czwartek, 31 maja 2012

TUNEZJA

2012 r.  
Ponieważ na wakacje 2012 udało nam się kupić tanie bilety do niezbyt odległej Armenii, postanowiliśmy, że w maju wybierzemy się – z rodzicami – gdzieś jeszcze, byle było tanio. W Itace udało nam się wyczaić fajną promocję: tydzień all inclusive za 999 zł (niestety za Sarę też 100% ceny) w Tunezji. Kraju kojarzonym przeważnie (choć w mniejszym stopniu niż Egipt) z tłumem turystów nie ruszających się z hoteli. A ostatnio także z „arabską wiosną”. Niesłusznie, bo to naprawdę ciekawe miejsce, z aż ośmioma pozycjami na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO.
    Wieczorny przelot z Warszawy do Monastyru trwał tylko 3 godziny. Potem szybko dojechaliśmy do hotelu w Skanes, pobliskiego miasta, położonego w środkowej części Tunezji. Taką lokalizację wybraliśmy z rozmysłem, żeby do wszystkich atrakcji było blisko. Sara zasnęła zaraz po wyjściu z samolotu, więc mogliśmy świętować udany lot:)
    W ogóle nasza córeczka miała tam raj, bo oprócz rodziców do „dyspozycji” byli też dziadkowie. Do tego odkryty i kryty basen, w którym poczyniła spore postępy w pływaniu, plac zabaw, a wieczorem mini-dico, gdzie uwielbiała tańczyć.

Oprócz typowego byczenia się nad basenem (woda w morzu była jeszcze dość chłodna, ale na pewno cieplejsza niż w środku sezonu w Bałtyku:), piciu niezliczonej ilości nielimitowanych drinków i delektowaniu się znakomitym tunezyjskim jedzeniem, prawie codziennie robiliśmy sobie bliższe i dalsze wycieczki.
   Na pierwszy rzut pojechaliśmy – zwykłym podmiejskim autobusem – do Monastyru. To portowe miasto, dawna osada fenicka, ma bardzo fajną medynę, otoczoną efektownymi murami. Jest tam też kilka ładnych meczetów, ale niestety – mimo że to dość liberalny muzułmański kraj – obcokrajowców nie wpuszczają do środka. Poza ścisłym centrum spotkać można już bardziej syfiaste, wąskie uliczki, z dziwnymi zakładami rzemieślniczymi.
    Atrakcją Monastyru jest też duży ribat (warowny klasztor muzułmański) i mauzoleum urodzonego w tym mieście Habiba Bougriby, pierwszego prezydenta Tunezji, reformatora, przypominającego tureckiego Ataturka. Miasto miejscami wygląda jak z pocztówki, nie dziwne więc, że kręcono tu m.in. „Żywot Briana” czy „W pustyni i w puszczy”.

Celem naszej drugiej wycieczki było położone również blisko naszego hotelu Sousse. To trzecie co do wielkości miasto Tunezji liczczy ponad 170 tys. mieszkańców. Naszym pierwszym punktem było odwiedzenie odbywającego się raz w tygodniu targu wielbłądów. Niestety, na miejscu okazało się, że targ skończył się kilka godzin temu...
   Największą atrakcją Sousse jest zabytkowa, położona na zboczu medyna. Z góry rozpościera się świetny widok na wybrzeże. Jest bardziej zniszczona od tej w Monastyrze, pewnie dlatego jest też bardziej klimatyczna. Do tego znacznie większa – po krętych, wąskich uliczkach poruszamy się trochę po omacku, ale docieramy tam, gdzie chcemy. Ciekawy jest też ribat i wielki meczet – niestety, także zamknięty dla niewiernych.

Nasza kolejna eskapada – Tunis. Stolica, miejsce niedawnych zamieszek (tuż po naszym powrocie w Tunezji znów wprowadzono godzinę policyjną). Spod hotelu ruszamy podmiejskim autobusem do Sousse. Niestety, wpadamy w korek i ucieka nam poranny pociąg do stolicy. Jedziemy więc zbiorową taksówką na dworzec autobusowy. Ale jak pech to pech. Autobus rusza dopiero za 1,5 godz., a po tym czasie okazuje się, że jeszcze sporo się opóźnia. Po dwóch godzinach jazdy, w czasie których Sara śpi, dojeżdżamy na miejsce.
    Tunis to trochę inny świat – wybudowano tu szerokie ulice, a jadące po nich samochody zatrzymują się na światłach! Sama medyna jest mało zniszczona, a dominują na niej stragany z podrabianymi ciuchami. Ale to oferta raczej dla miejscowych, bo turystów jest tu jak na lekarstwo. Być może to efekt niedawnych zamieszek. My w centrum, w okolicy budynków rządowych, natykamy się na czołg i zasieki z drutu kolczastego!
   W środku medyny znajdujemy knajpkę, w której zamawiamy kebaby na talerzu. Niestety, mięso jest za bardzo wypieczone – warszawskie kebsy są lepsze! Potem wspinamy się na dach jednego ze sklepów z dywanami, skąd podziwiamy piękną panoramę starówki i całego miasta. Następnie idziemy główną ulicą miasta, nazwaną imieniem – a jakże! – Habiba Bougriby. Tu jest już całkiem europejsko.
   Do Sousse wracamy pociągiem, który mocno się spóźnił. Nie mógł tak w tamtą stronę? Docieramy późną nocą, więc do hotelu dojeżdżamy taksówką. A dokładnie dwoma, bo w kraju chaosu, gdzie nikt nie zawraca sobie głowy przepisami drogowymi, policja rygorystycznie pilnuje akurat taksówkarzy i nasza 2,5-letnia Sara, jako piąty pasażer, jest nie do przyjęcia.

Ostatnie dni to zakupy w Monastyrze (widzimy nawet tabliczki z napisem „Wyprzedaż”!) i wycieczka karawaną wielbłądów. Te zwierzęta są bardzo sympatyczne, wyglądają jakby cały czas się śmiały. Sceneria prawie 2-godzinnej przejażdżki jest niesamowita – dookoła otaczają nas gaje oliwne i ogromniaste kaktusy. Na koniec odwiedzamy tubylcze domostwo, gdzie oglądamy wypiek chleba tradycyjną metodą beduińską. W piecu przypominającym beczkę rozpala się ogień, a gdy się nagrzeje, na ścianki przykleja się ciasto. Po paru minutach możemy zasiadać do uczty.
   Do Polski wracamy nocą, śpiąc w komplecie.

Choć jesteśmy ogromnymi fanami podróży na własną rękę, to polecamy też i nasz nowo odkryty sposób. Przepis: wyszukać promocję z biura podróży (myślę, że sporo na nas straciło) a na miejscu organizować sobie czas po swojemu. W tym przypadku na pewno wyszło taniej niż samodzielny wyjazd. Fajny kraj, fajna – choć za krótka – eskapada!