niedziela, 31 sierpnia 2008

BAŁKANY

2008 r.
Za kolejny cel podróży obraliśmy sobie bliskie Bałkany. Postanowiliśmy jechać samochodem, aby zobaczyć jak najwięcej i w najwygodniejszym dla nas tempie.
     Wieczorem ruszyliśmy z Warszawy i po noclegu u rodziców w Radomiu skierowaliśmy się na Chyże. Po pięciu godzinach przekroczyliśmy granicę ze Słowacją. Staraliśmy się omijać drogie autostrady, ale w okolicach Bańskiej Bystrzycy nam się to nie udało, na szczęście nie natknęliśmy się na słowacką drogówkę, która słynie z nadgorliwości. Po drodze zwiedziliśmy bardzo ładny naddunajski Esztergom (z monumentalną bazyliką), a późnym wieczorem dotarliśmy nad Balaton na Węgrzech, gdzie na campingu rozbiliśmy namiot. Zabraliśmy zakupione w słowackim Tesco piwo i wybraliśmy się na romantyczny spacer nad jezioro:) Rano posililiśmy się świetnymi langoszami i poszliśmy się kąpać. To wielkie bajoro nie zrobiło na nas absolutnie wrażenia. Niby to dla Madziarów namiastka morza, ale płytkie to i nie za czyste.

Późnym popołudniem dojechaliśmy do Zagrzebia – stolicy Chorwacji. Wcześniej wyszukaliśmy sobie camping, ale za cholerę nie mogliśmy znaleźć tego adresu. Okazało się, że był położony przy stacji benzynowej na obwodnicy miasta. Porażka – nie dość, że przy głowach świstały nam samochody, to jeszcze było strasznie drogo. Ale nie chciało nam się dalej szukać, więc zostaliśmy tam na dwie noce. Zwiedziliśmy bardzo ładne miasto, koncentrując się oczywiście na sympatycznej starówce.
 
Naszym kolejnym celem była Słowenia. Krętymi drogami górskimi dojechaliśmy do Lubljany, która zrobiła na nas duże wrażenie. Miasto jest małe, więc zobaczyliśmy coś więcej, niż tylko starówkę i wzgórze zamkowe. W pamięć szczególnie zapadły nam posągi smoków, które są symbolem miasta. Aha, nocowaliśmy w nieźle urządzonym akademiku, który w wakacje udostępniany jest turystom.
     Następny punkt to jaskinia Postojna. Większość z 5,5-kilometrowych korytarzy pokonuje się kolejką szynową. Wrażenia niezapomniane. Największa z sal jest tak duża, że odbywają się tam koncerty symfoniczne.

Ze Słowenii ruszyliśmy na południe, przez Rijekę (gdzie oglądaliśmy niesamowity stadion położony przy skalnej ścianie), nad jeziora Plitwickie. Pokój za ok. 15 euro/os. wynajęliśmy w pobliskiej wiosce.
    Rano ruszyliśmy do kasy, gdzie wybuliliśmy w przeliczeniu coś ok. 100 zł za zwiedzanie za osobę. Ale ten park narodowy wart jest każdej ceny (co za patos:). To system kaskadowo połączonych jezior. Wielkie i mniejsze wodospady, turkusowa, przeźroczysta woda z wielkimi rybami... po prostu bajka. W cenie wejściówki jest rejs statkiem po jednym z największych jezior.

Z Plitwic skierowaliśmy się na autostradę na południe. Jest droga, ale idealna do jazdy. Bardzo szybko przemknęliśmy do Splitu. W hipermarkecie zrobiliśmy zakupy, po drodze zwiedziliśmy słynny stadion Poljud Hajduka Split i przepiękną starówkę otoczoną murami obronnymi. Był problem ze znalezieniem miejsca do parkowania, ale na Bałkanach to standard. Generalnie kierowcy nie mają tam łatwo, bo drogi są kręte, a miejscowi jeżdżą bardzo nieostrożnie.
      Po zwiedzaniu ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Niestety, wszystko było pozajmowane lub drogie, więc z konieczności rozbiliśmy się na wielkim podmiejskim campingu (też drogim – kilkanaście euro/os.). To taki kombinat, na którym lokują się całe rodziny na długie turnusy. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy tam przyczepy kempingowe o kosmicznych kształtach, w których standardem były anteny satelitarne do odbioru TV.
Ze Splitu, przejeżdżając po drodze przez fragment Bośni i Hercegowiny z dostępem do Adriatyku, pojechaliśmy do Dubrownika, według wielu opinii najpiękniejszego miasta świata. Coś w tym jest. Otoczone murami miasto-twierdza największe wrażenie robi z pobliskiej góry św. Sergiusza (z której ostrzeliwane było zresztą przez Czarnogórców podczas wojny bałkańskiej) – wszystkie dachy budynków mają czerwony kolor. Wąskie uliczki są piękne, choć przepełnione – miasto jest celem setek wycieczek. W wielu miejscach widać jeszcze ślady po kulach.
      Rozbiliśmy się na kameralnym, tanim campingu „Pod Maslinom” w Orasacu, 11 km od Dubrownika, dzięki czemu po zwiedzaniu mogliśmy kąpać się przy fajnej plaży. Od słońca chronią tam drzewka oliwkowe. Koło nas nocował Polak (Karol, pozdro:), z którym spożyliśmy parę miejscowych winek:)

Pobyczyliśmy się trochę i pojechaliśmy do Czarnogóry. Pierwszym naszym postojem było kolejne miasto-twierdza, Herceg Novi. Bardzo kameralne i bardzo urokliwe, także otoczone murami obronnymi. Pojechaliśmy dalej, dookoła Boki Kotorskiej, jedynego europejskiego fiordu poza Skandynawią. Świetne widoki! Na drugim końcu fiordu zatrzymaliśmy się w Kotorze, kolejnym miasteczku otoczonym murem. To przepiękne miejsce z labiryntem wybrukowanych uliczek.
      Ponieważ Chorwacja niemiło zaskoczyła nas wysokimi cenami, dłuższy przystanek postanowiliśmy zrobić w tańszej Czarnogórze. Upatrzyliśmy sobie Budvę, najbardziej znany kurort tego młodego państwa. Niestety, na miejscu okazało się, że praktycznie nie ma tam wolnych miejsc noclegowych. Na dodatek podczas poszukiwania biura informacji turystycznej (jak się okazało - zlikwidowanego) wjechaliśmy w ulicę jednokierunkową, na końcu której, jak na zawołanie, czatował policjant na motorze. Długo się targowaliśmy. Zaproponował mandat w wysokości 30 euro, ale po „rozkręceniu bajery”... puścił nas wolno! Czym prędzej opuściliśmy pechową Budwę i pojechaliśmy na południe, do Petrovaca. Po drodze zobaczyliśmy jeszcze niesamowitą wyspę-miasto – Święty Stefan. Bałkany są piękne! 

W Petrovacu zjawiliśmy się dość późno i mieliśmy problem ze znalezieniem wolnej kwatery. Na szczęście na centralnym placu miasteczka trafiliśmy na kobietę, która oferowała nocleg. Pojechaliśmy za jej samochodem w górną część miasta i trafiliśmy do willi, w której parter, z wielkim tarasem, był do naszej dyspozycji. Cena była dobra (10 euro/osobę), więc postanowiliśmy zostać tam 5 dni. Rano utwierdziliśmy się co do słuszności tej decyzji. Z okien mieliśmy niesamowity widok na miasteczko i morze. Pobyt umilało nam stado młodych kociaków, które codziennie karmiliśmy. I świetny rum, który sączyliśmy co wieczór na tarasie.
      Petrovac to sympatyczne miasteczko, z dosyć wąską, zatłoczoną plażą. Wieczorem centrum stanowi nadmorski deptak i supermarket, w którym piwo sprzedawano tylko wtedy, gdy miało się na wymianę butelki;)
     Czarnogóra jest piękna, składa się w zasadzie z samych gór (nazwa państwa jest więc jak najbardziej adekwatna). Z tego też powodu, a w zasadzie z powodu mojego (Norbert) lęku wysokości, aby zapuścić się w głąb kraju musieliśmy, wbrew naszemu zwyczajowi, wykupić w miejscowym biurze podróży wycieczkę. Tak oto pojechaliśmy zwiedzać Jezioro Szkoderskie (tylko z brzegu), ciekawy monastyr, Podgoricę (przelotem), piękny kanion Moraca i zielony kanion rzeki Tara, którego ściany dochodzą do 1300 m wysokości! (to 4. najgłębszy kanion świata, po kanionach Cotahuasi i Colca w Peru oraz Wielkim Kanionie Kolorado w USA). Dużą atrakcją jest malowniczy, 365-metrowy Most Durdevica (o wysokości do 172 m), przejście po którym przyprawiło mnie o zawroty głowy. Ostatnim celem wyprawy było podnóże drugiego najwyższego szczytu Czarnogóry, Bobotov Kuk (2523 m n.p.m.).

Po tych przygodach postanowiliśmy odkryć Albanię, która jest chyba najbardziej niespenetrowanym jeszcze państwem Europy. Trochę się naczytaliśmy o tym, jak nierozsądnie jest jechać tam samochodem, a okazało się całkiem spoko. Trochę postaliśmy na granicy (przepuszczając m.in. bez kolejki młodą parę:), a potem ruszyliśmy w głąb.
      Trudno uwierzyć, ale główna międzynarodowa trasa do stolicy była pa początku bardzo wąska i kręta, na dodatek chodziły po niej osły. Najweselej było w przygranicznym, 90-tysięcznym mieście Szkodra, gdzie trzeba było przeprawić się na drugą stronę rzeki dość długim mostem, o szerokości pozwalającej na przejazd tylko jednego samochodu naraz. Ponieważ nie ma tam żadnych świateł, przejeżdża ten, kto dojedzie dalej i zmusi „przeciwnika” z drugiej strony do wycofania się. Nam się to udało dopiero za trzecim razem, a gdy czekaliśmy, musieliśmy zaryglować drzwi samochodowe, bo zaczęły się do nich dobierać dzieciaki z pobliskich baraków.
     Dalej było już spokojnie. Na drodze prawie same stare mercedesy, podróbki stacji benzynowych (Eso zamiast Esso), a na poboczach multum myjni (lawasz), tzn. betonowych placów, na których polewa się auta myjką ciśnieniową. Mają tu fioła na punkcie samochodów. Inne osobliwości to przydrożne punkty sprzedaży mięsa – drewniane budy ze zwisającymi na hakach płatami, mnóstwo nieukończonych domów (to podobno efekt kryzysu z końca lat 90.) z kukłami (odganiającymi złe duchy) i flagami państwowymi na najwyższej kondygnacji. No i znak rozpoznawczy Albanii – betonowe bunkry, których za komuny około 400-600 tys. kazał wybudować Enver Hodża. 

Dojechaliśmy do Tirany, która na przedmieściach nie przypominała żadnego europejskiego miasta – mam na myśli zarówno chaotyczny ruch uliczny, jak i analogiczną zabudowę. A w centrum już zupełnie inaczej. Szerokie ulice, które dochodzą promieniście do placu Skanderbega – ich narodowego bohatera. Generalnie ponad 600-tysięczna stolica Albanii nie ma jakoś wiele atrakcji turystycznych, ale warto tam pojechać.
      Zakwaterowaliśmy się w wieloosobowej sali w jedynym hostelu, jaki znaleźliśmy wcześniej w necie – Tirana Backpacker Hostel. To rzeczywiście typowo backpackerskie miejsce. Międzynarodowe towarzystwo, polowa kuchnia, hamaki... Tylko ceny nie takie niskie, jakich spodziewalibyśmy się po Albanii (ok. 12 euro/osobę w sali wieloosobowej). Mieliśmy stąd wszędzie blisko, dlatego miasto zwiedzaliśmy „z buta”, a samochód zostawiliśmy naprzeciw hostelu, na jakimś zamkniętym terenie porośniętym trawą (za opłatą).
    Włóczyliśmy się po centrum, w okolicach wspomnianego placu Skanderbega, gdzie jest jego wielki pomnik, ciekawy meczet, a także muzeum narodowe, z ogromnym, socrealistycznym malowidłem na frontonie. Odwiedziliśmy też Blloku – dawniej była to dzielnica zamieszkała przez reżimowych aparatczyków, obecnie to trendy miejsce, z klubami i życiem nocnym. Chichot historii:) Wdarliśmy się też na stadion narodowy (podnieśliśmy niedomkniętą metalową roletę), który szczególnie nie zachwyca.
      Tirana jest ciekawa. Z jednej strony luksusowy hotel Sheraton, z drugiej konie ciągnące powozy, a nawet ludzie w przyczepkach przymocowanych do motoru. Naprzeciw eleganckiego gmachu parlamentu, a więc w reprezentacyjnym miejscu, widzieliśmy na przykład zrujnowany budynek.

Aby zobaczyć cokolwiek więcej, ruszyliśmy rejsowym autokarem do Durres, portowego, 100-tysięcznego miasta nad Adriatykiem. Mimo świetnych warunków plaża jest tam totalnie zasyfiona i niezagospodarowana. Szkoda, bo miasto jest ciekawe, i jego największą atrakcją nie musiałby by być ruiny rzymskiego amfiteatru (obok których widzieliśmy polskich archeologów), ale właśnie wybrzeże.

Po powrocie z Durres do Tirany postanowiliśmy opuścić Albanię, z braku czasu nie oglądając m.in. ciekawego miasta-muzeum Gjirokastra. Po drodze zabraliśmy na stopa drzemiącego przy drodze Japończyka, który w podróży po świecie był już od 2 lat!
      Po przejechaniu przez całe wybrzeże czarnogórskie i kawałek Chorwacji wjechaliśmy na spontanie na terytorium Bośni i Hercegowiny. Późną nocą dotarliśmy do naszego pierwszego przystanku – Medjugorje. Nie było to łatwe, bo strasznie błądziliśmy w ciemnościach. Okazało się, że dojechaliśmy inną drogą niż wszyscy, dlatego przedzieraliśmy się przez jakieś łąki i dopiero po dotarciu do głównej drogi ukazało się nam miasto-sanktuarium, które przypominało raczej wesołe miasteczko niż miejsce kultu. Mimo późnej pory wszystkie sklepy i liczne punkty sprzedaży dewocjonaliów były otwarte. Zaczęliśmy szukać noclegu i w pierwszym miejscu wypłoszył nas ogromny karaluch. Po zalogowaniu się do drugiej kwatery ruszyliśmy na pizzę. Nasze zamówienie ok. godz. 24. nie robiło na nikim wrażenia.
      Rano poszliśmy na górę, na której podobno w 1981 r. Matka Boska objawiła się miejscowym dzieciom. Po drodze widzieliśmy wiele podziękowań za uzdrowienia.

Z Medjugorje pojechaliśmy do Mostaru. Trochę pokręciliśmy się za noclegiem i w końcu zdecydowaliśmy się na mały hotelik na samej starówce, za 10 euro. Mostar jest przeuroczy. Największą atrakcją tego ponad 100-tysięcznego miasta jest turecki, 500-letni Stary Most, który bez skrupułów w 1993 roku podczas wojny wysadzili Chorwaci. Atrakcją są zawody w skokach z mostu do wody. Starówka jest super, niestety w wielu miejscach widać jeszcze ślady po wojnie, normą są także tabliczki ostrzegające o bombach!
     Ciekawostka: mimo tego, że Bośnia to kraj muzułmański, w naszym hotelu puszczali w normalnej telewizji ostre filmy porno:)

Z Mostaru pojechaliśmy do Sarajewa, zabierając po drodze na stopa dwóch Polaków, którzy zwiedzali bałkańskie góry. Ponieważ była to nasza pierwsza wyprawa autem, na stopa zabieraliśmy wszystkich chętnych – tak jak obiecaliśmy sobie kiedyś, gdy dzięki uprzejmości innych mogliśmy zwiedzić stopem kawałek Europy i nie tylko. Teraz chcieliśmy się w miarę możliwości odwdzięczyć.
      W stolicy BiH przywitało nas oberwanie chmury. W strugach deszczu dotarliśmy na upatrzony w przewodniku camping, ale na miejscu okazało się, że jest on położony daleko od centrum i nie za bardzo przypadł nam do gustu. Pojechaliśmy więc do centrum i tam ostro błądząc trafiliśmy w końcu do innego polecanego miejsca – backpackerskiego hostelu. Niestety, okazało się, że nie było w nim miejsc, na szczęści jeden z pracowników skierował nas na pobliską prywatną kwaterę, do pobliskiego domu. Zamieszkaliśmy więc z parterowym pokoju, który był częścią większego budynku, z oddzielnym wejściem.
     Ciągle padało, ale my twardo ruszyliśmy na zwiedzanie. Po drodze trafiliśmy na cmentarz, na którym spoczywają ważne dla historii BiH persony, m.in. Alija Izetbegović, pierwszy prezydent tego kraju. Ciekawa jest starówka – z powodu charakterystycznych, niskich budynków ze spadzistymi dachami pokrytymi dachówką. Wzdłuż i w szerz obeszliśmy też słynną aleję snajperów, która była ostrzeliwana przez Serbów podczas wojny w Bośni. Ślady wojny są zresztą widoczne do dzisiaj. Byliśmy również w miejscu, z którego Gawriło Princip zastrzelił arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, co było pretekstem do wybuchy I wojny światowej.

Z Sarajewa pojechaliśmy na wschód, do Srebrenicy. Droga była bardzo kręta i hmm... niejednoznaczna. Nie było żadnych oznakowań, jechaliśmy więc trochę na czuja, momentami po szutrze. W końcu dotarliśmy. W mieście było kilka zniszczonych domów, ale prawdziwy koszmar można było poczuć poza miastem, na cmentarzu, na którym leżą 8372 bośniackie, muzułmańskie ofiary czystki etnicznej dokonanej przez Serbów podczas wojny bałkańskiej. Przykre doznania potęgował fakt, że pomiędzy symbolicznymi nagrobkami przechadzały się łkające kobiety. Matki, żony, córki?...
      Ze Srebrenicy pojechaliśmy na granicę z Serbią, gdzie nie posłuchaliśmy niestety pogranicznika i pojechaliśmy drogą, która wydawał nam się krótsza. Może i tak było, szybko jednak przekonaliśmy się, dlaczego na granicy od tego nas odwodzono. Droga-serpentyna była szutrowa, a w pewnym momencie jakakolwiek nawierzchnia właściwie się skończyła, bo droga obsypała się pod naporem deszczu. Przejechaliśmy jakimś cudem, ale ale nasza Honia wyglądała jak po rajdzie Paryż-Dakar, na dodatek coś zaczęło stukać przy tylnym kole. Zastanawialiśmy się już nawet czy nie wracać do Polski, ale w końcu udało się odgiąć jakiś element przy klocku hamulcowym, dzięki czemu mogliśmy wpaść jeszcze na krótko do Belgradu.

Tam znów przywitała nas ulewa, na dodatek nie mogliśmy znaleźć żadnego wolnego i taniego hostelu. W końcu trafiliśmy do akademika przerobionego na hotel (w centrum, wystrój mocno socrealistyczny) i ruszyliśmy na wieczorne zwiedzanie.
     Kontemplowaliśmy pomnik Nikola Tesli, serbskiego wynalazcy m.in. silnika elektrycznego, cerkiew św. Marka, budynek serbskiego parlamentu, kilka deptaków, a także twierdzę Kalemegdan. W mieście widzieliśmy też budynki zniszczone podczas amerykańskich nalotów w 1999 r. To niesamowite, że wojna działa się tak blisko nas jeszcze tak niedawno. Mimo tego, że przeszliśmy naprawdę spory kawał, nigdzie nie mogliśmy wypłacić kasy z bankomatu. Później okazało się, że nasz bank w Polsce miał awarię.
     Rano pojechaliśmy zwiedzić słynną Marakanę, ponad 50-tysięczny stadion Crveny Zvezdy, z oddali zobaczyliśmy też cerkiew św. Sawy - podobno jedną z największych na świecie tego typu świątyń, a następnie ruszyliśmy w kierunku Polski.

Jak wspomniałem, skończyły nam się serbskie pieniądze, nasze karty bankomatowe nie działały, na dodatek nigdzie nie mogliśmy wymienić żadnej zagranicznej kasy na serbskie dinary. Kończyło nam się paliwo, nie mogliśmy też skorzystać z wygodnej, ale płatnej autostrady do granicy węgierskiej. Dlatego też pojechaliśmy bocznymi drogami, mijając po drodze Wojwodinę i modląc się, aby dojechać na Węgry.
      Jakoś dotarliśmy do przejścia serbsko-węgierskiego, ale nie było nam jeszcze dane całkowicie odetchnąć. Otóż na zewnętrznej granicy Unii była akurat jakaś popisowa inspekcja i dokładnie „trzepała” wybrane samochody. Trafiło też i na nas, co na początku nawet nas rozśmieszyło, bo przecież właściwie nic nie przemycaliśmy. Dosłownie kilka butelek śliwowicy wiezionej na prezenty:) Nawet szczególnie ich nie chowaliśmy, bo czasy ostrych granicznych kontroli były już – jak się wydawało – za nami. Tymczasem kontroler znalazł pierwszą butelkę, która leżał na wierzchu i spytał czy mamy coś ponad limit (to było chyba 1 lub 2 l na głowę). Zaprzeczyłem, a on wyciągnął kolejną... Tak oto skierował nas na specjalny parking pod wiatą „do trzepania”, gdzie musieliśmy dokładnie opróżnić nasz spakowany z takim mozołem samochód. W oczekiwaniu na kontrolera, mimo kamer, udało mi się jeszcze schować dwie butelki, które potem w rękach celnika wyglądały jak buty (fart – nie rozpakował tej torby). Znalazł jeszcze dwie czy trzy litrowe flaszki, po czym zaczął się dobierać do tapicerki a nawet silnika! Gdy czekaliśmy na wyrok – jakiś wysoki mandat (na który i tak nie mieliśmy kasy), celnik kazał nam jechać. Nie skonfiskował nawet tego co znalazł! Być może zniechęcił go straszny upał, a może nastawił się na wielką kontrabandę.

W ten sposób powitała nas Unia Europejska. Dalsza droga przebiegła już bez przygód. Wypłaciliśmy kasę i pomknęliśmy przez Węgry i Słowację, gdzie zastała nas noc. Resztką sił dojechaliśmy do Chyżnego, a gdzieś za Rabką zatrzymaliśmy się (już świtało) na jakiejś stacji na krótką drzemkę w samochodzie. Ciekawe – mimo wielkiego zmęczenia wcale nie mogłem zasnąć.
     Po dwóch godzinach ruszyliśmy dalej. Zjedliśmy obiad u rodziców w Radomiu i pognaliśmy do Warszawy, na wieczorny koncert Apokaliptyki:) Tak skończyła się nasza bałkańska przygoda. Przejechaliśmy ponad 5 tys. kilometrów, zobaczyliśmy 7 przepięknych krajów. To była niezapomniana eskapada!