środa, 31 sierpnia 2011

TAJLANDIA/KAMBODŻA

2011 r.
Znów stanęliśmy przed dylematem: w jakie ciekawe miejsce można pojechać z dzieckiem w wieku 1 rok i 8 miesięcy? Jak zwykle ciągnęło nas daleko. Z wiarygodnej mapy malarii (www.cdc.gov/malaria/map/) wynika jednak, że wybór wcale nie jest taki duży. Najegzotyczniejsze według nas państwo zaznaczone na zielono (brak malarii) to Tajlandia, po której, podobno, łatwo się podróżuje. Zobaczymy!
    Przygotowywaliśmy się do wyprawy dosyć solidnie, obserwowaliśmy też jak „rozwija” się Sara, aby mieć pewność, że da radę jechać tak daleko. Sporo naczytaliśmy się o chorobach, ale nie szczepiliśmy jej dodatkowo (niektóre szczepienia tylko trochę przyspieszyliśmy). Repelenty postanowiliśmy kupić na miejscu, z Polski wzięliśmy tylko płytki na karaluchy, których nienawidzimy (na miejscu rzeczywiście widzieliśmy wielkie sztuki, ale nie w pokojach hotelowych, tylko na zewnątrz). W efekcie bilety kupiliśmy bardzo późno, miesiąc przed wylotem. Najtaniej było w ukraińskim Aerosvicie, z noclegiem w Kijowie (prawie 3 tys. za osobę przez www.fru.pl + hotel Airport w Boryspolu pod Kijowem, gdzie jest lotnisko – ok. 250 zł za pokój).

Sam lot do Kijowa jest króciutki, choć start opóźnia się o ponad godzinę, bo jest niesamowita burza i ulewa. Przy wznoszeniu jestem przekonany, że się rozbijemy:) Na lotnisku okazuje się się, że nie ma żadnego obiecanego transportu do hotelu, a pani w informacji nie potrafi nam pomóc. W ogóle nie ma o niczym pojęcia, zastanawiamy się, co będzie mówić zachodnim kibicom podczas EURO 2012?:)
     Przed dosyć przaśnym lotniskiem kotłują się samochody, busy, marszrutki itp. Wszystko jedzie jednak w kierunku Kijowa. Ogólnie nikt nic nie wie. Idziemy więc z wielkimi bagażami (dopiero na lotnisku okazało się, że bagaż nie został nadany prosto do Bangkoku) w kierunku hotelu. Po kilkuset metrach trafiamy na przystanek autobusowy, gdzie udaje nam się dowiedzieć, że w okolice naszego hotelu jedzie jeden z autobusów miejskich (chyba nr 5?). Do zatłoczonego Ikarusa ledwo wsiadamy. Mijamy budowę nowego terminala i dojeżdżamy na miejsce.
     W hotelu pełna komuna. Standard coś jak nasze dawne akademiki, do tego klaustrofobiczna, typowa dla Ukrainy winda. Za oknem czworaki i wałęsające się psy. Znudzona recepcjonistka ledwo duka po angielsku, w zasadzie szybko przechodzimy na rosyjsko-polski. Nie potrafi wytłumaczyć się z braku transportu z lotniska, ale obiecuje, że jutro już będzie. Porządku pilnuje Pan Ochroniarz, mimo że nie ma tu żywego ducha. 
     Jest gorąco, ale idziemy na miasto. W spożywczaku ożywiamy się na widok ukraińskich gotowych drinków (rum-cola, gin-tonic), po których zasnęliśmy kiedyś pod pomnikiem Szewczenki we Lwowie i obudziła nas milicja:) Robimy zapasy, kupujemy też dobre ukraińskie piwka i idziemy na kolację. Zamawiamy miejscowe pierożki, zupę i frytki. Wracamy do hotelu – Sara zasypia, a my dokańczamy konsumowanie;) Rano idziemy zwiedzać miasto. Jedyna ciekawa rzecz w Boryspolu to cerkiew, pod która zaczepia nas miejscowy i długo nas zagaduje. Dziwi się, że komuś chce się tu w ogóle coś zwiedzać.
     Czekamy na busa na lotnisko, ale ten zjawia się dopiero po interwencji w recepcji. Odprawiamy się i pijemy czekoladę z automatu, ściśnięci w małym terminalu – lotnisko jest przebudowywane na EURO 2012. Stresujemy się tym, jak Sara zniesie ponad 10-godzinny lot. Na szczęście dostajemy miejsca tuż za biznes klasą, dzięki czemu Sara może wygodnie siedzieć lub spać w specjalnej kołysce przytwierdzanej do ścianki przed naszymi siedzeniami. Bardzo jej się to podoba i dzielnie znosi lot. A my razem z nią (na marginesie: jedzenie jest takie sobie, a na monitorach puszczają chyba dwa filmy na okrągło).

Około 3 nad ranem miejscowego czasu lądujemy w Bangkoku. Sara śpi, nie czuje więc tej duchoty. Lotnisko Suvarnabhumi jest ogromne. Idziemy do oddzielnej bramki dla rodziców z dziećmi, gdzie kamerka robi nam zdjęcia (wizy załatwiliśmy w Warszawie) i kierujemy się do postoju państwowych taksówek, które za stałą cenę 350 bahtów (1 THB=ok. 10 gr.) zawożą ludzi do centrum.
     10-milionowe miasto jest ogromne, wszędzie widać autostrady na estakadach i drapacze chmur. Mimo że jest wcześnie rano, po ulicach krząta się pełno ludzi. Dojeżdżamy do hotelu Rambutri Village w dzielnicy backpackerskiej Banglamphu, w którym jeszcze w Polsce zabukowaliśmy sobie jedną noc (900 THB za pokój). Warto wspomnieć, że za tę cenę w Tajlandii otrzymujemy standard mniej więcej trzech gwiazdek. Akurat w tym hotelu był jeszcze basen, więc jest dobrze:)

Pierwsze dni staramy się spędzić lajtowo, chłonąć miasto i przyzwyczajać się do niesamowitej duchoty. Dobrze że nie ma chociaż wielkiego słońca, ponieważ jest pora deszczowa. Pamiętam, że wyjazd w tym okresie odradzała nam nawet pani z tajskiej ambasady, ale na miejscu okazało się, że padało tylko kilka razy. Za to wyglądało to tak, jakby wodę lał ktoś z nieba wiadrami. Ale potem wszystko błyskawicznie wysycha.
     Przechadzamy się po naszej okolicy, bardzo popularnej wśród plecakowców – Rambutri i Khao San Road. Pełno tu salonów masażu, knajp, stoisk z ciuchami itp. Można tu kupić wszystko: pamiątki, prawo jazdy, legitymację FBI... Życie pulsuje niemal do rana. Całą dobę otwarte są też kultowe sklepy 7/11, odpowiedniki naszej Żabki, ale tańsze i zaopatrzone nawet w ciepłe przekąski. To bardzo ułatwia życie.
      Tajska kuchnia jest niesamowita – najpopularniejsze danie to pad thai, czyli makaron z mięsem, trawą cytrynową, jajkiem i orzeszkami (i różne tego wariacje). A także zupa, coś jak nasz rosół, z dużą ilością kurczaka lub z kulkami mięsnymi. Nie jest tak strasznie pikantnie jak wcześniej czytaliśmy. Do tego dobre lokalne piwko: Leo, Singha, Tiger lub Chang. Sarze się podoba, bo uwielbia makarony, szybko też próbuje nauczyć się jeść pałeczkami. Ciągle domaga się też, żebyśmy jeździli tuk-tukami, hałaśliwymi taksówkami, które składają się z trzykołowego motoru i plandeki nad siedzeniem dla pasażerów.
      Ponieważ okolice Rambutri Village są bardzo hałaśliwe (wkurza nas też głośna klima w pokoju), przenosimy się do hotelu Rajata (www.rajatahotel.com), 10 minut w kierunku północnym, spokojniejszym. Polecamy! Cena podobna, choć bez basenu. Za to ze skromnymi śniadaniami (tosty+dżem+kawa), balkonem i wi-fi.
   Generalnie wszędzie jest hałas, na drogach chaos powodowany przez tysiące samochodów, skuterów czy tuk-tuków, pomiędzy którymi lawirują piesi, na których nikt nie zwraca uwagi. Do tego dużo turystów, którzy ostro tu imprezują (czego dowodem znaki „zakaz rzygania”). Nie brakuje też seksturystów – bardzo często widzimy pary: 60-letni lowelas z Anglii, Szwecji czy Niemiec z młodziutka Tajką. 
 
Największą atrakcją Bangkoku jest Wielki Pałac Królewski, obok którego stoi Wat Phra Kaew, czyli Świątynia Szmaragdowego Buddy, najważniejsza w Tajlandii. Wszystkie budowle wyróżniają się bardzo bogatymi zdobieniami. Dla nas to egzotyka, za to miejscowi z ciekawością przyglądają się Sarze. Niektórzy robią sobie nawet z nią foty:) Sarze podoba się zwiedzanie, szczególnie „oprowadzanie” nas z rozłożoną mapą.
    Kolejny zabytek to Wat Pho, Świątynia Leżącego Buddy, z 43-metrowym złotym posągiem. Wokół budynku stoją niesamowite stupy – sakralne budowle w kształcie kopca. Zwiedzamy też dzielnicę Chinatown z ciekawymi straganami i knajpkami, serwującymi egzotyczne potrawy. Płyniemy również rzeką Menam. Ma dziwny brązowy kolor, a przy jej brzegach stoją sklecone, wyglądające byle jak domki, w których – pewnie w bardzo trudnych warunkach – mieszkają ludzie.
    Sporą atrakcją jest też biznesowo-handlowe centrum miasta. Jedziemy tam naziemną kolejką BTS – Skytrain, która porusza się na estakadzie ponad miastem. Oglądamy 30-tys. Stadion Narodowy Suphachalasai – szczerze mówiąc nic specjalnego, ale zobaczyć trzeba:) Nawet tu umieszczono portret uwielbianego króla Bhumibola!
     Od czasu wizyty w Bangkoku synonimem miejskiej dżungli jest dla nas główna ulica miasta, Sukhumvit Road. Ponad nią śmiga wspomniany Skytrain, a wzdłuż wybudowano nowoczesne galerie handlowe i luksusowe hotele. Wszystko z betonu. Do tego niemiłosierny hałas, tłok i samochody. Ulica ma też inne oblicze – dalej od centrum (choć tu wszędzie jest centrum!) jest już lekki syf, a zamiast drogich sklepów są stragany z ciuchami, obleśne knajpki i uliczni sprzedawcy smażonych karaluchów.
     W okolicach stacji Asok mieści się słynna ulica burdeli Soi Cowboy, nazwana tak na cześć amerykańskich żołnierzy, strzelających napalmem do dzieci w pobliskim Wietnamie. Właśnie w trakcie wojny wietnamskiej Tajlandia stała się centrum seksturystyki – żołnierze musieli się jakoś rozerwać, więc wysyłano ich na urlopy do sąsiedniego kraju. Jeszcze słynniejsza mekka seksturystów to Patpong, gdzie ulokowano setki stoisk z ciuchami i pamiątkami, ale przede wszystkim dziesiątki burdeli. Małoletnie Tajki zapraszają na uciechy, ale i na specyficzne pokazy ping-pong show (prezentują do czego zdolne są pewne części ciała...). W sumie niezbyt ciekawe miejsce.

Ruszamy poza Bangkok. Na pierwszy ogień Ayutthaya, położona 80 km od Bangkoku stolica dawnego, potężnego królestwa. Jedziemy pociągiem, zdaje się III klasą. Jest dość przyjemnie, pod sufitem wiszą wiatraki dające ochłodę. Podziwiamy przysypiających współpasażerów, a przez okna pola uprawne z chatkami na słupach.
     Na miejscu bierzemy tuk-tuka i jedziemy w okolice ruin. Wreszcie widzimy spacerujące słonie! Musimy zrobić Sarze (sobie też:) frajdę, więc jedziemy na półgodzinną przejażdżkę. Te zwierzęta są bardzo miłe, choć dobrze wyszkolone – wyciągają trąby po napiwki.
    Największą atrakcją Ayutthayi są wysokie stupy, ruiny świątyń buddyjskich z XIV-XVIII w. To naprawdę fajne miejsce, bez wielkiego tłumu turystów. W jednej ze świątyń przy posągu Buddy wierni złożyli rozmaite podarki, wśród nich na przykład papier toaletowy:)
     Sara zasypia, wracamy do Bangkoku. Aby jej nie budzić, ładujemy wózek – z trudem – na pakę tuk-tuka i jedziemy na dworzec kolejowy. Tam okazuje się, że pociągi mają jakieś duże opóźnienia, które wypisywane są na plastikowej tablicy za pomocą... markera! Pani od rozkładu współpracuje chyba z busiarzami, bo usilnie namawia nas na zabranie się z nimi, gdyż rzekomo inaczej nie da się do Bangkoku dojechać. Ale my jesteśmy sprytniejsi i jedziemy na dworzec autobusowy, skąd docieramy do stolicy klimatyzowanym, wygodnym, prawie pustym autobusem.

Bangkok – poza uciążliwym ruchem kołowym i hałasem – to niemal raj. Super jedzenie, niedrogie masaże czy możliwość zrobienia peelingu stóp, które wkłada się do akwarium z rybkami. Ale nam jest mało – jedziemy do prawdziwego raju, na wyspę Ko Samet (nieco ponad 200 km na wschód od Bangkoku). Nie chcieliśmy wlec Sary nad bardziej popularne Wybrzeże Andamańskie, gdzie jest pięknie, ale bardzo turystycznie, a przede wszystkim daleko i o tej porze roku bywają tam silne huragany.
     Pod drodze zatrzymujemy się na dwie noce w Pattayi (160 km od Bangkoku). Decydujemy się na hotel Diana Inn, położony przecznicę od nadmorskiego deptaku. Dzięki temu jest trochę spokojniej. Do dyspozycji mamy też basen, choć ostatecznie nie mieliśmy czasu z niego skorzystać. Jak na światową stolicę seksu przystało, w pokoju w zestawie powitalnym, oprócz standardowej wody i orzeszków, znajdują się dwa opakowania prezerwatyw:) Inna ciekawostka: w hotelu jest zakaz wnoszenia duriana, masakralnie śmierdzącego miejscowego owocu (jedliśmy tylko jego kandyzowaną odmianę).
     W Pattayi w końcu udaje nam się spróbować rekina (ma dość wyrazisty smak). Poza jedzeniem – zwiedzamy. Ciekawie jest szczególnie wieczorami; w centrum miasta dosłownie co kilka metrów stoi prostytutka. Dookoła jest pełno lokali go-go i burdeli, a jeden z deptaków słynie wyłącznie z tego typu atrakcji. Wybór jest ogromny: do przechodniów uśmiechają się „pielęgniarki”, „stewardessy”, czy „kosmitki”. Są też lokale „narodowe”, na przykład z samymi Rosjankami... Co ciekawe, wszystkiego pilnują policjanci z wielu krajów, tych, z których przyjeżdża najwięcej turystów.

W końcu jedziemy na wyspę. Spod hotelu zabiera nas kilkuosobowy bus jednej z agencji turystycznych, w której wykupiliśmy też bilety na łódź na Ko Samet. Szybko dojeżdżamy do portu Ban Phe, skąd zabiera nas zdezelowana łajba. Sara zasypia i po kilkudziesięciu minutach trafiamy na jedną z plaż. Wysiadka jest bardzo fajna – łódź nie zatrzymuje się przy samym brzegu, a na ląd trzeba dość brodząc w wodzie.
     Okolica wydaje nam się dość ospała, jedziemy więc na pace taksówki-pick-up (stała cena 200 THB) na północ, na popularniejszą plażę Hat Sai Kaew. Ceny noclegów są dość wysokie, więc po dłuższych poszukiwaniach decydujemy się na hotel nie przy samej plaży. Dostajemy spory, bardzo ładny pokój z łazienką i dużym tarasem, po którym biegają jaszczurki. Nasza rodzinka stanowi tu wyjątek, bo dookoła mieszkają same mieszane pary: podstarzały Europejczyk plus młoda Tajka. I wszystko jasne:) Tylko na weekendy masowo zjeżdżają tu młodzi mieszkańcy Bangkoku. Cel – uwalić się na maksa po ciężkim tygodniu pracy. Wygląda to ciekawie.
      Do plaży mamy trzy minuty drogi pieszo. Jest niesamowita: po drobnym piasku biega tysiące małych krabików. Sara jest zachwycona ciepłą, błękitną wodą, świetnie się tu bawi. A my totalnie się relaksujemy. Codziennie plażujemy, kąpiemy się, jemy dziwne owoce i owoce morza. Wieczorem senna na ogół plaża się ożywia. Jest kilka dyskotek, pokazy ognia itp. Trafiamy też do fajnej knajpy z muzyką reggae na żywo. Reggae ma niesamowitą moc – słychać je od Karaibów, poprzez Afrykę, aż do dalekiej Azji.
     W miarę możliwości zwiedzamy, choć wyspa jest malutka (5 km²), a oplata ją jedna, szutrowa droga. Spacerkiem docieramy na przeciwległy brzeg wyspy, gdzie ulokowane są bardziej luksusowe hotele. Po drodze oglądamy gęsty las przypominający dżunglę, z jaszczurkami, dziwnymi owadami i termitami.
     Nie zapominamy o masażach. Jedna z masażystek prawie wraca z nami do Polski, jako druga żona;) – tak zafascynowana jest białym farangiem (tak tu mówią na białych), który opiekuje się swoim dzieckiem (nasi faceci tylko piją – żali się).

Szkoda stąd odpływać, ale następne przygody czekają. Na środku zatoki nasza zdezelowana łajba się psuje, ale udaje nam się dopłynąć. Na brzegu długo szukamy miejsca, skąd powinien odjechać do nasz autokar Bangkoku. Nie pomaga nam ogromna ulewa. W końcu trafiamy w miejsce, gdzie ktoś potrafi odczytać informacje na naszych biletach i bus zabiera nas na podmiejski przystanek, gdzie przesiadamy się do normalnego autobusu. Bilety są tu tanie, ale w pakiecie dostaje się przydługie postoje, które są okazją dla miejscowych, aby coś sprzedać.
     Jedzie z nami para z Polski z jeszcze młodszym bobasem od Sary. Wymieniamy się doświadczeniami, a potem, w Bangkoku, logujemy się w tym samym hotelu co oni – New Siam II. Dzieciaki szaleją, a my pijemy browary:) Podobnie jak nasi nowi znajomi, my też jedziemy do Kambodży (oni samolotem); bierzemy od nich malarone – lek na malarię dla Sary. Panicznie boimy się tej choroby, ale wcześniej nie chcieliśmy jej szprycować. Takie spotkanie uznaliśmy jednak za jakiś znak.

Po krótkim odpoczynku ruszamy do Kambodży. W busie towarzyszy nam hałaśliwe, skacowane towarzystwo z Australii (przypominają bohaterów filmu „Kac Vegas w Bangkoku”:) Po mniej więcej trzech godzinach dojeżdżamy w pobliże granicy, gdzie mamy obowiązkowy postój, aby miejscowi mogli sprzedać białasom coś do jedzenia. Nie wszyscy mają na to ochotę, niektórzy nawet awanturują się z organizatorami, pozostali są dość zniecierpliwieni. Ogólnie jest nieprzyjemnie. Podobnie jak na granicy, gdzie papierkologia trwa w nieskończoność. Do tego niemiłosierny skwar i ogólny chaos. W końcu przekraczamy granicę, a naszym oczom ukazuje się jeszcze większy niż w Tajlandii (czy to możliwe?) sajgon na drogach.
   Ale to nie koniec. Granicę przekraczaliśmy pieszo, teraz czekamy na dalszy transport. W końcu zabiera nas rozklekotany autobus, którym dojeżdżamy na jakiś dworzec, gdzie wymuszam, żeby zabrały nas czekające taksówki. Oprócz naszej trójki zabiera się z nami jeszcze Meksykanka, która na przemian pomieszkuje w Dubaju i zwiedza. Krajobraz za oknami jest niesamowity – dookoła biedne wioski, domy na palach, pola ryżowe...
     Docieramy do hotelu w Siem Raep (był w pakiecie z transportem, podobnie jak wyrobienie kambodżańskiej wizy). W pokoju mamy ogromne łoże, ale słaby widok z okna. Tu możemy powybrzydzać, dlatego po pierwszej nocy wyszukujemy w pobliżu wypasiony hotel Golden Temple Villa (www.goldentemplevilla.com). Niesamowita, orientalna architektura, przestrzeń, a wszystko to za jedyne 15$/noc (w tym śniadanie, kawa i owoce, wi-fi!).
     Khmerskie jedzenie jest bardzo ciekawe, do tego bardzo fajnie podawane – np. w wielkich liściach zamiast na talerzach. Do posiłków pijemy smaczne piwko Angkor. Wszystko fajnie, jest tanio, ale niestety smutno się robi, gdy dookoła widać tak przeraźliwą biedę. Widzimy na przykład dzieciaki wracające skuterem z jakiegoś szpitala, z podłączonymi kroplówkami... Z drugiej strony sporo bogatych turystów, którzy dolatują tu ogromnymi samolotami.

Angkor – temu miejscu należy się oddzielny akapit. Wizyta w dawnej stolicy Imperium Khmerskiego, liczącym milion mieszkańców, największym mieście świata sprzed rewolucji przemysłowej, to spełnienie marzeń, coś niesamowitego. Na powierzchni 400 km² można zwiedzać pozostałości świątyń, pałaców, bibliotek i całej niezbędnej do życia infrastruktury. Wiele pięknie zdobionych budynków świetnie zachowało się do dziś. Po tak ogromnym obszarze obwozi nas przesympatyczny tuk-tukarz, którego wynajęliśmy na dwa dni.
     Na początku jedziemy oczywiście do największej, najwspanialszej świątyni, Angkor Wat, z charakterystycznymi wieżami w kształcie kwiatów lotosu, otoczonej fosą. Główny pałac składa się z wielu pięter, spaceruje po nim najwięcej turystów. Ale z racji ogromnego obszaru nawet tam znajdujemy zupełnie odludne miejsca.
     Po powrocie do hotelu i drzemce Sary jedziemy do kolejnej atrakcji Angkokru – buddyjskiej świątyni Bayon. Wyróżnia się niesamowitymi 54 wieżami, ozdobionymi 216 uśmiechającymi się twarzami Buddy! W pobliżu biegają małpki.
     Kolejny dzień rozpoczyna się przejażdżką Oli z Sarą na słoniu. Potem zwiedzamy następne świątynie: m.in. bardzo fotogeniczną Ta Phrom, w której budowle porastają ogromne drzewa, czy Ta Keo, ze stromymi schodami, przypominającą nieco piramidy Majów. Z góry rozpościerają się przepiękne widoki na lasy i pastwiska ze spacerującymi wołami. W międzyczasie udaje nam się kupić trochę tanich pamiątek i... rozegrać z miejscowymi dzieciakami parę partyjek w kółko i krzyżyk:)
  Po wieczornych zakupach na wielkim bazarze idziemy spać, a rano jedziemy – nieco sprawniej niż wcześniej – do Bangkoku. Po drodze miejscowi robią sobie z Sarą zdjęcia i dotykają ją na szczęście. Ze względu na Sarę nie zdecydowaliśmy się na podróż dalej, w głąb tego niesamowitego kraju, ale z pewnością tam wrócimy.

Po powrocie do stolicy Tajlandii znów zatrzymujemy się w naszym ulubionym hotelu Rajata. Robimy ostatnie zakupy i sprawiamy Sarze niespodziankę – idziemy do miejscowego zoo. Jest trochę inaczej niż u nas, bo większą atrakcję stanowią tak egzotyczne zwierzęta jak... krowy czy kozy. Te ostatnie można zresztą karmić specjalnym mlekiem, co dla Sary jest nie lada przeżyciem.
     Fajne wrażenie sprawia też pokaz fok. Po jego zakończeniu te mądre zwierzęta wyskakują z wody i zabierają napiwki prosto z ręki Sary. Zaliczamy jeszcze pokaz akrobatyczny grupy z Kenii (po występie rozmawiamy z nimi o ich ojczyźnie, w której byliśmy parę lat wcześniej) i pokaz tresury słoni, który z kolei jest żenujący, bo widać, że zwierzęta są męczone.
     Niestety, trzeba wracać do Polski. Na lotnisko w środku nocy jedziemy z szalonym taksówkarzem, który mknie po mieście 150 km/h! Po szybkiej odprawie siadamy w samolocie; Sara znów dostaje kołyskę. Lot mija szybko, po drodze podziwiamy z okna niesamowite góry Hindukusz w Afganistanie. Tym razem w Kijowie przesiadka jest bardzo sprawna.
    Jesteśmy w domu. Wyprawa była niesamowita, cieszymy się, że w komplecie wróciliśmy zdrowi. Odwiedziliśmy bardzo ciekawe kraje: egzotyczne, ale niezbyt drogie. Z dobrą komunikacją, świetną bazą noclegową i udogodnieniami dla turystów. W sam raz na podróż z bobasem:)