WŁOCHY STOPEM

2000 r.
Za cel kolejnej wyprawy obieramy Włochy, przede wszystkim z uwagi na Wieczne miasto – Rzym. Znów startujemy z Radomia, tym razem z południowej wylotówki. Jedziemy trasą E7: obwodnicą Kielc, a potem przez Kraków, stamtąd postanawiamy jechać na Wadowice. W tym mieście zwiedzamy dom rodzinny Jana Pawła II i próbujemy słynnych papieskich kremówek – zabieramy też ich zapas ze sobą. Potem próbujemy się wydostać w kierunku Cieszyna. Dojeżdżamy do Andrychowa, następnie przez Bielsko-Białą w okolice Skoczowa na skrzyżowanie dwóch ważnych dróg. W końcu docieramy do Cieszyna. Zwiedzamy starówkę i idziemy z ciężkimi plecakami do przejścia granicznego. Przekraczamy je pieszo, co tu akurat nie jest żadną sensacją, bo wiele mrówek tak chodzi po tańszy alkohol do Czech.
     Docieramy na koniec miasta, a stamtąd zabiera nas czeski kierowca. Niestety, tylko na początek pobliskiego miasta Frydek-Mistek. Stajemy przy drodze, ale się ściemnia, na dodatek wokół są same burdele. Rezygnujemy więc z łapania i udajemy się nad rzekę, gdzie rozbijamy namiot. W pierwszy dzień podróży dotarliśmy ledwo za granicę Polski. W kolejnych latach reguła, że najtrudniej stopem wydostać się z Polski, będzie się potwierdzać. Ale teraz jeszcze niezupełnie, bo - o czym za chwilę - cała droga do Rzymu szła nam nieszczególnie.
     Rano dziwią nas osoby wyprowadzające psy w pobliży naszego namiotu i mnóstwo mrówek w wadowickich kremówkach, które zostawiliśmy pod tropikiem namiotu.

Po spakowaniu idziemy w kierunku centrum miasta. Po toalecie w pobliskim supermarkecie SPAR stajemy w centrum - tym razem nie na wylotówce, bo po prostu nam się nie chce. Mamy szczęście – dość szybko łapiemy wygodnego vana, którym docieramy do Brna. To miasto dało nam się we znaki i do dziś kojarzy się z autostopowym koszmarem. Ale po kolei.
     Gdy docieramy do obwodnicy (auto nie wjeżdża do miasta, jedzie do Pragi) obrywa się chmura i nie jesteśmy w stanie wysiąść z samochodu na odpowiednim rozjeździe. Po kilkunastu minutach podjeżdżamy dalej i wysiadamy. Niestety, z tego miejsca na obwodnicę jest kawał drogi. Ciężkie plecaki powodują, że próbujemy łapać po przejściu kilkuset zaledwie metrów. Ale bez skutku. W pobliżu jest wielkie centrum handlowe i wszystkie samochody jadą właśnie tam. Z ciężkim sercem (i plecakami) idziemy więc dalej. Znów zaczyna padać, wiec chowamy się pod mostem, gdzie niestety kierowcy nas nie widzą. Mijają kolejne godziny… Idziemy znów dalej, w kierunku wylotu, wierząc że w nowym miejscu na pewno się uda. W końcu postanawiamy wyjechać najdalej jak tylko się da tramwajem. W ten sposób docieramy do granic Brna. To było dobre posunięcie, bo po pewnym czasie wyjeżdżamy kawałek podmiejskim busem i potem łapiemy już stopa. Kończy się nasz sześciogodzinny koszmar w Brnie.

Docieramy do słynnego przejścia granicznego (czesko-austriackiego) w Drasenhofen, gdzie podobno bardzo nie lubią Polaków. Pas graniczny pokonujemy pieszo i docieramy do odprawy. Dwoje ludzi bez samochodu, za to z wielkimi plecakami, budzi tu spore zdziwienie, ale bez problemu przekraczamy granicę. Zbliża się wieczór, ale na szczęście udaje nam się złapać stopa. Luksusowym mercedesem zabiera nas Rom polskiego pochodzenia mieszkający w Austrii. Jedziemy do Wiednia, niestety podróż kończy się na stacji benzynowej w samym centrum miasta. Jest już naprawdę późno, co tu robić?
Troszkę zdesperowani podchodzimy na stacji do kierowcy z samochodu na polskich blachach i mówimy mu o naszym problemie. Ten postanawia nas zabrać. Co prawda nie jedzie w kierunku Włoch, a do Pasawy w Niemczech, ale nie mamy wyjścia. Wsiadamy i docieramy do… jednego z wiedeńskich dworców kolejowych. Tam dość długo czekamy na znajomego kierowcy, w końcu ruszamy i po kilku godzinach, ok. 3 w nocy, docieramy w okolicę Linzu, gdzie wysiadamy i rozbijamy namiot na jakimś polu kukurydzy. Rano budzi nas traktor pracujący na polu.
Ruszamy i docieramy do Salzburga przy granicy z Niemcami, gdzie możemy wreszcie „odbić” na południe, w kierunku Półwyspu Apenińskiego. Jedziemy kilkoma stopami malowniczą alpejską autostradą w kierunku Villach, przejeżdżając po drodze długaśnymi tunelami, w tym rekordowym o długości ponad 6 km. Dojeżdżamy trochę za daleko (po drodze, w Villach, nie było stacji), do Klagenfurtu, więc musimy się wracać. W końcu wjeżdżamy do Włoch, gdzie nocujemy przy jednej ze stacji w okolicach Mestre koło Wenecji. Na dużej stacji benzynowej spotykamy tirowców z Polski, jemy razem chinole. Potem rozbijamy się za ogrodzeniem stacji, w prywatnym lesie (co to za pomysł, żeby grodzić drzewa?).
      Rano ruszamy - łapiemy kierowcę, wojskowego, który jedzie aż na Korsykę. Zabieramy się z nim w okolice Florencji. Zniechęceni przedłużającą się podróżą i mnóstwem rozjazdów (ślimaków) nie decydujemy się na zwiedzanie tego słynnego miasta z mnóstwem zabytków. Taki właśnie jest autostop – nie zawsze możesz dojechać i zwiedzać to, co ci się wymarzy.

Na dużej stacji łapiemy tira, którym docieramy do celu naszej podróży. Kierowca nie zna żadnego słowa w obcym języku, ratujemy się więc rozmówkami. Po trzech i pół dnia drogi docieramy do stolicy Włoch, a dokładnie do rzymskiej obwodnicy, gdzie wysiadamy z tira. Idziemy poboczem pod prąd do przystanku autobusowego, którym jedziemy na dworzec Termini w Rzymie. Naszym zwyczajem ruszamy do informacji turystycznej, zdobywamy namiary na kempingi i dzwonimy do nich po kolei z budki telefonicznej. Wszędzie jest bardzo drogo, może to z powodu Jubileuszu 2000? W końcu decydujemy się na drogi, choć i tak najtańszy ze wszystkich kemping nad Morzem Tyrreńskim w Lido di Ostia, miejscowości położonej kilkanaście kilometrów od Rzymu, dokąd codziennie dojeżdżamy metrem, kolejką i jeszcze autobusem.
Zwiedzamy miasto z mnóstwem zabytków: Watykan (tu niestety ginie nam aparat, lub ktoś sobie "pożycza"; zgłaszamy to nawet na policję), Forum Romanum, Koloseum, Kapitol, Stadion Olimpijski, Schody Hiszpańskie, muzea, kościoły, place, oglądamy fontanny, idziemy drogą Via Appia itp. Naprawdę, dużo tego! W międzyczasie kąpiemy się w morzu.

Po kilkunastu dniach ruszamy w drogę powrotną, ale z turystycznymi atrakcjami. Na małej drodze wylotowej w kierunku wybrzeża stajemy na jednej ze stacji benzynowych i piszemy na kartce nazwę miasta Grosseto, ale nikt się nie zatrzymuje. We Włoszech autostop nie jest zbyt łatwy. Nawet gość z obsługi stacji mówi, że nie mamy szans złapać stopa.
W końcu, po czterech godzinach, łapiemy samochód i jedziemy na północ, piękną drogą nad morzem. Widzimy słynną wyspę Elbę (tę od Napoleona) i przez Livorno (gdzie znajdujemy na drodze nowe batoniki:) docieramy do celu naszej podróży – Pizy. Kierowca wysadza nas w samym centrum. Idziemy do słynnej Krzywej Wieży. Robi wrażenie, nie ma co.
Potem autobusem jedziemy na lotnisko w Pizie, które jest położone przy drodze na Florencję. Kierujemy się na trasę wyjazdową i podczas konsumpcji konserw na poboczu zatrzymuje się nam samochód. Kierowca nie jest rozmowny (Włosi słabo mówią po angielsku), jedzie bardzo szybko, ale w dobrym kierunku. Po broni i policyjnej odznace wetkniętej w kieszeń drzwi orientujemy się, że jest policjantem. Docieramy z nim w okolice Florencji a stamtąd kolejnym transportem dość szybko (choć jest już ciemno), w kierunku północnym.
     Jedziemy tirem autostradą Florencja-Bolonia-Padwa. Nasz kierowca z niej zbacza, więc wysiadamy na jednej ze stacji benzynowych. Po naszej stronie autostrady nie ma się za bardzo gdzie rozbić, przechodzimy więc przejściem podziemnym na drugą stronę, gdzie w kłujących chaszczach rozbijamy nasz namiot. Rano, po zwyczajowej toalecie na stacji benzynowej, ruszamy na północ - naszym kolejnym celem jest Wenecja.
Docieramy do miasta, a w zasadzie do przedmieść, ponieważ w centrum nie można poruszać się samochodami - zostawia się je na którymś z wielkich parkingów. Zostawiamy nasze plecaki w przechowalni bagażu na dworcu kolejowym, gdzie znajdujemy chorwackie piwo Ożujsko:) Zwiedzamy piękną Wenecję. Robi na nas ogromne wrażenie. Chodzimy krętymi uliczkami, płyniemy tramwajem rzecznym po kilku słynnych kanałach, jemy pizzę w pobliżu Placu św. Marka, gubimy się w labiryncie uliczek…
W końcu przed północą docieramy na wylot, gdzie do miasta Mestre (tam jest „nasza” autostrada) zabiera nas malutkim autkiem (ledwo się do niego zmieściliśmy z plecakami) dwóch punków, którzy puszczają fajną muzę.

Wysiadamy na stacji benzynowej na rozjeździe. Okazuje się, że nie jesteśmy tam sami – przy plecakach siedzi para z Czech oraz para: chłopak z Izraela i dziewczyna z Holandii. Nie jedziemy dalej, zamiast tego rozmawiamy, wymieniamy się informacjami i ciekawostkami z podróży. Rozbijamy obok siebie trzy namioty - fajnie wygląda takie mini-obozowisko:)
     Rano toaleta (z Izraelczykiem śmiejemy się ze swojego wyglądu – namydlonych autostopowiczów przed lustrem:) i stajemy na wylocie ze stacji. Na szczęście wszyscy jadą w innych kierunkach:) Żeby było śmieszniej, spotykamy jeszcze autostopowicza z Rosji, dokładnie z… Władywostoku! Dotarł tu pociągiem i autobusem, teraz zaczyna zwiedzać Europę stopem.
Łapiemy samochód w kierunku wschodnim, potem następny – jakąś szychę z mediolańskiego banku. Kierowca jedzie do Triestu, postanawiamy więc skorzystać z okazji i odwiedzić Słowenię. Miły kierowca nadkłada drogi i dowozi nas do granicy włosko-słoweńskiej. Tego miejsca nie będziemy jednak wspominać miło. Porąbany celnik słoweński długo przygląda się naszej dwójce bez samochodu, za to z dużymi z plecakami. Zaczyna wypytywać się o cel naszej podróży, o pieniądze, jakie mamy przy sobie… Wyraźnie szukał pretekstu, aby nas nie wpuścić. W końcu wymyślił, że mamy za mało gotówki (stwierdził, że potrzeba 100 dol./dzień/osobę!) i anulował nam pieczątkę, którą już wcześniej wbił nam jego kolega. Musieliśmy wracać. Udało się wszędzie, tylko nie w potężnej Słowenii…

Wracamy, jedziemy w kierunku Austrii. Po drodze rozbijamy namiot, a rano kilkoma stopami dojeżdżamy do Wiednia, który z grubsza zwiedzamy. Na ławce w katedrze św. Szczepana znajdujemy świeże pomidory, więc się posilamy:)
      Wieczorem jedziemy tramwajem w kierunku północnej drogi wylotowej ze stolicy Austrii. Zagaduje do nas jakiś inny podróżnik, ale nie mówi w żadnym znanym nam języku, poza tym nie mamy ochoty na towarzystwo, bo chcemy poszukać miejsca na nocleg, więc się żegnamy. Koło jakiegoś osiedla mieszkaniowego znajdujemy mały zagajnik, gdzie rozbijamy namiot. Rano stajemy przy drodze, na szczęście nie jest to autostrada - takie miejsce wybraliśmy oczywiście z rozmysłem. Autostrady pomagają w szybkiej jeździe, ale najpierw trzeba mieć gdzie łapać i potem gdzie wysiadać.
Dojeżdżamy do przejścia w Drasenhofen, przekraczamy pieszo granicę i w czeskim Mikulovie, w supermarkecie Billa, kupujemy sporo alkoholu. Nie zdążyliśmy go spakować, a już zatrzymał się dla nas szalony czeski tirowiec. Jedziemy z nim aż do świetnie nam znanego miasta Frydek-Mistek. Kierowca był niesamowity - włączył w samochodzie tempometr i jadąc ze stałą prędkością robił nam kawę i oglądał z nami filmy: m.in. „Desperados” po polsku:)
Szkoda było wysiadać, ale co zrobić. We Frydku-Mistku trochę łapiemy, w końcu zatrzymuje się miły Polak, który jedzie aż do Kielc. Tam podwozi nas na sam dworzec PKP, gdzie cudem zdążamy na ostatni pociąg do Radomia. W środku nocy kończymy naszą długą podróż do Rzymu.