KATAR-SRI LANKA

2017 r.

Sri Lanka od dawna była na naszej liście miejsc do odwiedzenia – jako lajtowa wersja Indii, kraj który można łatwo zwiedzić z dziećmi. Gdy wiosną pojawiły się promocyjne bilety lotnicze, nie zastanawialiśmy się długo. Kupiliśmy przelot do Colombo z międzylądowaniem w Katarze, żeby za długo nie lecieć i zwiedzić co nieco po drodze. 


3 lipca wieczorem startujemy z Okęcia liniami Qatar do Dohy, stolicy Kataru. Lot mija szybko – Sara (7,5 soku) korzysta z pokładowych multimediów, a Kinga (1 rok i 8 m-cy) się bawi i trochę śpi w kołysce, którą zamówiliśmy bezpłatnie przy kupnie biletów.

Po ok. 5 godzinach jesteśmy na nowoczesnym lotnisku Hamad. Wg polskiego czasu jest już noc, więc chcemy się szybko dostać do hotelu. Niestety, okazuje się, że spacerówka Kingi poleciała bezpośrednio do Colombo, mimo że w Warszawie upewniliśmy się, że będziemy z niej mogli korzystać podczas przesiadki. Na szczęście w Dosze są przygotowani na takie okoliczności i na lotnisku można skorzystać z lotniskowych spacerówek:) Dość szybko załatwiamy wizy, ale druga niespodzianka czeka na nas w wypożyczalni samochodów – zamiast zamówionego samochodu z ręczną skrzynią biegów, dostajemy automat, brakuje też fotelika dla Kingi. Na dodatek pracownik omyłkowo blokuje nam na karcie 1000 riali (ok. tys. zł). Wyjaśnianie tego burdelu zajmuje nam ponad godzinę. Potem jeszcze przez całe 5 minut „uczę” się obsługi automatu na podziemnym parkingu i wreszcie jedziemy do hotelu. Szybko znajdujemy położony blisko centrum Grand Qatar Palace Hotel i zasypiamy.

4-gwiazdkowy hotel ma basen i takie tam, ale nie tracimy czasu na luksusy:) Na pobliskiej stacji benzynowej kupujemy zapas wody i ruszam w miasto. Od razu przekonujemy się, że pomysł z wypożyczeniem samochodu (czego zazwyczaj unikamy, korzystając prawie zawsze z publicznej komunikacji) był genialny. Temperatura na zewnątrz to 44ºC, bez klimy nie dalibyśmy rady. Tu zresztą prawie nikt nie porusza się pieszo. W nielicznych zacienionych miejscach widać tylko robotników, przybyłych z bliższych i dalszych krajów. Na 2 mln mieszkańców, tylko 300 tys. to rdzenni Katarczycy, reszta przyjechała tu za chlebem z różnych części Azji. Katar to obecnie najbogatszy kraj świata, czerpie dochody przede wszystkim z gazu i ropy. Wbrew pozorom – wcale nie jest tu bardzo drogo. Za hotel płacimy ok. 230 zł, wypożyczenie samochodu na dobę to ok. 150 zł. Ceny w sklepach są podobne jak w Polsce, jedzenie na ulicy też kosztuje praktycznie tyle samo. Za to benzyna jest ok. 3 razy tańsza (1,6 zł/l:)

Oglądamy nadmorski deptak The Corniche, budynek Muzeum Sztuki Islamskiej (niestety, akurat tego dnia jest nieczynne), dzielnicę biznesową z imponującymi wieżowcami i Centrum Kulturowe Katara, które nie jest jeszcze całkowicie ukończone. Potem jedziemy do oddalonej o kilka kilometrów dzielnicy Pearl, która jest usypana na sztucznej wyspie. Ma różne odnogi, niektóre są prywatne i nie można się do nich dostać.

Naszym kolejnym celem jest centrum sportowe Aspire, ze stadionem narodowym Khalifa. Katarczycy główkują już co zrobić, gdy w kraju skończą się surowce naturalne i starają się zdywersyfikować swoje przychody. Jednym z pomysłów, obok TV Al Jazeera, linii lotniczych i lotniska-hubu, jest sport. Chętnie naturalizują obcokrajowców w rozmaitych dyscyplinach, stworzyli potężną akademię piłkarską, organizują też wiele imprez sportowych – jedną z nich będą piłkarskie MŚ w 2022 r.

Po południu robi się trochę chłodniej, jedziemy więc na targ Souq Waqif – upał nie daje się już tak we znaki. Jemy kebaby i spacerujemy po najbardziej turystycznej części Dohy. Całkiem tu ładnie, na ulice wreszcie wychodzą miejscowi. Głównie faceci, wszyscy ubrani w białe suknie-galabije. Wieczorem tankujemy paliwo, wracamy na lotnisko, oddajemy samochód i wsiadamy do samolotu Sri Lankan do Colombo. Dziewczyny przesypiają prawie cały lot, więc podróż jest bezbolesna.


 

Na ranem jesteśmy na lotnisku, położonym kilkadziesiąt kilometrów od największego miasta Sri Lanki. Załatwiamy formalności wizowe, wypłacamy z bankomatu kasę na część pobytu i oddalamy się od wejścia na lotnisko – przedzierając się przez tłum naganiaczy – żeby trafić jakiś miejscowy transport, a nie podlotniskowych cwaniaczków.

Na ulicy łapiemy tuk-tuka, który po negocjacjach zawozi nas za 700 LKR (10 LKR=0,24 zł) do pobliskiego Negombo, położonego tuż nad morzem. To dlatego, że wszyscy odradzają brudne i zatłoczone Colombo. A tłok jest tu niemiłosierny, po ulicach chodzą ludzie, krowy, porusza się mnóstwo samochodów, tuk-tuków i motorów. Chaos jest totalny, a jedyna zasada ruchu to „większy ma pierwszeństwo”.

W Negombo zostawiam dziewczyny na plaży i ruszam na poszukiwanie noclegu. Ceny są wyższe, niż się spodziewaliśmy, ale i tak jest spoko. Za pokój w hotelu Don’s (z klimą, przy plaży, można korzystać z basenu w hotelu obok) płacimy po negocjacjach 3500 LKR. Ta turystyczna część miasteczka to tak naprawdę jedna ulica ze sklepami, knajpami i plaża. Niezbyt czysta, do tego są ogromne fale. Ale i tak nam się podoba, postanawiamy tu zostać dwa dni, zamiast jednego.

Dni mijają bardzo fajnie. Rano jemy śniadanie na mieście – do wyboru jest wersja europejska (jajka, tosty i dżem) lub miejscowa (makaron na ostro lub z kokosem, placki roti). Potem pluskamy się w basenie i oceanie, wieczorem – jak już dziewczyny uda się wyciągnąć z wody:) – jemy obiadokolacje. Można dostać rybę albo owoce morza, ale nie zawsze. Standard to ryż z sosem curry lub z minimalną ilością kurczaka, wszystko na ostro. Kosztuje to 400–1000 LKR. Kuchnia jest więc monotonna (w przeciwieństwie do polskiej, którą doceniamy na wyjazdach:), prawie pozbawiona warzyw, ale da się przeżyć. W niektórych miejscach można kupić bułki z różnym nadzieniem – na słodko lub (bardzo) ostro. Co ciekawe, alkohol jest dostępny tylko w specjalnych, nielicznych sklepach, i słono kosztuje – piwo ok. 300 LKR, a rum – 2400 LKR/0,7 l. Jak na tutejsze zarobki to kosmos, ale wynika to z polityki rządowej, która chce ukrócić pijaństwo. A jest z czym walczyć, bo pije się tu ostro, nawet siedząc za kółkiem.

Największą atrakcją Negombo jest targ rybny. Znajduje się ze 2–3 km od nas, tuk-tuk kosztuje tam ok. 200 LKR. Przechadzamy się wśród ryb poukładanych ziemi, wrażenie robią dopiero co złowione masy ryb suszących się bezpośrednio na plaży. Poza tym w Negombo nie ma co zwiedzać, choć atrakcją samą w sobie jest przedzieranie się z wózkiem dziecięcym pomiędzy tuk-tukami po głównych ulicach.

 
 

Trzeciego dnia jedziemy w głąb wyspy, do Hill Country, krainy herbaty położonej w wysokich górach. Najpierw tuk-tukiem (za 200 LKR) na dworzec autobusowy w Negombo, stamtąd zapchanym autobusem (130 LKR/os.) do Colombo. Końcowy przystanek jest zlokalizowany kawałek od dworca kolejowego, musimy się tam przedrzeć pieszo z plecakami pomiędzy ciągle przemieszczającym się tłumem. Jako biali stanowimy nie lada sensację, zdziwienie budzą szczególnie nasze dziewczynki.

Na dworcu okazuje się, że dostępne są tylko bilety na zatłoczoną drugą klasę (330 LKR), na którą nie ma rezerwacji. W informacji kolejowej pukają się w głowę, że porywamy się z dziećmi na coś takiego. Bez przesady, lankijskie pociągi są stare, brudne, zatłoczone, ale nie tak, jak w Indiach czy Bangladeszu. Mimo to doceniamy pomoc głuchoniemego pana z obsługi dworca, który pomaga nam zająć strategiczne miejsce na peronie. Dzięki temu mamy miejsca siedzące, co pozwala jakoś przetrwać blisko 9-godzinną podróż (a to zaledwie 160 km!) z rozbrykanymi dziećmi. A jest ona przygodą samą w sobie. W pociągu jest tłum miejscowych i mnóstwo sprzedawców wszystkiego Przez otwarte drzwi i okna można podziwiać niesamowite widoki, potężne zbocza gór porośnięte herbatą. Podobno to jedna z piękniejszych tras kolejowych na świecie.

Pociąg się toczy, a my spontanicznie, postanawiamy wysiąść na jednej z wcześniejszych stacji, niż planowaliśmy – w Nanu Oya. Tu pogodna jest zupełnie inna niż na wybrzeżu. Pada deszcz, jest wilgotno i tylko kilkanaście stopni. Wsiadamy w jedyną taksówkę i za 700 LKR jedziemy do Nuwara Eliya, herbacianej stolicy Sri Lanki. Wyszukujemy hotel Milano Inn, który kosztuje 3000 LKR za noc. Jest trochę syfiasty, podobnie jak samo miasto. Nie robi na nas najlepszego wrażenia, właściwie nic ciekawego tu nie ma.

Największą atrakcją jest pobliska fabryka herbaty, Labokellie. Jedziemy tam następnego dnia, lokalnym autobusem za 20 LKR (czyli ok. 50 gr.:) Nuwara Eliya to najwyżej położone miasto na Sri Lance (prawie 1900 m n.p.m.), a do fabryki wiodą w dół strome serpentyny. Na miejscu jest super, wstęp jest darmowy, datek płaci się tylko przydzielonemu przewodnikowi. Poznajemy wszystkie miejsca, gdzie powstaje herbata – po zebraniu jest ona suszona, rolowana, potem fermentuje, a następnie mechanicznie segreguje się liście. Największe, czyli Orange Pekoe, to herbata najlepsza i najdroższa. Najdrobniejszy pył jest zamiatany i wyrzucany, ewentualnie trafia do Polski w torebkach Liptona:) Co ciekawe, wielkie herbaciane marki nie mają tu swoich fabryk. Kupują herbatę z różnych plantacji i po zapakowaniu w firmowe pudełka sprzedają jako swoją na całym świecie za grube pieniądze. Np. za 15 zł za pudełeczko. Tymczasem zbierające herbatę Tamilki (to mniejszość etniczna pochodząca z Indii, „gorsza” od rdzennych Syngalezów) zarabiają maksymalnie kilka dolarów dziennie – za zebranie kilkunastu kg herbaty. Sami też zbieramy trochę liści, z których Sara przyrządzi później smaczną herbatę.

Po zwiedzeniu fabryki idziemy na herbaciane pola, gdzie możemy z bliska przyjrzeć się drzewom herbaty. Miły spacer przerywa nam deszcz, wracamy więc autobusem do Nuwara Eliya. Po południu spacerujemy jeszcze po mieście i jemy obiad. Decydujemy się wyjechać następnego dnia jeszcze dalej na wschód, do Haputale, kolejnej miejscowości na herbacianym szlaku.





Rano jedziemy tam pociągiem (III klasa, 40 LKR), 50-km trasa zajmuje ok. 3 godz. Na dworcu niespodziewanie czeka na nas bus z zarezerwowanego dzień wcześniej hotelu Bawa Guesthouse (3000 LKR ze śniadaniem). Dobrze, bo pewnie trudno byłoby nam tam trafić. Nocleg jest położony na stromym zboczu góry, a wiodą do niego wąskie serpentyny. Na szczęście do miasta można się dostać skrótem, drogą położoną w pobliżu torów kolejowych.

Po rozpakowaniu idziemy na kilkukilometrowy spacer asfaltową drogą, do benedyktyńskiego klasztoru Adisham. Co ciekawe, jest tam sporo miejscowych, niektórzy robią zdjęcia naszym córciom:) Kompleks nie robi na nas jakiegoś specjalnego wrażenia, co innego biegające pobliżu małpy! Po powrocie robimy zakupy i jemy obiad u właściciela hotelu.

Następnego dnia łapiemy autobus (20 LKR) do fabryki herbaty Dambatenne, który dociera tam wąska jezdnią położoną na półce skalnej. Podobno to największa fabryka herbaty w kraju, przetwarzająca 100 ton liści miesięcznie (wstęp 250 LKR). Wybudował ją pod koniec XIX w. Thomas Lipton. Wewnątrz wygląda, jakby od tego czasu nic się nie zmieniło. Maszyny są prymitywne, produkcja odbywa się w surowych warunkach. Po zwiedzaniu idziemy w górę, na herbaciane pola. Widoki są super, możemy też przyjrzeć się pracy kobiet zbierających herbatę. Trafiamy też do dwóch pobliskich wiosek, gdzie stanowimy wielką sensację. Po kilku godzinach wracamy pod fabrykę, skąd odjeżdża autobus do Haputale. Spacerujemy jeszcze po miejscowości, która jest bardzo malowniczo położona – na górskiej grani, na wysokości ok. 1500 m n.p.m. Ciekawostką jest to, że przy jednej uliczce zlokalizowana jest kapliczka buddyjska, meczet i świątynia hinduistyczna. 
 

Następnego dnia rano wsiadamy w pociąg II klasy do Kandy (600 LKR). Tym razem mamy rezerwację, więc podróż mija bezstresowo i szybko. Na miejscu znów zastajemy uliczny chaos i straszny tłok (i z powrotem jest gorąco). Przedzieramy się pieszo poboczem do położonego w pobliżu dworca hotelu Mountain View (2800 LKR). Po krótkim odpoczynku udajemy się do centrum, do zlokalizowanego nad jeziorem teatru, gdzie odbywa się pokaz tradycyjnych tańców lankijskich. Kierowca tuk-tuka zarzeka się, że wie gdzie nas zawieść, niestety po pewnym czasie zaczyna krążyć i w końcu wraca w okolice naszego hotelu. Postanawiamy go pilotować z mapą i udaje się dotrzeć na miejsce. Niezłe jaja:) Kupujemy bilety na występ (1500 LKR), w międzyczasie jemy jeszcze obiad i oglądamy przedstawienie. Sara jest zachwycona, Kinga początkowo też, a potem zasypia:) Ciekawy spektakl, jest dużo tancerzy prezentujących tańce z różnych regionów kraju, kolorowe stroje i rytmiczna muzyka. Na koniec odbywa się pokaz chodzenia po rozżarzonych węglach.

Z teatru udajemy się do pobliskiej świątyni, dzięki której Kandy zyskało miano religijnej stolicy kraju. Znajduje się tu bowiem ząb, rzekomo należący do Buddy. Przy wejściu na teren kompleksu (1500 LKR) jesteśmy szczegółowo rewidowani, musimy też zostawić buty i wózek. Atmosfera w środku przypomina trochę tę z naszej Częstochowy. Pełno jest rozmodlonych ludzi, ale i turystów, którzy oddają cześć tutejszemu bóstwu. Ciekawe miejsce. Po wyjściu ze świątyni zwiedzamy jeszcze centrum Kandy i tuk-tukiem wracamy do hotelu.


Rano idziemy pieszo na dworzec autobusowy, gdzie próbujemy złapać jakiś autobus do położonej bardziej na północ Dambulli. Na szczęście niedługo odjeżdża klimatyzowany busik. Choć to niespełna 90 km, podróż znów się dłuży. Naszym celem jest złota świątynia Dambulla (1500 LKR). Wysiadamy blisko wejścia, ale okazuje się, że aby dostać się do środka, trzeba się wspiąć z drugiej strony góry. Jest fajnie, bo dookoła nas biega pełno małp. Po drodze mijamy posterunek policji, gdzie zostawiamy nasze plecaki. Świątynia jest efektowna, składa się z kilku jaskiń, w których stoją różnej wielkości posągi Buddy – najstarsze pochodzą z I w. p.n.e.

W samej Dambulli (świątynia leży przy głównej drodze, ale na uboczu) nie ma nic ciekawego, więc postanawiamy jechać dalej na północ, do Sigiriji. Zaczepiają nas tuk-tukarze i za podwiezienie ok. 2 km do centrum żądają 700 LKR. Wybuchamy śmiechem, bo pewnie myślą, że złapali kolejnych naiwniaków. Strasznie nie lubimy takich naciągaczy, ale na całym świecie ich nie brakuje:) „Dla sportu” rzucamy kwotę 200 LKR, na którą się nie godzą. Niezrażeni ruszamy z buta w kierunku miasta. Taka rodzinka budzi tu niezłe zdziwienie. Po 2 minutach dogania nas jeden z tuk-tukarzy i łaskawie informuje, że zgadza się na podaną przez nas kwotę. Postanawiamy się odegrać i informujemy go, że nasza propozycja dotyczyła tamtego miejsca, a w tym, w którym teraz jesteśmy, możemy przystać na 150 LKR. Facet jest w szoku, ale się zgadza. Zasady wygrały:)

 


Po drodze dostajemy propozycję, że zamiast do miasta, może nas zawieść od razu do Sigiriji (ok. 20 km). To trochę nie w naszym stylu, ale stwierdzamy, że damy facetowi zarobić 600 LKR, a i nam będzie wygodniej nie przesiadać się z bagażami do autobusu.

Na miejscu idziemy na obiad i wyszukujemy przy głównej ulicy fajny hotel z klimą (Flower Inn, 2000 LKR). Dziewczynki są w szoku, bo ulicą przechadza się słoń! Wieczorem idziemy jeszcze do fajnie położonej nad rzeką knajpki, gdzie Kinga poznaje miejscowego kawalera o imieniu Matu (wspomina go jeszcze kilka tygodni po powrocie:)

Następnego dnia wypadają imieniny Sary, trzeba je więc uczcić. Zabieramy dziewczynki na przejażdżkę słoniem. Wszyscy mamy wielką frajdę, spacerujemy na grzbiecie w pobliżu 180-metrowej skały-twierdzy, która jest jedną z największych atrakcji Sri Lanki. Ale przeżycie i widoki! Jeszcze lepsze są chwilę potem. Zamiast na obleganą twierdzę, na którą wiodą schody, wspinamy się na położoną obok, bardziej dziką skałę Pidurangala, która wyrasta z lasu. Z naszą pomocą na szczycie staje nawet mała Kinga, co sprawia nam wielką radochę.

Po zejściu wyprowadzamy się z hotelu i jedziemy tuk-tukiem do Dambulli. Wysiadamy na głównej ulicy, skąd odjeżdżają autobusy do Polonnaruwy. Podczas jazdy z miejscowymi oczywiście budzimy sensację, ale jesteśmy już do tego przyzwyczajeni. 
 

Podróż znów się dłuży, choć to tylko 50 km. Po drodze mijamy kilka koszar wojskowych. To zgrupowanie wojsk to pewnie pozostałości po wojnie domowej z Tamilskimi Tygrysami, zakończonej w 2009 r. (najcięższe walki toczyły się właśnie na północy kraju).

W Polonnaruwie obstępują nas naganiacze, którzy mają w arsenale niezły trick. Informują, że dany, popularny w Lonely Planet hotel, został właśnie zamknięty i proponują swój, albo wręcz podszywają się pod miejscówkę z większą renomą. Jak zwykle więc szukamy na własna rękę, ale nie jest łatwo. Miasteczko to dziura z dwoma głównymi ulicami, w której niektóre hotele to niezły syf. W końcu, nieco na uboczu, udaje nam się znaleźć najlepszy hotel podczas wyjazdu. Ostro targujemy się z właścicielem Ancient Villa – przystaje na 4000 LKR ze śniadaniem. Do dyspozycji mamy super ogród z hamakiem i taras. Ciekawostką jest, że hasają po nim małpy. Jedna z nich podkrada Kindze torebkę z zabawkami. Zabiera ją na drzewo, a po sprawdzeniu, że w środku nie ma jedzenia, odrzuca po kolei zabawki!

Polonnaruwa to dawna stolica wyspy, z porozrzucanymi na rozległym terenie ponad tysiącletnimi ruinami. W upale nie da się jej zwiedzić pieszo, dlatego decydujemy się na tuk-tuka. Podczas negocjacji z kierowcami dostajemy propozycję, że za 6000 LKR zabiorą naszą ekipkę do wszystkich atrakcji. Ich patent polega na tym, że wymieniają się miedzy sobą całodziennymi biletami od turystów, a w razie podejrzeń – dają w łapę strażnikom ruin.

Objeżdżamy po kolei wszystkie najważniejsze miejsca – ruiny pałaców, świątyń, posągi Buddy itp. z wszędobylskimi małpami. Bardzo ciekawe miejsce. Nie tak spektakularne, jak Angkor w Kambodży (styl jest trochę podobny), ale zdecydowanie warto je zobaczyć. Zwiedzanie zajmuje nam większość dnia.

W samym mieście nie za bardzo jest co robić. Z ciekawostek – zaliczamy jedyny znaleziony na wyspie plac zabaw, pizzerię i bar-mordownię, gdzie raczę się miejscowym arakiem.

Następnego dnia jedziemy na safari do Parku Narodowego Kaudulla. Wyjazd organizuje nam właściciel hotelu (9000 LKR za całość). Obrotny z niego facet, poprzedniego dnia widzieliśmy, że kombinował też z lewymi biletami do ruin. W jeepie jedziemy z sympatyczną rodzinką z Belgii.

Na safari obserwujemy pawie, czarne bociany, krokodyla i oczywiście słonie. Jest ich tu co najmniej 150 sztuk – o tej porze roku gromadzą się w pobliżu zbiornika wodnego. Super oglądać te zwierzaki w naturalnym środowisku, choć odbiór trochę psuje ogromna liczba jeepów z turystami. Co ciekawe, wśród nich jest dużo miejscowych, którzy właśnie zaczęli wakacje.



Po 3 dniach w Polonnaruwie wsiadamy w poranny autobus do Trinkunamalaja (1000 LKR/3 os.). To jeden z naszych ostatnich akcentów na wyjeździe. Jak zwykle, po intensywnym zwiedzaniu, chcemy sobie odpocząć nad morzem przez ok. tydzień. Niestety, nie zanosi się na idyllę, bo z powodu wspomnianego rozpoczęcia wakacji wiele noclegów jest albo zajętych, albo wołają za nie krocie. W necie znajdujemy hotel Inn Seabreeze w Trinco (4200 ze śniadaniem), do którego z dworca dojeżdżamy tuk-tukiem, ale – delikatnie mówiąc – nie jesteśmy zachwyceni. Mieści się on pośrodku niczego, pomiędzy Trinco, a turystyczną miejscówką Uppuveli. Dookoła trwają jakieś budowy i rosną chaszcze. Żeby dojść na plażę, musimy się przedrzeć przez sterty śmieci. Nad morzem stanowimy sensację, bo jesteśmy jedynymi białymi (podobnie jak w hotelu), a miejscowi się nie kąpią, tylko obserwują. Lubimy lokalne klimaty, ale tu nie ma nawet gdzie zjeść, a żeby się dostać do jakiegoś sklepu, trzeba maszerować w ciemnościach wzdłuż ruchliwej drogi.
Rano postanawiamy się stąd zmyć. Przy śniadaniu rozmawiamy jeszcze z właścicielem hotelu o tutejszej drożyźnie. Wspominamy mu, że niskie ceny były jednym z atutów Sri Lanki. Jeśli będą rosły w tak szalonym tempie, turyści wybiorą coś innego. O dziwo, ten zgadza się z nami i mówi, że miejscowi sami zaczynają odczuwać drożyznę (ceny jedzenia) z powodu turystycznego boomu. Jedziemy tuk-tukiem do Uppuveli, gdzie teoretycznie powinien być duży wybór noclegów. Niestety, wiele ma komplet, a te położone nad morzem są horrendalnie drogie (np. 250 zł/noc, czyli tyle, ile kosztuje noc w Sheratonie).

W końcu znajdujemy hotel Eagle Wings (5500 LKR ze śniadaniem i klimą), trochę na uboczu, ale blisko plaży. Rozwieszamy hamak i zaczynamy chillout. Ponieważ w okolicy nie ma sklepu z alkoholem, robimy zamówienie u właściciela hotelu, który kupuje wszystko w mieście. Załatwia zresztą wszystko: lekarza dla Kingi, która się przeziębiła, gotuje obiady, oferuje wycieczki.

Codziennie plażujemy, kąpiemy się i ostro się relaksujemy. Morze jest super ciepłe, dziewczynki są zachwycone. Musimy tylko się mocno smarować kremami przeciwsłonecznymi, bo słońce niemiłosiernie przypieka. Odwiedzamy miejscowe knajpki, idziemy na masaż, popijamy:)

Jednego dnia płyniemy za 6000 LKR (+1000 LKR za wstęp) na wyspę Pigeon Island. Niesamowite miejsce! Cała wyspa pokryta jest starymi koralami, a dookoła niej jest dość zniszczona, ale nadal bardzo efektowna rafa. Świetne miejsce do snorkowania. Rybki są chyba jeszcze bardziej różnorodne i kolorowe niż na Kubie. Ale zdecydowanym hitem jest rekin, prawdziwy żarłacz czarnopłetwy, którego udaje mi się wypatrzeć podczas jednego z nurkowań. Ma z 2–3 m i na szczęście nie jest mną zainteresowany:)

Tydzień mija bardzo szybko, czas wracać. W przydrożnym sklepiku kupujemy jeszcze tradycyjne maski, które zbieramy. Mimo sporego obłożenia, udaje nam się kupić bilety na bezpośredni nocny pociąg z Trinco do Colombo. W Trinco zwiedzamy jeszcze zabytkowy fort z XVII w., który wybudowali Holendrzy. Ciekawostką są przechadzające się po nim jelenie z wielkim porożem.

Po objedzie pakujemy się do pociągu. Mimo że to I klasa (1250 LKR/os.), w środku jest niemiłosierny syf. Przedziały wyglądają, jakby miały ze sto lat. Odbiór psują też panoszące się karaluchy, których nienawidzimy.



Docieramy do Colombo ok. 4 rano, gdy jest jeszcze ciemno. Jedziemy tuk-tukiem na nieodległy dworzec autobusowy, ale tam dowiadujemy się, że pierwsze kursy będą gdzieś za 2 godz. Idziemy więc pieszo na inny dworzec, skąd jedziemy autobusem do Negombo. Tam łapiemy tuk-tuka do dobrze znanego nam hotelu Don’s, który tym razem kosztuje 4500 LKR – ale ze śniadaniem, które jest wypasione. W formie szwedzkiego bufetu, bardzo zróżnicowane. Miła odmiana po jedzonej przez 3 tyg. jajecznicy.

Ostatnie dwa dni też się relaksujemy. Zaliczamy basen, ocean i kupujemy pamiątki. W dniu odlotu na lotnisko docieramy tuk-tukiem. Po bezproblemowej odprawie jemy obiad w pizzeri i lecimy. Znów z przesiadką w Katarze, ale tym razem mamy tam tylko 4 godz., które spędzamy z dziewczynkami na placach zabaw. Te w końcu zasypiają w poczekalni, potem śpimy też wszyscy w samolocie do Warszawy.

Sri Lanka to fajny kraj. Bardzo zróżnicowany – kulturowo, religijnie, krajobrazowo i klimatycznie. Bardzo łatwo po nim podróżować, choć trzeba mieć do tego cierpliwość. Minusem jest nieciekawe jedzenie. Jest jeszcze dość tanio, ale ceny noclegów idą w górę, co pokazuje, że kraj ten – po wyniszczającej wojnie domowej – staje się coraz popularniejszym celem podróży.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz