2012 r.
Ponieważ
na wakacje 2012 udało nam się kupić tanie bilety do niezbyt
odległej Armenii, postanowiliśmy, że w maju wybierzemy się – z
rodzicami – gdzieś jeszcze, byle było tanio. W Itace udało
nam się wyczaić fajną promocję: tydzień all
inclusive za 999 zł (niestety za Sarę też 100% ceny) w
Tunezji. Kraju kojarzonym przeważnie (choć w mniejszym stopniu niż
Egipt) z tłumem turystów nie ruszających się z hoteli. A ostatnio
także z „arabską wiosną”. Niesłusznie, bo to naprawdę
ciekawe miejsce, z aż ośmioma pozycjami na Liście Światowego
Dziedzictwa UNESCO.
Wieczorny
przelot z Warszawy do Monastyru trwał tylko 3 godziny. Potem szybko
dojechaliśmy do hotelu w Skanes, pobliskiego miasta, położonego w
środkowej części Tunezji. Taką lokalizację wybraliśmy z
rozmysłem, żeby do wszystkich atrakcji było blisko. Sara zasnęła
zaraz po wyjściu z samolotu, więc mogliśmy świętować udany
lot:)
W ogóle
nasza córeczka miała tam raj, bo oprócz rodziców do „dyspozycji”
byli też dziadkowie. Do tego odkryty i kryty basen, w którym
poczyniła spore postępy w pływaniu, plac zabaw, a wieczorem
mini-dico, gdzie uwielbiała tańczyć.
Oprócz
typowego byczenia się nad basenem (woda w morzu była jeszcze dość
chłodna, ale na pewno cieplejsza niż w środku sezonu w Bałtyku:),
piciu niezliczonej ilości nielimitowanych drinków i delektowaniu
się znakomitym tunezyjskim jedzeniem, prawie codziennie robiliśmy
sobie bliższe i dalsze wycieczki.
Na pierwszy
rzut pojechaliśmy – zwykłym podmiejskim autobusem – do
Monastyru. To portowe miasto, dawna osada fenicka, ma bardzo fajną
medynę, otoczoną efektownymi murami. Jest tam też kilka ładnych
meczetów, ale niestety – mimo że to dość liberalny muzułmański
kraj – obcokrajowców nie wpuszczają do środka. Poza ścisłym
centrum spotkać można już bardziej syfiaste, wąskie uliczki, z
dziwnymi zakładami rzemieślniczymi.
Atrakcją
Monastyru jest też duży ribat (warowny klasztor muzułmański) i
mauzoleum urodzonego w tym mieście Habiba Bougriby, pierwszego
prezydenta Tunezji, reformatora, przypominającego tureckiego
Ataturka. Miasto miejscami wygląda jak z pocztówki, nie dziwne
więc, że kręcono tu m.in. „Żywot Briana” czy „W pustyni i w
puszczy”.
Celem
naszej drugiej wycieczki było położone również blisko naszego
hotelu Sousse. To trzecie co do wielkości miasto Tunezji liczy
ponad 170 tys. mieszkańców. Naszym pierwszym punktem było
odwiedzenie odbywającego się raz w tygodniu targu wielbłądów.
Niestety, na miejscu okazało się, że targ skończył się kilka
godzin temu...
Największą
atrakcją Sousse jest zabytkowa, położona na zboczu medyna. Z góry
rozpościera się świetny widok na wybrzeże. Jest bardziej
zniszczona od tej w Monastyrze, pewnie dlatego jest też bardziej
klimatyczna. Do tego znacznie większa – po krętych, wąskich
uliczkach poruszamy się trochę po omacku, ale docieramy tam, gdzie
chcemy. Ciekawy jest też ribat i wielki meczet – niestety, także
zamknięty dla niewiernych.
Nasza
kolejna eskapada – Tunis. Stolica, miejsce niedawnych zamieszek
(tuż po naszym powrocie w Tunezji znów wprowadzono godzinę
policyjną). Spod hotelu ruszamy podmiejskim autobusem do Sousse.
Niestety, wpadamy w korek i ucieka nam poranny pociąg do stolicy.
Jedziemy więc zbiorową taksówką na dworzec autobusowy. Ale jak
pech to pech. Autobus rusza dopiero za 1,5 godz., a po tym czasie
okazuje się, że jeszcze sporo się opóźnia. Po dwóch godzinach
jazdy, w czasie których Sara śpi, dojeżdżamy na miejsce.
Tunis to
trochę inny świat – wybudowano tu szerokie ulice, a jadące po
nich samochody zatrzymują się na światłach! Sama medyna jest mało
zniszczona, a dominują na niej stragany z podrabianymi ciuchami. Ale
to oferta raczej dla miejscowych, bo turystów jest tu jak na
lekarstwo. Być może to efekt niedawnych zamieszek. My w centrum, w
okolicy budynków rządowych, natykamy się na czołg i zasieki z
drutu kolczastego!
W środku
medyny znajdujemy knajpkę, w której zamawiamy kebaby na talerzu.
Niestety, mięso jest za bardzo wypieczone – warszawskie kebsy są
lepsze! Potem wspinamy się na dach jednego ze sklepów z dywanami,
skąd podziwiamy piękną panoramę starówki i całego miasta.
Następnie idziemy główną ulicą miasta, nazwaną imieniem – a
jakże! – Habiba Bougriby. Tu jest już całkiem europejsko.
Do Sousse
wracamy pociągiem, który mocno się spóźnił. Nie mógł tak w
tamtą stronę? Docieramy późną nocą, więc do hotelu dojeżdżamy
taksówką. A dokładnie dwoma, bo w kraju chaosu, gdzie nikt nie
zawraca sobie głowy przepisami drogowymi, policja rygorystycznie
pilnuje akurat taksówkarzy i nasza 2,5-letnia Sara, jako piąty
pasażer, jest nie do przyjęcia.
Ostatnie
dni to zakupy w Monastyrze (widzimy nawet
tabliczki z napisem „Wyprzedaż”!) i wycieczka karawaną
wielbłądów. Te zwierzęta są bardzo sympatyczne, wyglądają
jakby cały czas się śmiały. Sceneria prawie 2-godzinnej
przejażdżki jest niesamowita – dookoła otaczają nas gaje oliwne
i ogromniaste kaktusy. Na koniec odwiedzamy tubylcze domostwo, gdzie
oglądamy wypiek chleba tradycyjną metodą beduińską. W piecu
przypominającym beczkę rozpala się ogień, a gdy się nagrzeje, na
ścianki przykleja się ciasto. Po paru minutach możemy zasiadać do
uczty.
Do Polski
wracamy nocą, śpiąc w komplecie.
Choć
jesteśmy ogromnymi fanami podróży na własną rękę, to polecamy
też i nasz nowo odkryty sposób. Przepis: wyszukać promocję z
biura podróży (myślę, że sporo na nas straciło) a na miejscu
organizować sobie czas po swojemu. W tym przypadku na pewno wyszło
taniej niż samodzielny wyjazd. Fajny kraj,
fajna – choć za krótka – eskapada!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz