiego. Można tu kupić alkohol, bo generalnie miasto żyje z turystów. Chociaż kąpiąc się na plaży bez ubrań (miejscowe kobiety wchodzą do wody np. w jeansach i chustach) wzbudzaliśmy niezłą sensację. Musieliśmy sporo się naszukać, aby znaleźć plażę hotelową, gdzie widok ludzi w kostiumach kąpielowych nie był już niczym zdrożnym:) 
 
Po tym relaksie wróciliśmy tamtejszym PKS-em, z przesiadką w Ammanie, do Syrii. Przenocowaliśmy w Damaszku, w hostelu Al-Rabie. Poznaliśmy tam fają parę z Niemiec, z którą przy winku rozmawialiśmy m.in. o ich planach odwiedzenia Wzgórz Golan.
      Rano pojechaliśmy do miejscowości Homs w środku zachodniej Syrii. To średnio ciekawe miasto (jedną z niewielu atrakcji jest meczet Chalid ibn al-Walid) było naszą bazą wypadową do pobliskiego zamku Krak de Chevaliers. Zakwaterowaliśmy się w nędznym hoteliku z grzybem na ścianie, gdzie nie było chyba nikogo oprócz nas i portiera. Zresztą w tym rejonie nie spotkaliśmy absolutnie żadnego innego turysty. Nota bene w całej Syrii też było ich niewielu.
      Rano udaliśmy się na dworzec busików i pojechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów, w pobliże zamku. Dalej poszliśmy pieszo. Krak robi niesamowite wrażenie. Jest wielki i znakomicie zachowany. Przetrwały świetne sklepienia i... średniowieczne wychodki. A w środku (w zamku) pustki, więc mogliśmy zwiedzać w spokoju.

Po tej wizycie pojechaliśmy na północ, do 600-tysięcznego miasta Hama. Jest spokojniejsze od Homs (1982 r. reżim Hafeza Asada wymordował tu podobno 40 tys. ludzi!), a na pewno ciekawsze. Słynie z ogromnych kół rzecznych, nuriji, które transportowały wodę z rzeki na akwedukty. Teraz są już atrakcja turystyczną. W drodze do jednej z nich na herbatę zaprosił nas jeden ze sklepikarzy. Trochę pogadaliśmy, a on poprosił nas o przysłanie mu z Polski zaproszenia dla niego. Ostatecznie nie skorzystał.
      W Hamie mieszkaliśmy w bardzo fajnym hoteliku, którego właściciel był wielkim fanem piłki nożnej, dlatego też wspólnie pooglądaliśmy trochę meczów Copa America w Al-Jazeerze.
      Z Hamy pojechaliśmy autobusem na pustynię, na wschód, do starożytnych ruin Palmyry. Po drodze mijaliśmy pełno posterunków wojskowych, a nad głowami latały nam jakieś myśliwce. Na miejscu zakupiliśmy od sympatycznego beduina (znał trochę polskich słów, dzięki kontaktom z polskimi archeologami pracującymi na miejscu) arafatki i ruszyliśmy zwiedzać. To był zdecydowanie nasz najbardziej gorący dzień na Bliskim Wschodzie. Niestety, przed żarem nie było się gdzie schować. Tradycyjnie już byliśmy jedynymi turystami, więc mały beduin, który poprosił o zrobienie mu zdjęcia, a potem o zapłatę za to (!), za wiele nie zarobił:) Wieczorem wróciliśmy do Hamy.

Rano pojechaliśmy jeszcze dalej na północ, do Aleppo. Szybko znaleźliśmy nocleg z hotelu klimą i poszliśmy zwiedzać. Największą atrakcją tego drugiego co do wielkości miasta Syrii jest suk z poukrywanymi w zaułkach karawansejarami (dawnymi zajazdami dla karawan), cytadela (oglądaliśmy tylko z zewnątrz), piękny meczet i labirynt uliczek na starym mieście, z zachowanymi elementami kultury ormiańskiej. Generalnie fajne miasto, ale obraz psuło zachowanie miejscowych, którzy ślinili się (dosłownie) na widok Oli. Tu po raz pierwszy i ostatni na Bliskim Wschodzie widzieliśmy prostytutki. Osobliwe to połączenie tradycji z Zachodem.

Naszym przedostatnim celem podróży była położona nad Morzem Śródziemnym Latakia, ponad półmilionowy port. Niestety, tamtejsze plaże są zaniedbane, choć bardzo urokliwe. Miejscowe dziewczyny opalają się oczywiście w chustach.
      Ciekawostka: na ulicy w centrum widzieliśmy stragany z ociekającymi krwią baranimi głowami. Już wiemy skąd blackmetalowi muzycy czerpią inspirację:)
      Z Latakii pojechaliśmy prosto do Damaszku. W naszym ulubionym hostelu Al-Rabie nie było akurat miejsc, więc przespaliśmy się na jego dachu (to tu dość popularne rozwiązanie). W ten sposób nocowali też inni plecakowcy, więc było bardzo sympatycznie. Następnego dnia, po kupnie pamiątek na suku, wróciliśmy, via Budapeszt, do Polski. To była bardzo udana wyprawa!