UZBEKISTAN-KIRGISTAN

2021 r.

Podróżowanie poza Europę w czasie pandemii Covid-19 to spore wyzwanie. Latem 2021 r. lista krajów, do których można było pojechać bez większych komplikacji, liczyła raptem kilka pozycji, na dodatek ciągle zmieniały się przepisy dotyczące przekraczania granic. Śledziliśmy zmiany, ale w lipcu, miesiąc przed planowanym urlopem, musieliśmy się na coś zdecydować – padło na Uzbekistan i Kirgistan, dwa kraje Azji Środkowej, w której jeszcze nie byliśmy.

7. sierpnia wylatujemy z Warszawy liniami Turkish do Stambułu. Na lotnisku obsługa ma wątpliwości co do testów PCR na obecność koronawirusa dziewczynek, bo nie ma na nich angielskiego słowa „negative”, tylko polskie „ujemny” (choć inne słowa są przetłumaczone). Wpuszczają nas do samolotu, ale podróż zaczyna się od lekkiego stresiku:) Nerwowo jest też na lotnisku w Stambule, gdzie mamy 2-godzinną przesiadkę. Jest tak ogromne, że ledwo zdążamy na drugi koniec, skąd startuje nasz samolot do Taszkientu w Uzbekistanie. Tu też nie podobają się nasze testy, ale w końcu przechodzą. Prawie 5-godzinny lot mija bezproblemowo, choć turbulencje są potężne (kilka osób na pokładzie wymiotuje). W samolocie jest super system rozrywki pokładowej i bardzo dobre jedzenie. 

W Uzbekistanie lądujemy o 1 w nocy tamtejszego czasu. Tu już nikt za bardzo nie przygląda się testom. Po odprawie paszportowej i odbiorze bagaży, naszym zwyczajem mijamy lotniskowych taksówkarzy i w pewnym oddaleniu od terminala dogadujemy się z jakimś kierowca, że za 2$ zabierze nas do hostelu Rakat. Po dniu pełnym wrażeń trudno nam zasnąć, dodatkowo na korytarzu, na rozwiniętym dywaniku, głośno modli się jakiś gość. Witamy w muzułmańskim kraju!:)

Pierwsze śniadanie to jajka i wątpliwej jakości kiełbaski. Jak się okaże, będziemy jeść taki zestaw przez cały pobyt. Takie mało urozmaicone menu:)

Pieszo ruszamy w miasto, ale zamiast podziwiać okolicę, koncentrujemy się na tym, żeby się nie ugotować – temperatura wynosi ok. 40ºC. W pierwszej kolejności szukamy więc bankomatu (1000 sum to ok. 36 gr.) i kupujemy dużo wody. Przez kolejne dni wypijemy jej pewnie z cysternę.

Mieszkamy w pobliżu stacji metra Kosmonavtlar, która ozdobiona jest w różne elementy związane z kosmosem, a nad nią stoi pomnik Jurija Gagarina. Obok jest fajny park, a kawałek dalej centralny plac miasta, Amir Temur, z wielkim pomnikiem Timura Chromego, tutejszego bohatera narodowego, który na przełomie XIV i XV w. podbił sporą część Azji. W centrum Taszkientu dominuje zabudowa typowo radziecka. W tym stylu urządzony jest też Plan Niepodległości, obok którego jest ciekawy Pomnik matki płaczącej, poświęcony matkom, których synowie zginęli na wojnie.

Z centrum łapiemy taxi za 10 tys. sum do Minor Mosque – białego, dość nowego meczetu, który imponuje rozmiarami. W pobliskim supermarkecie Korzinka robimy zakupy – co ciekawe, alkoholu nie kupimy, ten dostępny jest tylko w wybranych sklepach. 

Pierwsze wrażenia – uliczny chaos, niskie ceny, wiele osób mówi tylko po uzbecku (my posługujemy się rosyjskim, który na szczęście też jest tu w użyciu), tradycyjnie ubrani ludzie, wiele kobiet mocno zasłoniętych. Widać, że islam odgrywa tu ważną rolę, mimo zeświecczenia w czasach sowieckich. R. Kapuściński pisał w „Kirgiz schodzi z konia”, że w jednym z meczetów grano wtedy w bilarda. XVI-w. medresę Kukeltasz, którą zwiedzamy następnego dnia, zamieniono nawet w muzeum ateizmu, ale na niewiele się to zdało. W latach 90. islamscy radykałowie wywołali tu powstanie, bo chcieli stworzyć kalifat. Doszło nawet do kilku zamachów terrorystycznych, po których rząd ogłosił zero tolerancji dla islamistów.

Po południu pluskamy się w przyhotelowym basenie – co za ulga po dniu spędzonym w upale. Wieczorem ruszamy w pobliskie okolice, znaleźć jakąś restaurację. Niestety, wszystko jest nieczynne, być może w związku z pandemicznymi obostrzeniami.

Tematowi jedzenia trzeba poświęcić nieco miejsca. Wybierając ten kierunek wiedzieliśmy, że z jedzeniem nie będzie łatwo, zwłaszcza że Sara jest wegetarianką. Ale na miejscu okazało się, że jest tragicznie. W knajpach na 10 pozycji w menu dostępna była jedna, dwie. Przeważnie plow, czyli sterta ryżu z marchewką, na której leży kilka kawałków suchego mięsa. Można też trafić na manty, czyli rodzaj pierogów nadziewanych tłustym mięsem z cebulą, ewentualnie szaszłyki. Często więc ratujemy się tradycyjnymi wypiekami na zimno – bułkami nadziewanymi mięsem lub serem, które jednak dość szybko nam się znudzą (no i są bardzo tłuste:). 

Następnego dnia zwiedzamy jeszcze bazar Chorsu, gdzie handluje się m.in. warzywami, przyprawami i mięsem (to osobliwe miejsce w wielu przewodnikach określane jest jako nr 1 w Taszkiencie, co wiele mówi o atrakcyjności miasta:), a po kąpieli w basenie jedziemy taxi za 15 tys. sum na lotnisko. Taksówki są tu bardzo tanie, bo jest wielka konkurencja – niemal każda osoba dysponująca samochodem (90% z nich to białe chervrolety!) jest gotowa podwozić ludzi. Do tego działa tu świetna apka Yandex, która umożliwia wyszukiwanie wolnych samochodów w pobliżu. Minusem jest to, że ponieważ nie trzeba mieć żadnej licencji, wielu kierowców kompletnie nie zna miasta. Przekonujemy się o tym jadąc właśnie na lotnisko. Nasz wewnętrzny lot do kolejnego uzbeckiego miasta, Buchary, odbywa się z terminala regionalnego, ale „taksówkarz” wysadza nas pod międzynarodowym. Pierwszy raz spotykamy się z tym, że budynki nie są położone obok siebie, ale po przeciwnych stronach terenu lotniska. Kolejną „taksówką” jedziemy więc w pobliże tego właściwego, ale tam okazuje się, że cały teren wyłączony jest z ruchu, bo władze państwowe planują przywitać uzbeckich medalistów olimpijskich z Tokio. Po kilkusetmetrowym biegu z bagażami cudem udaje nam się zdążyć na samolot. 

W Bucharze jesteśmy późnym wieczorem. Tutejsze lotnisko jest tak małe, że obsługa czeka, aż odbierzemy bagaże, żeby je zamknąć:) Pod terminalem wita nas właściciel hotelu, z którym jedziemy do stylowego Ohun Caravan Serai XIX. Mieści się w zabytkowym budynku, w którym dawniej zatrzymywali się kupcy przemierzający Jedwabny Szlak.

Tu całe miasto jest jednym wielkim zabytkiem. Przez trzy dni zwiedzamy fortecę Ark of Bukhara z V w., Mauzoleum Samanidów z IX w., kilka medres z XVI w. i największą atrakcję, kompleks Poi Kalan, z XII-w. minaretem o wysokości prawie 50 m, piękną medresą Mir-i Arab i meczetem z wielkim dziedzińcem. Do tego częściowo drewniany meczet Bolo Haouz i zamieniony w muzeum etnograficzne dom Fayzulla Khodzhayeva.

W większości poruszamy się pieszo, tylko czasem przemieszczamy się tanimi taksówkami. Upał dalej daje się we znaki, a z jedzeniem w restauracjach jest tak samo źle, jak w Taszkiencie. Plusem jest za to świetne wesołe miasteczko, gdzie dziewczyny korzystają z mnóstwa atrakcji. 


 

Miasto robi na nas wielkie wrażenie, ale czas ruszać dalej, do Samakrandy, najważniejszego miasta Jedwabnego Szlaku. Docieramy tam nowoczesnym pociągiem Afrosiyab, który pędzi 230 km/h. Bilet kosztuje niewiele więcej, niż u nas na osobowy. Taka nowoczesność bardzo kontrastuje z niezbyt rozwiniętym otoczeniem.

Z dworca odbiera nas właściciel naszego hotelu El Emir. Jest położony na starym mieście, które nie jest typową zabytkową starówką, a po prostu starą dzielnicą, w której mieszkają biedniejsi mieszkańcy. Po wąskich uliczkach trudno się przemieszczać, bo trzeba ustępować miejsca przeciskającym się samochodom. Trudno tu wjechać, bo władze podobno próbowały odciąć ten rejon, żeby turyści nie oglądali takiego oblicza Uzbekistanu. Dużym atutem hotelu jest basen, w którym można się schłodzić po zwiedzaniu w upale. Kolejny plus to bliskość Registanu, największej turystycznej atrakcji Azji Środkowej. Idziemy tam jeszcze pierwszego dnia, bo wieczorem obywają się pokazy, podczas których kolorowe światłą tworzą różne sceny na fasadach zabytkowych budynków. 


Registan to wielki plac otoczony medresami – Ulugbek, Szir Dar i Tillja Kari z XV–XVII w. Sporo tu turystów, głównie miejscowych i z krajów arabskich (po raz pierwszy płacimy za wstęp – 25 tys./os.). Robi ogromne wrażenie! Tego samego dnia idziemy jeszcze do meczetu Bibi-Khanym i na cmentarz Shah-i-Zinda, gdzie atrakcją jest aleja z grobowcami, które można zwiedzać wewnątrz. Obok cmentarza jest kuriozalne mauzoleum Islama Karimova, pierwszego prezydenta kraju po rozpadzie ZSRR. Zasłynął m.in. z tego, ze kazał ugotować jednego ze swoich przeciwników politycznych.

Wszystkie zabytkowe, bogato zdobione budowle są jeszcze większe niż w Bucharze, ale rozrzucone są na większym obszarze. Dlatego następnego dnia jeździmy już trochę taksówkami. Pierwszym celem jest... przychodnia, gdzie za 250 tys. musimy zrobić Sarze test PCR na covid, żeby móc wjechać do Kirgistanu (mniejsze dzieci go nie potrzebują, a w przypadku dorosłych wystarcza certyfikat szczepienia). Potem zwiedzamy Mauzoleum Amir Temur, w którym jest on pochowany, i Mauzoleum Ruhobod – najstarszy budynek w mieście. Kolejny cel to obserwatorium astronomiczne stworzone w XV w. przez Ulugbeka, miejscowego sułtana i astronoma, dzięki któremu Samarkandę uważano wtedy za stolicę światowej astronomii. Z jego dzieł czerpał później nasz Jan Heweliusz.

Ostatniego dnia szwendamy się po starych uliczkach w pobliżu naszego hotelu, gdzie natrafiamy na synagogę, meczety i kilka starych zakładów rzemieślniczych. Wygląda tu tak, jakbyśmy się cofnęli w czasie gdzieś o 100 lat.

Po odpoczynku w Parku Poetów ruszamy na dworzec, skąd znów jedziemy superszybkim pociągiem Afrosiyab, do Taszkientu. Tym razem wybieramy hotel Alliance, gdzie spędzamy tylko jedną noc. Korzystamy z super basenu i chwile spacerujemy po okolicy, która jest bardziej nowoczesna od rejonów, które widzieliśmy w stolicy poprzednio.

Rano jedziemy jeszcze taxi do XVI-w. kompleksu Hazrati Imam, gdzie zwiedzamy meczet, medresę i mauzoleum. Jak się okazuje, Taszkient ma kilka ciekawych atrakcji, tylko nie są one zbyt rozreklamowane. 

 Nasz czas w Uzbekistanie się kończy, lecimy do sąsiedniego Kirgistanu. Akurat tego dnia talibowie zdobyli Kabul i przejęli władzę w Afganistanie. Jeszcze wiosną planowaliśmy tam wyskoczyć na kilka dni, a teraz okazuje się, że starego państwa już nie ma. Na lotnisku w Taszkiencie widzimy grupę odlatujących gdzieś Afgańczyków i ewakuujący kogoś amerykański samolot wojskowy. Dobrze, że oddalamy się od gorącej granicy z Afganistanem:)

Po przylocie do Biszkeku kupujemy kartę SIM z internetem, a potem jedziemy marszrutką (170 som za wszystkich, 10 som=45 gr.) do oddalonego o prawie 30 km centrum miasta, gdzie mamy wynajęte prywatne mieszkanie. Wieczorem robimy zakupy w pobliskim supermarkecie – jest jeszcze taniej niż w Uzbekistanie, a najbardziej rozśmiesza nas cena wódki – kilka zł/0,5l.

Następnego dnia zwiedzamy socrealistyczne centrum miasta, uważanego przez wielu za najbrzydsze na świecie. Nie jest tak źle, kilka budynków jest ciekawych. Jest nowocześniej niż w Uzbekistanie, większość ludzi ubiera się po europejsku. Z głównej alei Chuy widać ośnieżone pięciotysięczniki, co robi wielkie wrażenie. Podziwiamy pobliskie parki z pomnikami Lenina, Marksa i Engelsa, filharmonię, plac Ala-Too i ratusz. Trochę czasu spędzamy też w lunaparku, gdzie jest dużo fajnych atrakcji dla dzieci.

Po południu zwiedzamy ogromny bazar Osh, gdzie można kupić chyba wszystko, a potem jemy świetną pizzę – nareszcie coś innego niż plow!

Następnego dnia bierzemy taksówkę za 2000 som (tam i z powrotem+500 som za wjazd do parku), która zawozi nas do parku narodowego Ala Archa. Ależ tu pięknie! Wspinamy się na blisko 2500 m n.p.m., skąd podziwiamy kanion wyżłobiony przez rwącą rzekę i ośnieżone szczyty blisko 5-tysięcznych gór. Spotkani po drodze turyści dziwią się, jak wysoko wdrapała się Kinga (5 lat). Podejście jest rzeczywiście miejscami dość strome, ale nam chyba gorzej się schodzi, bo ciągle zsuwamy się po piaszczystym podłożu.

Następnego dnia jedziemy z dworca zachodniego marszrutką (280 s/os.) nad jezioro Issyk-Kul, drugie po andyjskiej Titicace najwyżej położone wysokogórskie jezioro na świecie. Ponad 260-km droga się dłuży, bo akurat wtedy zaplanowano w Czołpon-Ata szczyt przywódców regionu i nasza marszrutka ciągle musi stawać na poboczu, żeby zrobić miejsce kolumnom samochodów z kolejnymi prezydentami. Trochę to przypomina sceny z „Borata”, gdy milicjanci prężą się przed przywódcą, a lud musi im schodzić z drogi:)

Czołpon-Ata była dawniej modną miejscowością letniskową, wypoczywali tu ponoć Breżniew, Gagarin czy Jelcyn. Dziś nie ma po tym śladu, miasto jest zrujnowane, a nadmorski (dla miejscowych ogromne jezioro jest jak morze) deptak z jedzeniem i pamiątkami wygląda jak w Afryce. Woda w jeziorze jest, powiedzmy, rześka, ale miejscowi nic sobie z tego nie robią i się kąpią. My na razie tylko moczymy nogi. Temperatura powietrza to ok. 20ºC, znacznie mniej niż w Biszkeku i bez porównania chłodniej niż w Uzbekistanie. Bliskość wysokich gór robi swoje, ponad 90% powierzchni Kirgistanu to tereny górskie. Najwyższym punktem jest Szczyt Zwycięstwa (7439 m n.p.m.).

W Czołpon-Ata zostajemy tylko na jedną noc, w spoko hotelu Family Guesthouse. Plusem jest pobliska fajna knajpa, gdzie znów objadamy się pizzą.

Rano jedziemy marszrutką za 150 som do położonego na wschodnim brzegu jeziora Karakol, czyli bramy do gór Tienszan. Tu już jest naprawdę egzotycznie, część ulic w centrum nie ma nawet asfaltu (a to 4. największe miasto kraju). Gdyby chcieć zobrazować komuś powiedzenie: „Tam, gdzie psy dupami szczekają”, to mógłby to być właśnie Karakol. Aż trudno uwierzyć, że jesteśmy już dalej na wchód, niż duża część Indii czy niektóre miasta Chin.

Nasz Guesthouse on Derbisheva też jest specyficzny, wchodzi się do niego przez część zamieszkaną przez gospodarzy, pomiędzy rozwieszonym praniem. W pokoju w oczy rzuca się wybite okno. Na szczęście właściciel jest bardzo miły, może dlatego, że ciągle na bani?:)

Jeszcze w dniu przyjazdu oglądamy zabytkowe, wykonane z drewna katedrę św. Trójcy i meczet Dungan w buddyjskim stylu, który wybudowali mieszkający tu chińscy muzułmanie. Bliskość Chin jest mocno odczuwalna, to m.in. mnogość kontenerów transportowych, które mają tu drugie życie, służąc np. za mieszkania czy hotele. Najpopularniejszą potrawą jest zaś lagman, znane pod inną nazwą choćby z polskich „chińczyków” danie z makaronem.

Następnego dnia jedziemy marszrutką za 150 som/os. do kanionu Skazka. Południowy brzeg jeziora jest bardzo dziki. Nie ma tu hoteli, część miejscowych porusza się na koniach. Ludzie z marszrutki traktują nas jak jakichś vipów i dziwią się, że przyjechaliśmy do ich kraju z tak daleka.

Kanion (wstęp 50 som) jest niesamowity, pomarańczowe formacje skalne rzeczywiście wyglądają jak z bajki (skazka to po rosyjsku bajka). Na kilka z nich się wspinamy, pozostałe tylko podziwiamy.

W drodze powrotnej próbujemy złapać stopa, ale zatrzymują się tylko płatne. Dogadujemy się z jednym z kierowców, że za 1200 som zawiezie nas, zbaczając z drogi, do Jeti Oguz Resort. Na trasie znów mijamy kolumnę prezydenta, który tym razem jedzie ponoć na otwarcie jakiejś fabryki. Naszym celem są czerwone skały Siedem Byków, które robią na nas duże wrażenie. Spacerujemy jeszcze po okolicy w otoczeniu pasających się kóz, a potem łapiemy stopa, tym razem darmowego, do pobliskiego Jeti Oguz. Zabiera nas busem bez kilku siedzeń przemiła rodzinka Kirgizów, która załatwia nam potem taksówkę do Karakol w cenie nie dla turystów, a miejscowych (150 som).

Tego dnia jemy najbardziej wykwintny obiad podczas całego wyjazdu (szaszłyki, jagnięcina) – na tarasie knajpy z widokiem na Tienszan.


Kolejny dzień to punkt kulminacyjny w Kirgistanie, czyli wyjazd do doliny Ałtyn Araszan. Miejsce ciekawe z trzech powodów. Po pierwsze niełatwo się tam dostać, bo trasa piesza z dużym przewyższeniem zajmuje cały dzień, co z dziećmi i bagażami byłoby trudne. Jedziemy więc starym radzieckim UAZ-em (4500 som w jedną stronę+napiwek), drogą, którą trudno opisać. W korycie obok rwącej rzeki przemieszczamy się przez 2–3 godziny w ślimaczym tempie, pokonując kolejne głazy wielkości nawet i kilkudziesięciu cm. Aż ciężko uwierzyć, że jakikolwiek samochód jest w stanie pokonać tę trasę. Nasz kierowca, słuchający głośnego kirgiskiego disco, określa ją mianem „adrenalina”. Niesamowite przeżycie!

Wymęczeni dojeżdżamy do naszego obozowiska, Bulak Say Yurt Camp. Tak, nocujemy w prawdziwej jurcie, wokół której pasą się konie i krowy! To drugi powód, dla którego tu przyjechaliśmy. Pokryta skórą konstrukcja jest teoretycznie szczelna, ale w środku jest wilgotno i zimno, w nocy tylko ok. 7ºC. Jedynym wyposażeniem są materace, które leżą na trawie. Nie ma prądu, zasięgu, okien, a światło dostaje się do środka przez zasłaniany na noc otwór w sklepieniu jurty, czyli tunduk, który widnieje nawet na kirgiskiej fladze.

Jurty, konie i pasterstwo to część tożsamości Kirgizów. Dziś wypasem zwierząt zajmuje się niewiele osób, ale akurat w Ałtyn Arashan czas jakby się zatrzymał. W tradycyjny sposób żyje tu kilka rodzin, pozostali wynajmują jurty turystom. Prawdę mówiąc, w tak niesamowitym miejscu spodziewaliśmy się tłumów, ale okazało się, że oprócz nas w całej dolinie jest jeszcze tylko jedna grupa, z Polski zresztą. Kirgistan jest jeszcze mało odkryty.

Trzeci powód przyjazdu to oczywiście niesamowite góry otaczające dolinę, położoną prawie 3 tys. m n.p.m. Pierwszego dnia idziemy zboczem jednej z nich wzdłuż rzeki do naturalnych gorących źródeł, które wypływają ze skał. Udaje nam się znaleźć wszystkie pięć, a tym największe, w którym kąpiemy się przez kilka godzin.

Następnego dnia idziemy w górę rzeki na całodzienny trekking, w kierunku jeziora Ala Kul i ośnieżonych szczytów. Widoki są nieziemskie. Po powrocie udaje nam się jeszcze pojeździć konno koło naszego obozu. W takiej scenerii to niesamowita atrakcja! Wieczorem idziemy na chwilę do najbliższego gorącego źródła.


Po kolejnej nocy czas na powrót do Karakol – w dół jedzie się trochę szybciej, ale znów niemiłosiernie trzęsie. Ale co tam, zaraz sobie odbijemy. Jak zwykle na koniec wyjazdu zaplanowaliśmy bowiem kilka dni odpoczynku z myślą o dziewczynkach. Po opuszczeniu UAZ-a jedziemy z dworca marszrutką (150 som+po 50 som za bagaże) na północny brzeg Issyk-Kul, do miejscowości Bosteri. Zatrzymujemy się w hotelu Evropa, który ma podgrzewany basen. To ważne, bo pod koniec lata temperatura powietrza wyraźnie się już obniża. Oczywiście kąpiemy się też w jeziorze, ale basen to basen:)

Bosteri to coś na kształt naszego Władka, ale takiego sprzed kilku dekad. Stragany z chińszczyzną, strzelnice, koło młyńskie wysokie na 72 m... Do tego blaszane budki z wódką za grosze i tłustymi bułeczkami z mięsnym nadzieniem. Osobną historią są toalety. Do dziur w ziemi już się na tym wyjeździe przyzwyczailiśmy, ale do śmierdzących boksów bez drzwi z przodu niekoniecznie:) Trudno nam się też przekonać do kumysu, który kupujemy na bazarze. Sfermentowane mleko klaczy to tutejszy alkoholowy przysmak. Smakuje jak skwaszona woda, w której maczano oscypki:)

Ceny są tu tak przyjazne, że śmigamy na skuterach wodnych, a Ola fruwa spadochronem za motorówką. Wachlarz możliwości jest nieograniczony – nad jeziorem latają motolotnie, a pewnego dnia, gdy leżymy sobie na plaży, na wodzie blisko nas ląduje samolot! Ciekawie jest też wtedy, gdy widzimy w lesie przy plaży skubiącego liście wielbłąda. Albo gdy kolejna osoba próbuje nam sprzedać wędzoną rybkę czy proponuje zdjęcie z ogromnym orłem (żywym!). Ale folklor.

Żeby było śmieszniej, pewnego dnia w Bosteri pojawiają się dziesiątki Pakistańczyków, którzy na co dzień pracują w Emiratach, ale teraz, w związku z pandemią, nie mogą tam wjechać prosto ze swojego kraju, tylko muszą gdzieś odbyć coś na kształt kwarantanny. Padło na Kirgistan, jako najtańsze państwo regionu. Niby też muzułmańskie, ale w przeciwieństwie do Pakistanu czy choćby Uzbekistanu, religii nie traktuje się tu mega poważnie. Wygląda to komicznie, gdy grupki trzymających się za ręce facetów, ubranych w coś na kształt sukienek, przemierzają plaże pełne dziewczyn w bikini i filmują telefonami wszystko naokoło. 

Po kilku dniach laby wracamy marszrutką (250 som/os.) do Biszkeku. Tym razem też zatrzymujemy się w fajnym prywatnym mieszkaniu, ale jeszcze bliżej centrum. Na bazarze Osh kupujemy pamiątki, a wieczorem się pakujemy.

Następnego dnia rano jedziemy zamówiona przez Yandex taxi (ok. 500 som) na lotnisko, skąd odlatujemy do Stambułu, a potem do Warszawy. Linie Turkish znów trzymają poziom:)

Jesteśmy w domu i wspominamy. Pełen światowej klasy zabytków, upalny, tradycyjny Uzbekistan. (z zaskakująco monotonnym jedzeniem). I postsowiecki, trochę nowocześniejszy, ale dziki, górzysty, nieodkryty, Kirgistan. Super wyprawa!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz