KARAIBY

2018


W 2014 r., w czasie podróży po Ameryce Środkowej, odwiedziliśmy należącą do Belize wyspę Caye Caulker, gdzie strasznie spodobał nam się karaibski klimat. Gdy na początku tego roku pojawiła się promocja francuskich linii XL na przelot na Martynikę i Gwadelupę, postanowiliśmy skorzystać z okazji. Tanie bilety z Paryża (1400 zł/os.) i możliwość dolotu na jedną wyspę, a powrotu z drugiej, to kusząca perspektywa. Sporo czytaliśmy, jakie jeszcze wyspy Małych Antyli można by włączyć w naszą trasę. Stanęło na St. Lucii i Dominice, gdzie dość łatwo (ale niestety nie tanio) można dopłynąć promami.

Ostatniego dnia Sary szkoły, zamiast na rozdanie świadectw, jedziemy rano na lotnisko. Lot do Paryża mamy z przesiadką w Monachium. Wybraliśmy tak, żeby po drodze coś jeszcze zwiedzić. Po godzinie z kawałkiem jesteśmy na miejscu. Kupujemy całodzienny bilet dla wszystkich za 24 e i po 40 min. dojeżdżamy pociągiem podmiejskim S8 do centrum. Z dworca głównego idziemy na rynek. Oglądamy ratusz, pobliską katedrę, łazimy trochę po starówce i wracamy na lotnisko. Tuż przy wejściu jest supermarket Edeka, dzięki któremu można się najeść do syta:)
Po 1,5-godzinnym locie jesteśmy w Paryżu, ale w tę stronę oglądamy miasto tylko z samolotu. Zaraz mamy lot do Fort-de-France, stolicy Martyniki. 9 godzin mija bezproblemowo, mimo że na pokładzie nie ma żadnych rozrywek, jest tylko jeden posiłek. Biedne te linie, na szczęście za lot zapłaciliśmy niewiele.
 
Jesteśmy w podróży już kilkanaście godzin, a na miejscu, przez różnicę czasu, dopiero wieczór. W terminalu nie ma żadnej kontroli (w końcu to zamorski teren Francji, czyli UE), więc szybko potwierdzamy wypożyczenie samochodu, załatwione (podobnie jak wszystkie noclegi) jeszcze w Polsce. Na Karaibach nie da się organizować pobytu spontanicznie, czyli tak, jak najbardziej lubimy. Nie ma, jak choćby w Azji, dzielnic z tanimi hotelami, wszystko jest porozrzucane. Publiczna komunikacja jest bardzo słaba. To nie jest raj dla backpackerów. Gdy czekamy na busa, który ma nas podwieźć do garażu wypożyczalni Jumbo Car, orientuję się, że moją bluzę przywłaszczył sobie, na posłanie, bezdomny. Trudno, muszę ją odbić, bo to moje jedyne ciepłe ubranie:) Po załatwieniu formalności jakimś cudem pakujemy się we czwórkę z bagażami do maleńkiego Renault Twingo i jedziemy na południe, w kompletnych ciemnościach, do naszego noclegu – Studio Colibri w Les Trois-Îlets. To apartament z kuchnią i łazienką, do tego basen, tuż przy plaży Anse Mitan.
Pierwszego dnia pobytu kąpiemy się na przemian w basenie i w Morzu Karaibskim. Wrażenia są super. Jest bardzo ciepło, ale nie upalnie, powietrze i woda mają gdzieś tak 28ºC. To pora deszczowa, więc nie szczyt sezonu. Ludzie boją się ulew, ale te trwają maksymalnie godzinę dziennie. Prawie nie ma turystów, nie licząc pewnej liczby Francuzów, którzy przyjeżdżają tu na wakacje.
Pewnym wyzwaniem jest zaopatrzenie – jest mało sklepów, a musimy kupić właściwie wszystko, bo żywimy się na własną rękę. Na szczęście kilka km od nas jest Carrefour. A w nim rum za grosze, za to inne rzeczy przynajmniej dwa razy droższe niż w Polsce. Jest bardzo mało wędlin i mięs, dziwią wysokie ceny owoców i warzyw. To już nie pierwszy raz, gdy w tropikach zauważamy, że są one często droższe niż u nas. Ciekawostką jest fakt, że po tym, gdy Sara zgubiła bluzę, nie udało nam się kupić nowej, bo nawet w dużym centrum handlowym nie było cieplejszych ubrań. Prawie cały rok można przechodzić w t-shircie, mega!
Dzięki wypożyczonemu samochodowi udaje nam się zobaczyć kilka ciekawych miejsc: bujne lasy równikowe, gdzie roślinność aż wylewa się na drogi i ścieżki, podnóże czynnego wulkanu Pelee, pobliską miejscowość Saint-Pierre, którą ponad 100 lat temu całkowicie zniszczyła jego erupcja (zginęło 30 tys. osób, przeżyły 3), czarną plażę Anse Noire z pyłem z wulkanu z bardzo fajną rafą koralową i miejscowość jak z pocztówki – Les Anses-d'Arlet, gdzie też jest super plaża i rafa. Martynika jest fajna, chociaż niełatwo jeździ się niesamowicie krętymi i wąskimi górskimi drogami.
Piątego dnia oddajemy samochód w wypożyczalni i taksówką, za 30 e, dostajemy się pod terminal promowy w Fort-de-France, skąd mamy prom Express des Iles (monopolista w tej części Karaibów) na St. Lucię. Mamy trochę czasu, więc oglądamy nadbrzeżną część miasta i pobliski fort. Nie możemy się nadziwić, że chodnikami spacerują sobie 1,5-metrowe iguany. Ale czad!
1,5-godzinna podróż na sąsiednią wyspę nie jest przyjemna, bo strasznie buja. Załoga co chwila roznosi pasażerom woreczki na wymiociny. Pomaga wpatrywanie się w horyzont, wtedy podobno nie wariuje błędnik.
St. Lucia to dla nas zupełnie nieznany ląd. Kojarzy nam się z luksusowymi statkami wycieczkowymi i tysiącami turystów spragnionych egzotyki. Rzeczywistość jest nieco inna, przez cały pobyt widzimy tylko jeden statek, a turystów w ogóle nie ma. Podobno przestraszyli się huraganu, jaki nawiedził Karaiby rok wcześniej. Zamiast spodziewanych luksusów widzimy dość słabo rozwinięty kraj, przypominający trochę Afrykę. Przekonujemy się o tym już podczas kontroli granicznej, gdy brakuje dla nas kart imigracyjnych. Są potrzebne do odprawy paszportowej i nikt nie umie nam powiedzieć, co zrobić w takiej sytuacji. Podobno były też na promie, ale nie można się już na niego wrócić. W końcu, pod nieuwagę strażnika, dostaję się tam i zdobywam papierki potrzebne w sumie nie wiadomo po co (zauważyliśmy, że im dziwniejszy kraj, tym większa papierkologia:)
Na parkingu pod terminalem obieramy małego Chevroleta Sparka z wypożyczalni Drive-A-Matic i ruszamy w miasto, do noclegu położonego tuż przy stolicy Castries. Idzie opornie, bo trzeba się przyzwyczaić do automatu i lewostronnego ruchu.
Tu też mamy super nocleg – przestronny apartament z kuchnią, zlokalizowany w ogrodzie z bardzo bujną, egzotyczną roślinnością (bananowce, jabłka budyniowe), po którym fruwają kolibry i biegają jaszczurki. Dziewczynki są zachwycone:) Mamy dla siebie prywatną plażę, bo poza nami nie ma turystów. Obok jest pas startowy lotniska, na którym kilka razy dziennie lądują samoloty.
Kraj jest biedniejszy od Martyniki, ale ceny wyższe. Sok jabłkowy kosztuje ok. 10 zł, podobnie mleko, mrożona pizza - 30 zł. Nie ograniczamy się jednak do zakupów, tylko zwiedzamy. Najpierw południe wyspy. Anse Chastanet – kolejną czarną plażę i najlepszy na tym wyjeździe spot do snorkelingu. Woda jest przejrzysta na wiele metrów, a różnych dziwnych gatunków ryb i koralowców nie sposób wyliczyć. Potem objeżdżamy dwa pitony – góry o wysokości ponad 700 m, które wyrastają z morza i są symbolem wyspy. Ciekawe, co 500 lat temu myśleli widzący je wielcy odkrywcy, gdy dopływali do wybrzeży Karaibów, czyli – jak im się wydawało – Indii. W miejscowości Soufriere zaliczamy kolejną karaibską plażę.
W jeden z dni jedziemy też na północ, do Gros Islet. Tu dopiero jest ciekawie – zapuszczona rybacka wioska sąsiaduje z luksusową mariną. Kawałek dalej jest super rezerwat Pigeon Island. Wspinamy się tam na Fort Rodney, skąd widać niemal całą wyspę. Potem snorkujemy na pięknej plaży z białym piaskiem, gdzie pod wodą trafiamy na płaszczkę, kałamarnice i inne dziwy.
Po kilku dniach ruszamy na kolejną wyspę, Dominikę, którą niemal wszyscy mylą z Dominikaną. Przed odpłynięciem jest nerwowo, bo nikt z wypożyczalni nie pojawił się, żeby odebrać auto. Dzwonimy z awanturą i w końcu udaje się oddać samochód tuż przed zamknięciem kontroli granicznej przed rejsem. 4-godzinna podróż też nie jest sielanką, bo znów strasznie buja.
Po dopłynięciu do stolicy Dominiki, Roseau, odnajdujemy gościa z kolejnej wypożyczalni samochodów. Tym razem wybraliśmy terenową Hondę HR-V. To był strzał w „10”, bo ta wyspa to już praktycznie same góry (i znów lewostronny ruch). Bez mocnego samochodu nie tylko nic byśmy nie zwiedzili, ale nawet nie dojechalibyśmy do naszego noclegu. On the Ridge Apartment położony jest bowiem na górującym nad stolicą wzgórzu, na samym szczycie, dokąd wiedzie kręta wąska dróżka. Dodatkowo w kilku miejscach połowa jezdni jest zerwana i trzeba przejechać kilka cm przy ok. 200-m urwisku. To pozostałości po huraganie Maria, który nawiedził Dominikę rok temu. Miał najwyższą, 5-kategorię i poczynił największe szkody w historii tego maleńkiego kraju. Wiele domów jest nadal bez dachów, nie wszędzie jest prąd, nie ma internetu, a część nawet głównych dróg jest w ruinie. Z wielu domów pozostały zgliszcza. Masakra!
Tu do dyspozycji mamy cały parter domu – salon, trzy pokoje, dwie łazienki i kuchnię. Na górze mieszkają gospodarze z córką w wielu Sary, więc dziewczyny mają okazję się pobawić.
Zwiedzanie zaczynamy od malowniczego cypla Scotts Head na południu wyspy. Jest tu super zatoka z piękną rafą. Niestety, te okolice najbardziej ucierpiały podczas huraganu, zmiany dotknęły też podwodnego życia.
Praktycznie każdego pobytu dnia przejeżdżamy przez Roseau. To obok Castries chyba najmniejsza stolica, jaką dotychczas odwiedziliśmy (12 tys. mieszkańców). Ludzie chodzą pomiędzy samochodami, słuchają reggae, wiele rzeczy robią nie w domach, a przed nimi. Nie ma chodników, ścieki spływają rynsztokami, a nie kanalizacją. To takie połączenie afrykańskiego chaosu z karaibskim luzem, choć ludzie nie są tak wyluzowani, jak się spodziewaliśmy. Może to przez te klęski żywiołowe? Jest biedniej niż na St. Lucii, a jeszcze drożej (mleko kosztuje ok. 12 zł). Sklepy są słabo zaopatrzone, przez tydzień nie udaje nam się kupić jajek. Czasami zdarzają się awarie prądu. Słynne dominikańskie piwo Kubuli produkowane jest teraz na wyspie Saint Vincent i Grenadyny, bo tutejszy browar uległ zniszczeniu. Praktycznie wszystkie towary są importowane, miejscowy jest tylko rum i banany.
W stolicy oglądamy zamkniętą katedrę, ogród botaniczny, stadion, gdzie widać pęknięcia konstrukcji po nawałnicy i centrum miasta, które można obejść pieszo w pół godz.
Zdecydowanie lepiej jest poza miastami. Jedziemy do dżungli, do dwóch wielkich wodospadów Trafalgar, gdzie sceneria przypomina tę z filmów o King Kongu. Jest dziko i tajemniczo. Podobnie jak nad położonym wysoko w górach jeziorem Fresh Water, gdzie spacerujemy nie spotykając absolutnie nikogo.
W pobliżu noclegu mamy kolejną atrakcje, plażę Champagne Reef. Nazwa wzięła się stąd, że z podwodnych wulkanicznych skał wydostaje się metan, co wygląda jak bąbelki szampana. A dookoła pływają kolorowe rybki. Ale czad! Druga taka plaża, Bubble Beach, jest bardziej na południe, w Soufriere. Tam też jest super.
Nazwa tej ostatniej miejscowości ma z kolei związek z pobliskimi złożami siarki. Przed przejściem huraganu wiódł do nich szlak turystyczny, ale teraz wszystko jest zniszczone. Udaje nam się jednak wspiąć tam „na czuja”, dzięki czemu przez kilka godzin pluskamy się w gorących źródłach o brązowym kolorze. Niesamowite miejsce.
Ale najlepsze przed nami. To Titou Gorge, szczelina skalna i jaskinia zalane wodą. Zasłynęła dzięki „Piratom z Karaibów”, których wiele scen kręcono właśnie na Dominice. Kilka osób ostrzega nas, że jest tam niebezpiecznie, bo głębokość lodowatej wody sięga kilkudziesięciu metrów. Dojazd nie jest łatwy, trzeba ostro namęczyć się za kierownicą na krętych drogach. Na miejscu widzimy pierwszych turystów, grupę Amerykanów. Wchodzimy z Olą do wody i po ok. 2 minutach dopływamy między skałami do wodospadu. Pod koniec czuć wodne wiry, ale generalnie nie jest zbyt trudno, dlatego po powrocie tą samą drogą postanawiam przepłynąć jeszcze raz, tym razem z Sarą. Ale mamy frajdę!
Jedziemy też na północy skraj wyspy, w okolice Portsmouth. Tu główną atrakcją jest Indian River, położona w dżungli rzeka, którą można przepłynąć łodzią, również znana ze wspomnianego filmu. Niestety, miejsce jest teraz opuszczone, ruszamy więc dalej, na plażę Batibou, kolejny kadr z „Piratów”. Wstęp kosztuje 5 dol., poza nami jest tu tylko strażnik. Plaża jest przepiękna, dokładnie jak z obrazka. Rozwieszamy na palmach hamak i relaksujemy się przez kilka godzin.
Kolejna atrakcja, na wschodzie wyspy, to Emerald Pool, mały zbiornik wodny, gdzie można kąpać się pod wodospadem. Lodowata woda spada z taką siłą, że trudno to wytrzymać. Wokół, przez dżunglę, poprowadzone są bardzo malownicze szlaki, z których można podziwiać położoną niżej okolicę. Tu są one już uprzątnięte po huraganie, ale położona kilkanaście km dalej ścieżka trekkingowa, którą chcieliśmy przejść, jeszcze nie, dlatego odpuszczamy wędrówkę.
Tydzień na Dominice mija błyskawicznie, szkoda wyjeżdżać. Wyspa jest niesamowita, zupełnie nieodkryta przez masową turystykę. Pod względem liczby atrakcji naturalnych przypomina Islandię, przy czym tu jest zdecydowanie bardziej dziko.

Wieczorny, 2-godz. rejs promem na Gwadelupę mija bez problemów, choć humor trochę nam psują doniesienia o nadchodzącym huraganie. Jak się okaże, będzie miał on siłę „tylko” I stopnia. Na nas i tak wrażenie robi widok palm, które łamią się jak zapałki. Aż trudno sobie wyobrazić, jaką siłę miała Maria...
Pod terminalem promowym odbieramy samochód, Suzuki Swift, dostajemy mapę wyspy i jedziemy do naszego noclegu Résidence Alamanda za miejscowością Sainte-Anne. Mimo egipskich ciemności od razu widać, że ta wyspa jest najbardziej rozwinięta. Jest dużo sklepów (w tym prawie po europejsku zaopatrzony Carrefour i Leader Price), a droga jest dwupasmowa (co ciekawe, często tworzą się tu korki). Do dyspozycji mamy dwa pokoje, kuchnię świetnie zlokalizowaną na tarasie i basen. Jest tak fajny, że trudno przekonać dziewczyny do przejazdu nad morze (ok. 10 min.). A warto się pofatygować, bo plaże na Gwadelupie są rewelacyjne. Położona najbliżej nas, Le Helleux, jest okupowana przez surferów, są też spore fale. Na pięknej Bois Jolan pojawiły się akurat glony. Plaża miejska w Sainte-Anne jest ładna, ale często zatłoczona. Najczęściej wybieramy więc plażę La Caravelle, z białym piaskiem i turkusową wodą. Pierwszego dnia orientujemy się, że zamieszkują ją ogromne iguany, co tylko dodaje jej uroku.
Wyspa składa się z dwóch części – Grande-Terre, gdzie mieszkamy i Basse-Terre, po drugiej stronie największego miasta wyspy, Pointe-a-Pitre. Ta pierwsza jest bardziej rozwinięta i turystyczna, druga bardziej dzika.
Na początek wybieramy się na wschodni kraniec Grande-Terre, na cypel Pointe des Chateaux, gdzie ogromne fale uderzają o skały. Kolejnego dnia jedziemy na drugą stronę, gdzie w dżungli oglądamy wodospad Cascade aux Ecrevisses, a potem piękną plażę Deshaies.
Następnego dnia znów wracamy na Basse-Terre, żeby wspiąć się na wulkan Soufriere (kolejne miejsce o takiej nazwie na Karaibach) o wysokości 1467 m n.p.m. Na szczęście dość wysoko można wjechać samochodem, bo wspinaczka z Kingą w nosidełku zdecydowanie nie jest spacerkiem. Początkowo idzie się kamienną ścieżką przez dżunglę, potem wysoka roślinność się kończy a zaczyna się trawa i ostre kamienie wulkaniczne. Zamiast karaibskiego słońca pojawia się mgła i silny wiatr. Po 2–3 godzinach wędrówki docieramy zadowoleni do jednego z wierzchołków wulkanu. Zejście to już luzik.
Kolejna atrakcja to Ilet Pigeon, wyspa położona plisko plaży Malendure na Basse-Terre. Wykupujemy tam rejs łodzią Nautilus ze szklanym dnem, przez który można podziwiać rafę w Rezerwacie Cousteau, który znajduje się pomiędzy lądem a wyspą. To miejsce jest niesamowite, a najlepsze jest to, że mamy przystanek, gdzie po kolei schodzimy snorkować. Podwodne życie kolejny raz robi na nas ogromne wrażenie. Atrakcją jest też zjeżdżalnia, którą zjeżdżamy z wyższego pokładu łodzi prosto do morza.
Następnego dnia jedziemy do destylarni rumu Damiseau położonej na północy Grande-Terre. Przy produkcji najlepszego z alkoholi pracuje tylko kilka osób, a cały proces jest zautomatyzowany. Mimo to maszyny nie wyglądają nowocześnie, a całość przypomina raczej fabryki z początków XX w. Najciekawsze jest to, że do każdego miejsca można wejść – zerknąć na kadzie z fermentującym trunkiem, zobaczyć linię do pakowania itp. Na końcu darmowego zwiedzania jest oczywiście degustacja lokalnych specjałów.
Przedostatniego dnia pobytu na Gwadelupie wygrzewamy się na naszej ulubionej plaży La Caravelle, a wieczorem jedziemy do Sainte-Anne na festiwal muzyki kreolskiej Gwoka. Występy są bardzo żywiołowe, widać, że miejscowi mają taniec i muzykę we krwi.
Następnego dnia w południe oddajemy klucze do apartamentu, zdajemy samochód i jedziemy na lotnisko.
Przelot do Paryża wypada w nocy, ale czasu europejskiego, więc na miejscu jesteśmy trochę zmęczeni. No ale jak tu spać w tak ciekawym mieście? Dodatkowo otrzeźwia nas wędrówka i jazda wewnętrzną kolejką CDGVAL przez lotnisko Roissy-Charles de Gaulle. Ten moloch jest tak porozrzucany, że droga pomiędzy terminalami może zająć nawet 2 godz.! Zostawiamy rzeczy w przylotniskowym hotelu Holiday Inn Express, jemy śniadanie i jedziemy pociągiem Rer B do stacji Saint Michelle Notre Dame.
Wchodzimy do słynnej katedry, potem spacerujemy przez Dzielnicę Łacińską, oglądamy Kościół Saint Severin z niesamowitymi gargulcami, a następnie idziemy na dziedziniec Luwru. Zmęczenie daje się we znaki, więc robimy szybkie zakupy i wracamy do hotelu na krótką drzemkę. Wieczorem wracamy do miasta, pod Wieżę Eiffla, gdzie jest wielki koncert i świetny pokaz fajerwerków z okazji Święta Bastylii. Atmosfera jest podwójnie radosna, bo jutro Francja będzie grać w finale piłkarskiego mundialu. Ze względu na zabezpieczenia antyterrorystyczne i ogromne tłumy bardzo ciężko jest się przedostać gdziekolwiek spod wieży. Jakimś cudem udaje nam się zdążyć na ostatni nocny pociąg do hotelu.
Wcześnie rano lecimy w kierunku domu, do Frankfurtu, gdzie lądujemy po niespełna 1,5-godz. locie. Pociągiem podmiejskim dostajemy się do centrum, gdzie oglądamy dzielnicę biznesową z drapaczami chmur, pomnik Euro (siedzibę ma tu emitujący je Europejski Bank Centralny), starówkę z ratuszem, dom J.W. Goethego, deptak Zeil i operę. W międzyczasie zaopatrujemy się w super placki w dzielnicy muzułmańskiej. Co ciekawe, tuż obok jest dzielnica czerwonych latarni, z nieciekawym towarzystwem, narkomanami itp. W tym mieście widać z kolei pełno Chorwatów szykujących się na wieczorny finał. Ciekawa mieszanka.
Wracamy pociągiem na lotnisko, jemy obiad i lecimy do Warszawy. Wieczorem jesteśmy na miejscu, wyprawa dobiegła końca. Fajnie było zobaczyć tyle ciekawych miejsc. Karaiby są przyrodniczo piękne, ale trudno po nich podróżować budżetowo, czyli tak, jak lubimy. Zaskoczyło nas, że poza francuskimi wyspami tak ciężko się tam żyje. Wygląda to zupełnie inaczej niż na pocztówkach z turkusowym morzem i palmami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz