2001 r.
Kolejną
podróż stopem, tym razem do Londynu, zaczynamy na radomskiej
wylotówce na Warszawę. Docieramy do Grójca, a potem, przez
Mszczonów, do Sochaczewa z plecakami na pace samochodu dostawczego.
Stamtąd kierujemy się na Świecko, śpiąc po drodze w namiocie.
Niestety, na granicy okazuje się, że nie można jej przekroczyć „z
buta”, wsiadamy więc do pierwszego samochodu z kolei i w ten
sposób znajdujemy się w Niemczech.
Szybko mkniemy koło
Berlina i dalej przez Niemcy, po raz kolejny przekonując się, jak
łatwo w tym kraju łapać stopa. Kolejny nocleg wypada nam na stacji
benzynowej między Bielefeld a Hamm. Tym razem jeszcze trochę się
krępujemy, ale namiot rozbijamy już niezbyt daleko od samochodów
na parkingu. Strasznie się przy okazji kłujemy jakimiś chwastami.
Rano
toaleta (jakiś nadgorliwy Niemiec mówi nam w łazience, że tak nie
wolno!), śniadanie na poboczu i ruszamy w kierunku Belgii. Łapiemy
wypasione BMW, którym kieruje baskijska dziennikarka. Bardzo fajnie
nam się rozmawia. Przejeżdżamy m.in. koło stadionu Bay Arena w
Leverkusen i trafiamy do centrum Kolonii.
Zwiedzamy
to piękne miasto – katedrę, kilka kościołów, nadbrzeże Renu,
deptak - i ruszamy w kierunku wylotu. Kolonia robi na nas wrażenie –
jest bogata, bardzo zadbana, ma bardzo dużo ścieżek rowerowych.
Wtedy nie spodziewałem się jeszcze, że będę tu w przyszłości
wracał, służbowo, wielokrotnie. Pieszo trafiamy w okolice jednej w
wewnętrznych obwodnic miasta, ale nie za bardzo mamy ochotę iść
dalej, bo plecaki po kilku godzinach zwiedzania miasta bardzo nam
ciążą. Na szczęście udaje nam się złapać stopa, kabriolet –
wszystko dzięki naszej kartce z napisem Aachen. Niestety, gość się
zagapia i wysadza nas na zjeździe z autostrady zamiast na parkingu.
Dalej
jedziemy starym Citroenem z brezentowym dachem, w którym wszystko
trzeszczy. Trochę wieje, ale jest klimatycznie:) Po drodze mijamy
autokar z piłkarzami Alemanii Aachen, a w końcu wysiadamy -
niestety znów na jednym z rozjazdów, bo kierowca nie zrozumiał,
że wolelibyśmy trafić na jakąś stację benzynową.
Zaczyna
lać deszcz, na szczęście zatrzymuje się jakiś młody chłopak,
który bez słowa nas zabiera i jedziemy przy ogłuszającym łomocie
techno. W ten sposób trafiamy na obrzeża Brukseli, skąd zabiera
nas nasz znajomy – mieszkający w Brukseli Tomek, u którego
postanowiliśmy się zatrzymać na około tydzień.
Mieszkamy
w dzielnicy Etterbeek położonej niedaleko centrum, dzięki czemu
całe miasto zwiedzamy praktycznie pieszo, czasami tylko podjeżdżając
gdzieś samochodem Tomka. Miasto jest piękne, z super starówką.
Wieczorami uskuteczniamy niekończące się dyskusje o polityce.
Odwiedzamy też kilka pubów z niesamowitą ilością oryginalnych
piw, trafiamy też na studencką imprezę na Wolnym Uniwersytecie
Brukselskim.
W
międzyczasie zwiedzamy też Antwerpię, która również robi na nas bardzo pozytywne wrażenie. Ma piękny, renesansowy rynek, gotycką
katedrę, tam po raz pierwszy widzimy też portową dzielnicę z
prostytutkami prężącymi się w witrynach okiennych.
Po
około tygodniu ruszamy dalej. Tomek wywozi nas na stację benzynową
na wylotówkę, skąd szybko łapiemy stopa w kierunki północnym.
Następnie docieramy na obrzeża Brugii, którą postanawiamy
zwiedzić.
To
miasto jest super – wszędzie kanały rzeczne i zabytki. Gdy tak
sobie zwiedzamy z plecakami, w największym chyba zabytku miasta -
Bazylice Świętej Krwi (Heilig-Bloed Basiliek), gdzie podobno
znajduje się fiolka z krwią Chrystusa, podchodzi do nas starszy
Belg, który dopytuje się o wrażenia, skąd jesteśmy itp.
Proponuje nam nocleg. Trochę nas to dziwi i lekko niepokoi, ale
postanawiamy zaryzykować. Na miejscu w jego domu okazuje się, że
ten starszy pan od wielu już lat pomaga turystom z całego świata,
co potwierdza specjalna księga pamiątkowa w jego domu z wpisami z różnych kontynentów. Zostajemy, a wraz z nami para z Meksyku. Sympatyczny
pan postanawia zabrać nas na przejażdżkę wokół miasta i do
knajpki na specjalność regionu. Jest zaskoczony, że wcale nie jest
ona dla nas nowością. W końcu kto nie jadł naleśników? :) No
może nie były takie zwyczajne, bo polane czekoladą.
Rano
dziękujemy za gościnę i ruszamy w kierunku Oostende, a następnie
Calais, gdzie jest przeprawa promowa na Wyspy Brytyjskie. Wiozący
nas Belgowie twierdzą, że na pewno nie wpuszczą nas do Anglii,
skoro nawet Belgom często się to nie udaje. Pomyśleć, że parę
lat później bez problemu dotrą tu tysiące Polaków...
Jedziemy wzdłuż
wybrzeża, gdzie łapiemy samochód, który zabiera nas na prom
(który mamy za free, bo kierowca płaci za całe auto tyle samo,
niezależnie od liczby pasażerów). Trochę się obawiamy co będzie
po drugiej stronie Kanału La Manche. Polacy nie byli jeszcze wtedy
mile widziani na Wyspach, a wszystkich podejrzewano o chęć podjęcia
tam nielegalnej pracy. Zdarzało się nawet, że zawracano z granicy
całe autokary. My postanowiliśmy jednak podjeść do sprawy na
luzie. I to chyba zdecydowało o sukcesie, bo celnik, co prawda po 15
minutowym „przesłuchaniu” (oglądał nawet nasze legitymacje
studenckie – znał ich wzory!) wpuszcza nas na Wyspy.
Dojeżdżamy aż na
obwodnicę Londynu, skąd łapiemy kolejnego stopa w okolice stacji
metra. Szukając noclegu trafiamy pod wskazane w przewodniku miejsce,
gdzie ma być kemping, ale na miejscu zastajemy tylko lekkie slumsy i
kilka spalonych samochodów. Jedziemy więc do informacji
turystycznej na dworcu Victoria, skąd obdzwaniamy kilka miejsc.
Ostatecznie
trafiamy na miły kemping z kicającymi pomiędzy namiotami i
przyczepami zającami, położony w czwartej strefie, za Brixton, w
okolicach Crystal Palace. Intensywnie zwiedzamy. Wiadomo: Big Ben,
Tower Bridge, Katedra św. Pawła, Pałac Buckingham, Tate Gallery,
National Gallery, Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud, British
Museum, świetne Muzeum Historii Naturalnej, a także parlament,
gdzie na żywo obserwujemy nawet ostrą debatę z udziałem szefa
MSZ, Jack'a Straw'a!
Pod
koniec pobytu zastanawiamy się, jak wydostać się z takiego
miasta-molocha. Oglądamy w sklepie jedną z nielicznych map, która
obejmuje także dalekie przedmieścia Londynu. Szukamy na wielkiej
obwodnicy miasta jakieś stacji benzynowej, ale jest ich zaledwie
kilka! Rysujemy sobie trasę i w końcu ruszamy - metrem do ostatniej
stacji, potem kolejką podmiejską bodaj do przedostatniej stacji, a
potem pieszo około dwóch godzin! I to bez pewności czy idziemy w
dobrym kierunku, bo po drodze prawie nikogo nie spotkaliśmy, a jeśli
już, to oczywiście nikt nie ma pojęcia o żadnej stacji. To było
jedno z naszych największych w „karierze” wyzwań jeśli chodzi
o autostop. W końcu trafiamy w okolice 30. i 31. zjazdu z autostrady
na wymarzoną stację Thurrock Services. Jest ogromna, szukamy więc
miejsca na kimę. Jest ciężko, bo teren płaski, a na nim mało
krzewów. Na dodatek wszędzie pełno jakiejś zwierzyny – małych
królików, nornic? W końcu rozbijamy namiot, a wtedy ktoś do nas
podjeżdża po trawniku samochodem (policja, ochrona?) i nam się
przygląda. Nie wiemy co robić, ale w końcu trochę przestraszeni
zasypiamy.
Na
szczęście w nocy panuje spokój, a rano po toalecie ruszamy na
wyjazd ze stacji. Byle w dobrym kierunku, pamiętać o ruchu
lewostronnym!:) Po chwili zatrzymuje się polski tir i od razu mówi
do nas po polsku: „Wiadomo, że jesteście Polakami, bo kto inny
mógłby tu łapać stopa?”. Dla nas to komplement:)
Ruszamy
z wesołym kierowcą – na jednym z mostów źle pojechał, ale, jak
mówi, „trzeba mieć zimną krew i ciepłe kalesony”, gdzieś tam
manewruje i trochę naokoło docieramy na prom, a potem, z kolejnym
kierowcą, na kontynent.
W Calais stajemy przy
drodze i wtedy dołącza do nas Anglik. To rzadka nacja wśród
stopków. Okazuje się, że jedzie do Marsylii. Po raz 90! Ponieważ
pracował kiedyś w pobliskiej fabryce win, znika na chwilę i wraca
z trunkiem. Spożywamy, jest wesoło, ale trzeba jechać dalej.
Zatrzymuje się
samochód, który jedzie na wschód, ale Anglikowi to nie przeszkadza
i jedzie z nami. W końcu po pewnym czasie decyduje się jednak
wysiąść, a my docieramy do Belgii. Tam łapiemy m.in. pochodzącego
z Maroka kierowcę jakiejś wyścigówki, który popija za kierownicą
piwo, a na dodatek nie jedzie wcale tam, gdzie zapowiadał. Wjeżdża
do jakiegoś miasta, a my lekko panikujemy. Szczególnie, że do auta
wsiadają kolejni jego koledzy. Na szczęście na strachu się
kończy.
Belgia
jest mała, więc szybko dojeżdżamy do Holandii, gdzie oczywiście
leje deszcz. Łapiemy stopa pod Hagę, do miejscowości Delft.
Rozbijamy się za żywopłotem, gdzie stoi już inny namiot-igloo.
Rano na stacji benzynowej śmieszna sytuacja – tłumaczę jednemu z
Holendrów jak skorzystać z umywalki, ponieważ przycisk wody był
ciekawie ukryty:)
Łapiemy
w strugach deszczu. W końcu zatrzymuje się facet jadący do
Amsterdamu. Wjeżdżamy do miasta autostradą obok ogromnego lotniska
Schipol. Autobusem z centrum trafiamy na malowniczo położony nad
kanałem kemping Zeeburg.
Przez kilka dni zwiedzamy miasto – kanały, Red Light District,
oglądamy coffe shopy itp. Naprawdę oryginalne miasto. Wszędzie
pełno Polaków szukających pracy.
W końcu kierujemy się w stronę Polski. Na wylocie czeka nas przykra niespodzianka – przyczepia się do nas policja. Funkcjonariusze obrażają się nawet trochę, gdy pytamy czy mówią po angielsku. Przecież w Holandii każdy zna angielski! Czekamy aż odjadą i łapiemy dalej. W międzyczasie spotykamy dwie Polki, które dopiero tu przyjechały. Dajemy im nasz chleb. W końcu udaje się i jedziemy w kierunku Apeldoorn. W okolicach Hengelo trafiamy na stację, gdzie nocujemy, mimo huczących w pobliżu samochodów. Rano widzimy dwóch Słowaków, którzy na tej stacji łapali w zeszłym roku stopa przez trzy dni! To chyba rekord świata. Nie nastrajało to optymistycznie. Na szczęście łapiemy stopa i jedziemy do Niemiec, pod Osnabruck, a potem, jak zwykle szybko, koło Berlina i dalej przez Świecko do Radomia.
W końcu kierujemy się w stronę Polski. Na wylocie czeka nas przykra niespodzianka – przyczepia się do nas policja. Funkcjonariusze obrażają się nawet trochę, gdy pytamy czy mówią po angielsku. Przecież w Holandii każdy zna angielski! Czekamy aż odjadą i łapiemy dalej. W międzyczasie spotykamy dwie Polki, które dopiero tu przyjechały. Dajemy im nasz chleb. W końcu udaje się i jedziemy w kierunku Apeldoorn. W okolicach Hengelo trafiamy na stację, gdzie nocujemy, mimo huczących w pobliżu samochodów. Rano widzimy dwóch Słowaków, którzy na tej stacji łapali w zeszłym roku stopa przez trzy dni! To chyba rekord świata. Nie nastrajało to optymistycznie. Na szczęście łapiemy stopa i jedziemy do Niemiec, pod Osnabruck, a potem, jak zwykle szybko, koło Berlina i dalej przez Świecko do Radomia.
Docieramy bez przygód. To była bardzo udana miesięczna
podróż. Przejechaliśmy kupę kilometrów i naprawdę sporo
zobaczyliśmy. Super!