2014 r.
Szukając
pomysłu na następną podróż, inspirację po raz kolejny
znaleźliśmy na jednym z forów lotniczych. Pojawił się tam news o
promocji linii Iberia z Berlina do drogiej zazwyczaj Ameryki
Środkowej. Hmm, w tamtym rejonie jeszcze nie byliśmy. Akurat w tym
samym czasie fajne ceny zaproponował też KLM, z tym, że z
przesiadką nie w Madrycie, a w Amsterdamie, co nam bardziej
pasowało. Za ok. 2300 zł/os. kupiliśmy więc bilety z Berlina do
Guatemala City z przesiadkami w Amsterdamie i Panama City i
zaczęliśmy przygotowania. Ciężko było dograć terminy z
przejazdem pociągiem lub autobusem do Berlina, zdecydowaliśmy się
więc na promocyjne bilety Air Berlin na trasie
Warszawa–Berlin–Warszawa i jeden nocleg za 32 euro w hotelu
Baerlin w pobliżu lotniska Tegel, z którego wylatywaliśmy.
17
czerwca rozpoczynamy kolejną przygodę. Po pracy lecimy z Okęcia do
Berlina. Po wylądowaniu i odebraniu bagaży szybko dostajemy się
autobusem 128 na Kurt-Schumacher Platz, gdzie zlokalizowany jest nasz
hotel. Załatwiamy formalności i zaopatrujemy się w kebaby (3,5
euro, czyli tyle co w Warszawie – jak to możliwe?) oraz miejscowy
browar. Rano wracamy tym samym autobusem na lotnisko. Po przylocie do
Amsterdamu idziemy z Sarą na dobrze już nam znany z poprzednich
wizyt plac zabaw, ale nie mamy zbyt wiele czasu, bo zaraz startujemy
do Panama City. Przed nami prawie 12 godzin lotu. Mija bardzo szybko,
Sara zajmuje się kolorowaniem, oglądaniem bajek i spaniem. Lądujemy
w Nowym Świecie ok. godz. 17. Po dwóch godz. spędzonych na
lotnisku wylatujemy do miejsca docelowego, do stolicy Gwatemali. Ten
lot jest już króciutki – po kolejnych dwóch godz. jesteśmy na
miejscu. W tamtych rejonach nie potrzebujemy wiz, więc szybko
przechodzimy odprawę, wymieniamy trochę dolarów na miejscowe
quetzale, odbieramy bagaże i z hotelowym kierowcą jedziemy do
hotelu Ixbalanque (www.hotelixbalanque.com).
Jest położony bardzo blisko lotniska, ale turyści raczej nie
chodzą tam pieszo. Warto spojrzeć na galerię na stronie hotelu –
już na pierwszym zdjęciu chwalą się zasiekami z drutu kolczastego
i solidnym murem. Przed wyjazdem trochę poczytaliśmy o tym, jak
niebezpieczne to rejony – np. w statystykach zabójstw, światowy
„ranking” wygląda następująco: 1. Honduras, 2. Wenezuela, 3.
Belize, 4. Salwador i 5. Gwatemala. W tej podróży chcieliśmy
odwiedzić więc aż 4 liderów... Rzeczywiście, na miejscu jest
nieciekawie, przynajmniej w dużych miastach. Wszędzie chodzą
ludzie z bronią, sklepy zasłonięte są kratami, a bronią ich
ochroniarze z karabinami.
Pakujemy
się do ciasnego pokoju i padamy wykończeni długą podróżą. Rano
dostajemy śniadanie (jajka, mleko, tosty, dżem, super kawę i soki)
i wracamy hotelowym transportem na lotnisko, skąd planujemy się
dostać do miasta Antigua Guatemala. Znajdujemy busa, ale musimy
odczekać dobrą godzinę, zanim znajdą się inni chętni, bo
kierowca nie zamierza wozić powietrza. Docieramy na miejsce po
godzinie. Dziewczyny
czekają na rynku, a ja szukam noclegu. Wybieram położony kilka
minut od centralnego placu El Descanso Cultural – za ok. 70 zł/noc
dostajemy prosty pokój z łazienką, w którym jedynymi meblami są
solidne łóżka. Zamiast balkonu jest duży parapet, na którym
zjadamy posiłki. Nie ma klimy, ale wbrew temu, co nam się wydawało,
wcale nie jest upalnie (jak np. w Azji). Mniej więcej tak, jak w
Polsce w sierpniu. Widok z okna mamy nieziemski – na pobliski
wulkan Volcan de Agua (3760 m n.p.m); tu z resztą wszędzie są
wulkany, niektóre nawet dymią, co robi niesamowite wrażenie. Antigua
Guatemala, 35-tys. miasteczko, to dawna stolica kraju. Była nią do
2 połowy XVIII w., kiedy to miasto
nawiedziło potężne trzęsienie
ziemi. Do dziś zachowało się tu wiele ruin kościołów. Poza tym
w mieście jest dużo ładnych budowli w stylu baroku kolonialnego i
typowy dla tamtego okresu układ brukowanych ulic, krzyżujących się
pod kątem prostym. To dlatego Antigua Guatemala znajduje się na
liście UNESCO. Ciekawym miejscem jest też Cerro de la Cruz –
wzgórze z krzyżem, z którego rozpościera się piękny widok na
miasto. Odwiedzających jest tu sporo, choć większość z nich
stanowią uczestnicy kursów jęz. hiszpańskiego. Być może nie
trafiliśmy na szczyt sezonu. Na każdym kroku jest tu coś na
kształt agencji turystycznej, ale siedząca w nich obsługa
strasznie się nudzi. Ludzie wzięli sprawy w swoje ręce,
pozakładali biznesy, ale nie ma zbyt wielu chętnych na ich usługi.
Ciekawostką są kobiety ubrane w tradycyjne indiańskie stroje,
próbujące sprzedawać swoje wyroby. Jedna z nich zaplata Sarze
warkoczyka. Jest
tanio, może nie tak jak w Azji, ale taniej, niż się
spodziewaliśmy. To plus, podobnie jak świetna kawa, drożdżówki i
słodkie owoce. Raz trafia nam się zonk – kupujemy wielkiego
banana, nie wiedząc, że miejscowi go smażą, traktując jak
placek. Wtedy nie przeszkadza lekko mącznisty smak:) In minus
zaskakuje nas natomiast jedzenie. Jest bardzo monotonne, wszyscy
jedzą pollo y fritas, czyli kurczaka z frytkami. Smakuje dobrze, ale
ileż można? Przynajmniej Sara jest zachwycona:) Za sałatkę służy
guacamole, czyli mdła pasta z avocado. To ciekawe, że w tak wielu
krajach niedostępne są warzywa (a mięso tak). Czasami udaje nam
się upolować coś meksykańskiego, np. burritosa (powszechne są
też tacos, ale wg nas nie mają smaku), ew. rybę. Ciekawie
wyglądają śniadania. Typowy zestaw to sadzone jajko, rozmemłana
fasola, przypominająca wiadomo co i smażony banan.
Po dwóch dniach aklimatyzacji jedziemy zdobyć Pacayę, czynny wulkan o wysokości ponad 2,5 tys. m n.p.m. Trzeba tu wejść w zorganizowanej grupie i z przewodnikiem. Tuż za nami podążają (jak kat nad dobrą duszą:) miejscowi na koniach, licząc, że ktoś z grupy nie da rady i wynajmie podwózkę. Tym kimś mamy być w pierwszej kolejności my, rodzice z 4,5-letnim dzieckiem. Tempo jest ostre, bo w naszej ekipie są jacyś amerykańscy studenci-sportowcy. Sara jest dzielna, ale w końcu wskakuje mi na barana. Część
jankesów wymięka, a my wspinamy się dziarsko. Przewodnik jest pod wrażeniem, pyta z jakiego kraju pochodzą tak silni ludzie. Tłumaczymy mu z przymrużeniem oka, że Polacy czerpią energię pijąc wódkę zamiast tequili, którą sączą amerykańcy gringos;) No i jak się zawezmą, to nie ma przeproś. Widoki na inne dymiące wulkany rekompensują zmęczenie. W końcu docieramy do miejsca, gdzie widać zastygniętą lawę. Czasami można tu zobaczyć ją też w postaci płynnej, w pomarańczowym kolorze, ale my takiego farta nie mamy. Stąpamy po zastygniętej lawie, która dymi. Na końcu wędrówki, tuż przy kraterze, smażymy w szczelinach lawy rozdawane przez przewodnika słodkie pianki. Wrażenia są niesamowite – widoki jak na innej planecie. To nic, że od gorącego gruntu spaliły mi się trampki... Zejście to pestka. Z satysfakcją odnotowujemy, że w kolejnych grupach, które mijamy, sporo osób (bez dzieci) korzysta w konnej podwózki.
Następnego dnia opuszczamy Antiguę i jedziemy zapakowanym busem do miejscowości Panajachel. Nie jest daleko, ale droga górskimi serpentynami zajmuje 2–3 godz. Ciężko się tu przemieszcza. Różnice poziomów są ogromne, a drogi często blokowane są przez osuwiska z gór, albo wlekące się ciężarówki. Na miejscu powtarzamy schemat – dziewczyny zasiadają w kawiarni, a ja szukam hotelu. Sporo tu tego, miasto było kiedyś mekką hipisów, a dziś przyciąga spragnionych widoków na jezioro Atitlan, podobno najpiękniej położone na świecie. Wybieram hotel El Chapaarral, usytuowany przy głównej ulicy. Dostajemy wielki pokój, z łazienką, wspólnym, fajnym tarasem i ceną podobną jak w Antigua. W mieście pełno jest stoisk z lokalnym rzemiosłem, kilka z nich rzeczywiście prowadzą hippisi. Pierwszego dnia zwiedzamy miasteczko, a drugiego opływamy rejsową łodzią miejscowości położone nad brzegiem jeziora na górskich zboczach (do niektórych można się dostać tylko od strony wody). Zbiornik położony jest w kraterze, a otaczają go trzy wulkany: Atitlan, San Pedro i Toliman. Ich wierzchołki schowane w chmurach wyglądają magicznie. Wysiadamy w podobno najbardziej klimatycznej z okolicznych miejscowości, San Marcos La Laguna. Ale poza jedną wąską uliczką z hipisami i kursami medytacji niewiele można tu zobaczyć. Czekamy na powrotną łódź pijąc kawę na
Wracamy
do Antigua i zastanawiamy się, gdzie jechać dalej – do Salwadoru
czy do Hondurasu? Idziemy do biura firmy autokarowej Hedman Alas i
sprawdzamy połączenia do tego drugiego kraju. Dajemy sprzedawcy
nasze paszporty, a ten ze zdziwieniem zauważa, że Ola nie ma wbitej
pieczątki wjazdowej do Gwatemali. Cholera, po odprawie na granicy
nie zajrzeliśmy do paszportów. Facet mówi, że mamy przerąbane,
bo nie wyjedziemy z kraju. Stara się nam pomóc – dzwoni po poradę
do swojego do szefostwa, a potem do urzędu imigracyjnego w stolicy.
Urzędnicy mówią, że musimy się pojawić u nich następnego dnia
i wszystko wyjaśnić. Hmm, to trochę komplikuje nasze plany. Przez
gapiostwo pogranicznika tracimy czas i sporo nerwów. Z konieczności
zostajemy w Antigua na noc w znanym nam hotelu El
Descanso Cultural,
a rano jedziemy busem do stolicy.
W
urzędzie imigracyjnym klops – błądzimy od okienka do okienka, bo
okazuje się, że nie tylko brakuje pieczątki, ale na dodatek w
systemie nie zarejestrowano wjazdu Oli do kraju. Urzędnicy
zastanawiają się co zrobić, my czekamy na korytarzu. W końcu jest
decyzja – trzeba ściągnąć do urzędu faceta, który pełnił
służbę w czasie naszego przyjazdu, żeby potwierdził, że
rzeczywiście wjechaliśmy do Gwatemali. Niestety, okazuje się, że
gość jest daleko poza miastem, ale postara się przyjechać. Zostawiamy
bagaże i ruszamy w miasto. Pod budynkiem, słysząc znajomy język,
zaczepia nas Polak. To były chodziarz, olimpijczyk z Moskwy, obecnie
trener reprezentacji Gwatemali w chodzie. Przestrzega nas przed
Guatemala City. Sam mieszka tu od pięciu miesięcy i porusza się
wyłącznie między hotelem, a pobliskim stadionem, gdzie pracuje.
Opowiada, że czasami słyszy na ulicy strzały, a jego poprzednika,
trenera bodaj z Armenii,
zastrzelono jakiś czas temu pod stadionem.
Hmm..., czyli opowieści o stolicy Gwatemali układają się w pewną
całość. Np. tuż przed wyjazdem Ola obejrzała reportaż BBC o
gwatemalskich autobusach. Do niedawna kursowały tylko zdezelowane
czerwone school busy sprowadzone z USA. Żeby do nich wsiąść,
trzeba zapłacić kierowcy 1 quetzala (40 groszy). To wystarczyło,
aby w ostatnich latach rabusie zabili 900 kierowców! Aby poprawić
bezpieczeństwo, w mieście uruchomiono specjalną linię z zielonymi
autobusami – quetzala daje się tam nie kierowcy, ale wrzuca do
bramki na przystanku. Przystanek jest ogrodzony i chroniony przez
strażnika. Mimo,
że urząd imigracyjny położony jest w ścisłym centrum miasta,
okolice nie wyglądają za ciekawie. Niektórzy miejscowi łypią na
nas spode łba. Po spacerze główną ulicą miasta idziemy na obiad
do Taco Bell, a potem wracamy do urzędu. Na szczęście upragniona
pieczątka jest już w paszporcie, więc możemy się zwijać.
Jedziemy taksówką do miejscowego biura autobusowego Hedman Alas i
kupujemy bilety do Hondurasu na następny dzień. Potem idziemy do
hostelu Quetzalroo.
Jest położony w biznesowej dzielnicy, ale obsługa i tak
przestrzega przed rabunkami. Amerykańskiej turystce radzi nawet,
żeby założyła dłuższą spódnicę, bo może stać się jej
krzywda. Psychoza! Wieczorem
robimy zakupy w dużym centrum handlowym, potem Sara zachwycona bawi
się z mieszkającymi w hostelu szczeniakami, a następnie piwkujemy
na dachu budynku, skąd mamy fajny widok na miasto.
Wczesnym rankiem obsługa ma nas zawieźć na dworzec, ale najwyraźniej o nas zapomniała. Ruszamy więc biegiem przez ciemne miasto – na ulicach nie ma żywej (ani martwej) duszy. Zdążamy. Jeszcze tylko specyficzna odprawa autobusowa – wejście do autobusu obstawiają strażnicy z bronią, a jeden z nich robi każdemu pasażerowi zdjęcie. Szok! Autobus jest komfortowy – ma łazienkę, dostajemy wodę i kanapki. Po kilku godzinach dojeżdżamy do granicy z Hondurasem. Naszym celem nr 1 jest Copan – słynne ruiny miasta Majów. Trochę tu swojsko. Przechadzają się kury i cinkciarze, niektórzy ludzie paradują z bronią. Jeszcze tylko odprawa i jesteśmy w kolejnym kraju. Jest cieplej niż w Gwatemali, dlatego po przyjeździe do Copan bierzemy hotel z klimą – mimo to jest tańszy niż u sąsiadów. W ogóle ceny są tu niższe, a ludzie – takie mamy wrażenie – zupełnie inni. W Gwatemali mieszkają potomkowie Indian, wiejskie, skromne ludy, mijając na ulicach ludzi mówią „dzień dobry”. Honduranie za to chodzą z podniesioną głową, a kobiety są „zrobione” jak u nas w Boże Ciało:) Za to kuchnia jest identyczna – króluje pollo y fritas. Po krótkim odpoczynku w hotelu (jesteśmy jedynymi gośćmi) idziemy z buta do ruin. Bilet kosztuje w przeliczeniu kilkadziesiąt zł, no ale to przecież wielka atrakcja. Copan było kiedyś jednym z największych i najważniejszych miast Majów, zamieszkiwanych przez 200 tys. ludzi. Dziś jego pozostałości pilnują wielkie, kolorowe papugi ary, które fruwają nad głowami turystów. A tych ostatnich praktycznie już nie ma – jest popołudnie, godziny szczytu minęły, dzięki czemu całe ruiny są praktycznie do naszej dyspozycji. Podziwiamy monumentalne piramidy, stele przedstawiające bóstwa, wielkie Schody Hieroglifów i boisko do peloty, na którym grywano kiedyś podobno także ludzkimi głowami. Sara czuje się jak odkrywca, szczególnie podoba jej się w udostępnianych do zwiedzania tunelach. Chowamy w nich „skarby”, czyli słodycze. Znów czujemy się jak Indiana Jones:) Wracamy do miasteczka i je zwiedzamy. Fajnie tu – są brukowane uliczki, stare, kolorowe domy... Zastanawiamy się, czy nie zostać w Hondurasie dłużej, ale przez problem z pieczątką czas zaczyna nas gonić. Co ciekawe, miejscowe sklepy są bardzo słabo zaopatrzone. Na półkach pusto, a miejscowe piwko udaje się kupić dopiero w pobliskiej knajpie.
Rano
wstajemy wcześnie i chcemy się dostać z powrotem do Gwatemali.
Jedziemy pierwszym busem do granicy, gdzie okazuje się, że właśnie
rusza autobus na północ kraju, w kierunku Tikal, które jest naszym
kolejnym celem. Biegniemy jak szaleni, na szczęście zdążamy.
Podróż jest koszmarem. Na własnej skórze poznajemy znaczenie
określenia „chicken bus”. Oznacza sprowadzone z USA autobusy,
które przewożą stłoczonych pasażerów, czasem z inwentarzem.
Bagaże często lądują na dachu. Rzeczywiście – podróżujemy
stłoczeni w towarzystwie kurczaków i małych kaczek, autobus staje
nieregularnie, a Sara stresuje się, że nie ma gdzie zrobić siku.
Korzystamy więc z reklamówki i otwartego okna... Po
8 godz. dojeżdżamy do jakiejś dziury. To San Luis, senne
miasteczko, z nieznanego powodu końcowy autobusu. Za radą
miejscowych wsiadamy do małego busika do Poptun (też dziura), a
potem przeskakujemy, dosłownie w biegu, do kolejnego ciasnego busa
jadącego w kierunku Flores. Po kolejnych 2 godz. bus kończy bieg.
Nie, nie, to jeszcze nie koniec. Jesteśmy w Santa Elena, skąd
musimy się dostać na pobliską wyspę Flores, na szczęście już
tylko tuk tukiem. Kierowca nie może uwierzyć, że jeszcze rano
byliśmy w Hondurasie. Szybko znajdujemy hotel (ceny podobne jak w
Antigua) – z klimą, bo na północy Gwatemali jest gorąco – i
ruszamy pieszo w miasto. Czyli znów do Santa Elena, bo całe życie
skupione jest właśnie tam. Można tam dojść drogą usytuowaną na
grobli, która łączy Flores z lądem. W galerii handlowej mamy
ciekawą sytuację. Poszukując sklepu spożywczego pytamy o drogę
faceta z bronią, będąc przekonanymi, że to ochroniarz. Gość w
popłochu sięga do kabury, a po chwili zdenerwowany odchodzi.
Kowboj? My natomiast idziemy do pobliskiego wesołego miasteczka –
Sarze należy się nagroda za dzielność podczas tej hardkorowej
trasy.
Rano ruszamy autobusem do Tikal, dawnej stolicy Majów, zamieszkałej w III–IX w., największej atrakcji Ameryki Centralnej. Zdjęcie jednej z tutejszych piramid widnieje nawet na każdej gwatemalskiej tablicy rejestracyjnej. Dostać się można tam jedyną, 60-km drogą, która wiedzie przez dżunglę. Już na wstępie wita nas tablica: „uwaga na krokodyle”. Po Tikal porusza się samodzielnie. Wybieramy ambitniejszą, dłuższą trasę. Wrażenia są niesamowite. Z dżungli dobiegają jakieś złowieszcze odgłosy, otaczają nas wielkie drzewa z wielkimi liśćmi, monstrualne konary, nawet mrówki są tu olbrzymie. Jak by tego było mało, po drzewach skaczą małpy. Kosmos! Zwiedzamy kolejne piramidy (niektóre mają ponad 60 m) wyłaniające się z dżungli – jesteśmy sami, turystów brak. Ale tu tajemniczo! Przy bardziej popularnych zabytkach ludzi jest już sporo. Wspinamy się na najwyższą piramidę, skąd widać tylko dżunglę i wierzchołki innych świątyń. W końcu dochodzimy do wielkiego placu, z najbardziej znanymi (choćby z filmu „Apocalypto”) ruinami – swoją drogą, w całkiem dobrym stanie. Tak, w takim miejscu warto strzelić browara, nawet jeśli kosztuje kilka dolarów:) Wracamy autobusem do Flores. O dziwo mamy jeszcze siłę, żeby pójść z Sarą na wesołe miasteczko i zwiedzić wyspę. Jest malutka, z rzędem brukowanych ulic, otoczona przez wodę. To dzięki temu miasto tak długo opierało się konkwiście – było ostatnią ostoją cywilizacji Majów, podbitą przez Hiszpanów dopiero w 1697 r.
Wcześnie rano jedziemy do Belize. Jesteśmy strasznie ciekawi kraju, o którym mało kto słyszał. Po dwóch godzinach przekraczamy granicę. Płacimy obowiązkowy haracz (opłatę wyjazdową) i jesteśmy w nowym miejscu. Nowym i to jakim! To tak blisko Gwatemali (która zresztą uznaje Belize za swoje terytorium), ale jest zupełnie inaczej. Przede wszystkim ludzie mówią tu po angielsku, bo to dawna kolonia Anglików – Honduras Brytyjski. Otoczeni przez latynoskich sąsiadów, czują się pewnie tak, jak Węgrzy wśród Słowian:) Ludzie i przyroda wyglądają tu podobnie jak w środkowej Afryce. Zresztą stamtąd przybyło tu na plantacje wielu niewolników. Belize jest biedne, żyje z rolnictwa i eksportu bananów oraz trzciny cukrowej. Po drodze mijamy zdezelowane chatki, opuszczone sklepy i plantacje bananów. Autobus przejeżdża przez Belmopan – 16-tys. stolicę kraju. Przeniesiono ją tu w 1970 r., kiedy huragan zniszczył dawną stolicę, Belize City. Przy wjeździe do tego miasta widzimy tablicę ostrzegawczą, informującą o aktualnym zagrożeniu huraganowym. Jedziemy prosto do portu, bo naszym celem jest Caye Caulker, rajska wysepka w karaibskim klimacie. Coś z tego ducha czuć już na nadbrzeżu – dudni reggae, miejscowi rastamani snują się powoli, piją miejscowe piwo – Belikina (my też:) – 0,33 l za 3,5 dolara Belize, 1 DB=ok. 1,5 zł, czemu tu tak drogo?), a obcych pozdrawiają specyficznym angielskim, w stylu: „jak leci, men?”, „wyluzuj, bro” itp. Super, jesteśmy zachwyceni! Czekając na prom, oglądamy z miejscowymi mecz MŚ. Podróż łodzią trwa ponad godzinę. Strasznie buja. Współpasażerowie to dziwna mieszanka – zwykli miejscowi i kilku turystów, ale też jacyś szpanerzy ze złotymi łańcuchami, wyglądającymi na latynoskich gangsta. Po dopłynięciu
okazuje się, że na wyspie jest akurat festiwal homara, który ściągnął do dziwne towarzystwo. Ulicami przechadzają się np. eleganckie damesy w markowych ciuchach i fantazyjnych kapeluszach i jacyś lanserzy. Karaiby, panie! Przez ten festiwal mamy trochę kłopotów ze znalezieniem noclegu. Trafiamy albo na kompletne nory w drewnianych domkach, albo na hotele za kilkaset zł. Widząc, jakie upały tu panują, upieramy się na lokum z klimą, co dodatkowo nas ogranicza. W końcu udaje się znaleźć drogawy hotel za 90 DB. Kulturka – mamy łazienkę, lodówkę, TV, wspomnianą klimę, no i hamak na tarasie! Ruszamy na plażę, która jest 10 m od hotelu. Trzeba bowiem zaznaczyć, że Caye Caulker jest maleńka
– ma dwie główne ulice: przednią i tylną, po której zresztą nie jeżdżą samochody, tylko wózki golfowe. Większość ludzi kąpie się na końcu wyspy, 2 min. od nas. Jest nietypowo, bo brzeg jest betonowy. Ale są palmy, nad głowami latają wielkie pelikany, a woda jest niesamowita – ciepła i turkusowa. Sara jest zachwycona – wyławia kraby, a my na zmianę z Olą snorkujemy, oglądając mnóstwo kolorowych rybek, rozgwiazdy, kraby i wielkie muszle. Blisko brzegu widzimy nawet ogromne płaszczki i węża morskiego
z ostrymi zębami. Jesteśmy
wniebowzięci! Zrywamy z palm kokosy i popijamy zawartość,
obserwujemy miejscowych. Są niesamowici – od rana piją piwsko,
pają blanty i słuchają Boba Marleya. Normalnie Jamajka. Ciekawe
tylko, z czego żyją? Z turystów? W ciągu dnia się kąpiemy, a
wieczorami spacerujemy po wyspie w rytmie reggae. Na końcu jest
fajna, luzacka knajpa, gdzie czasami zerkamy na mecze MŚ popijając
Belikina. Minusem są ceny (zawstydzająco tani jest tylko rum i gin,
he he:) i monotonne jedzenie. Aby odróżnić się od sąsiadów,
Belizeńczycy jedzą kurczaki z ryżem wymieszanym z fasolą, a nie z
frytkami. Takie danie podawane jest w jednorazowym, plastikowym
opakowaniu i kosztuje 10 DB. Podobnie serwowany jest cały wielki
homar (20 DB), w Polsce danie bądź co bądź ekskluzywne.
Ciekawostką jest to, że po wyspie jak gdyby nigdy nic chodzą sobie
ogromne iguany, takie jak te sprzedawane u nas w sklepach
zoologicznych. Dla nas taka egzotyka to szok!
Po
trzech dniach musimy zmienić hotel, bo właściciele nie uprzedzili
nas wcześniej o rezerwacji dla kogoś innego. Przenosimy się do
jeszcze lepszego miejsca – niesamowitego domu na palach. Kosztuje
co prawda aż 100 DB, ale mamy swój taras,
huśtawkę, widok na plażę i wszystkie wygody. Jednak nawet w takich luksusach trzeba się mieć na baczności – po czterech dniach zwabiamy karaluchy. Atrakcji ciąg dalszy. Sara poznaje koleżankę, Sky z Los Angeles, która przyjechała tu z rodzicami na wakacje. Mimo bariery językowej i tego, że w życiu o Polsce nie słyszała, dziewczyny świetnie się bawią.
My za to poznajemy rodzinkę Łopacińskich – Wojtka i Elizę z Torunia, którzy zostawili w Polsce pracę i z dwójką dzieci, Wojtkiem i Łucją, ruszyli w roczną podróż dookoła świata (www.lopacinskichswiat.pl). Rozbijają koło naszego domku namiot, a spotkanie rodaków kończy się rumową biesiadą. W międzyczasie wyprawiamy się łodzią na rafę, drugą co do wielkości na świecie, po Wielkiej Rafie Koralowej k. Australii. Naszym przewodnikiem jest sympatyczny rastaman (a jakże), który po dopłynięciu do rafy zwabia do łodzi pokarmem wielkie płaszczki i rekiny (nieżarłaczne). Wskakujemy do wody i snorkujemy między nimi! Zatrzymujemy się jeszcze w dwóch innych miejscach, gdzie pływamy na zmianę z Olą (Sara zostaje na łodzi). To niesamowite, co stworzyła natura. Korale mają przedziwne kształty, podobnie jak pływające między mini kolorowe ryby. Sara stwierdziła, że mogłaby się przeprowadzić na Caye Caulker. My też:)
Ale
czas jechać dalej. Po tygodniu w raju wsiadamy do łodzi i płyniemy
do Belize City. Z portu bierzemy taxi na dworzec autobusowy. Co za
kontrast, to miasto jest strasznie brzydkie – budynki są obskurne,
na ulicach jest okropny syf, a obrazu nędzy dopełniają jacyś
dziwni, wałęsający się goście. Na
dworcu też jest ciekawie – wszystko oblepione jest brudem i
okratowane. Na szczęście nie musimy tu długo siedzieć, bo zaraz
podjeżdża autobus do Punta Gorda, położonego na południowym
skraju Belize. Przed nami siedmiogodzinna droga w ciasnym chicken
busie. Przynajmniej widoki są fajne – wszędzie pagórki, zieleń
i bananowce. Mijamy Belmopan, a potem Dangringę, w
której jest ciekawy pomnik bębnów djembe (to ponoć ważny ośrodek
gry na tym instrumencie). W końcu zmęczeni drogą wysiadamy w Punta
Gorda, małym, 5-tys. miasteczku, skąd można dopłynąć do
Gwatemali. Po drodze do portu widzimy, jak ludzie wyciągają z Morza
Karaibskiego spory jacht, który kiedyś zatonął. Dobrze że my
płyniemy do Gwatemali statkiem. W oczekiwaniu na niego jemy obiad,
bo facet w porcie mówi, żeby się nie
stresować – jak łódź
pojawi się na horyzoncie do godz. 16, to będzie można niedługo
popłynąć. Jak nie, to dopiero jutro. Dziwne, w XXI w. nie mają
łączności ze statkiem, tylko muszą go wypatrywać na horyzoncie,
jak w „Piratach z Karaibów”? Statek nie przypłynął,
więc wynajdujemy niedrogi hotel i ruszamy na rekonesans. Miasteczko
jest małe i średnio ciekawe. Na głównym placu Sara bawi się na
placu zabaw, a mnie zagaduje miejscowy, dopytując się, co do takiej
dziury sprowadza obcych. Opowiadam mu o Polsce, ale o takim kraju nie
słyszał. Pyta za to, czy istnieje jeszcze Związek Radziecki! Rano idziemy na
nadbrzeże, wypatrując mitycznego statku. Przeżywamy szok, bo
zamiast niego przypływa mała, chybotliwa łódka, w której jeden
facet z obsługi robi za balast! Aha, już wiadomo, dlaczego w porcie
nie mieli ze „statkiem” łączności. Nie ma radia, nie ma
kapoków, zresztą po co one na pełnym morzu pośród rekinów? Na
pokład wsiada kilkanaście osób i ruszamy. Dno łodzi wali o fale,
jesteśmy przekonani, że łajba zaraz się przełamie na pół. Sara
sztywnieje, a my tłumaczymy jej bez przekonania, że przecież jest
fajnie, jak na wesołym miasteczku. Wypływamy na pełne morze i
trzymamy kciuki, żeby cało dotrzeć do brzegu. Udaje się, po 1,5
godz. dobijamy do największego gwatemalskiego portu Puerto Barrios,
w którym cumują ogromne statki z bananami Chiquita. Na brzegu dopada nas
chmara naganiaczy. Oczywiście nie kusimy się na żadne usługi,
maszerujemy do punktu granicznego podstemplować pieczątki. Potem
idziemy na poszukiwana hotelu. To 90-tys. miasto cieszy się złą
sławą, i słusznie. W okolicach dużego, było nie było, portu nie
ma nawet porządnych, utwardzonych dróg, a dookoła straszą
rozpadające się rudery. W jednym z hoteli facet mówi wprost, że
lepiej tu nie mieszkać, bo budynek jest zamykany na cztery spusty
już po południu, ze względów bezpieczeństwa. A w ogóle to
specjalizują się w wynajmowaniu pokoi na godziny. Hmm, w końcu to
portowe miasto. W następnym właścicielka najpierw pokazuje pokój,
a potem nagle stwierdza, że wszystko ma zajęte. Idziemy jeszcze do
jednego przybytku, ale syf jest okrutny. Zniechęceni kierujemy się
więc na dworzec i akurat trafiamy na odjeżdżający do Guatemala
City autobus. Jeszcze tylko przeszukanie bagaży (jak przed wejściem
do samolotu) i ruszamy. Po 6 godz. miłej jazdy (super komfort, WC) z
postojem na jedzenie znów jesteśmy w gwatemalskiej stolicy. Dojeżdżamy do centrum
miasta i po kilku minutach marszu jesteśmy w hotel Ajau – całkiem
miłym, choć pamiętającym chyba czasy okołowojenne. Zostawiamy
bagaże i idziemy na jedzenie, a potem na zakupy do pobliskiego
marketu. Następnego dnia, po
hotelowym śniadaniu (tradycyjna fasola i jajka) idziemy na fajny
lokalny bazar, gdzie kupujemy dużo pamiątek, a potem zwiedzamy
centrum: główne ulice, plac centralny i katedrę. Nie możemy się
nadziwić tutejszym kontrastom. Na głównym deptaku jest światowo –
modni ludzie, smartfony, pełne knajpki. Ale tuż za rogiem bezdomni,
kraty i strażnicy z bronią.
Panamy, Panama City, trwa 2 godz. Kołując nad miastem, widzimy drapacze chmur – skąd one się tu wzięły? Panama nie jest przecież gospodarczym tygrysem. Ale jest szczęśliwie położona. W tym kraju odległość między Oceanem Atlantyckim a Spokojnym jest najmniejsza, dlatego 100 lat temu wykopano kanał, żeby znacznie skrócić drogę morską. W biurowcach mieszczą się
siedziby różnych firm i banków, które załatwiają interesy związane z transportem morskim. Na zwiedzanie mamy tylko jeden dzień, więc zaczynamy od Kanału Panamskiego. Żeby zaoszczędzić czas, bierzemy spod lotniska taksówkę i jedziemy do położonej pod miastem śluzy Miraflores (po drodze taksiarz pokazuje nam całe osiedla baronów narkotykowych). Z platformy widokowej można tam obserwować przepływające olbrzymie statki i całą mechanikę budowli, która uznawana jest za największe inżynieryjne dokonanie w XX w. Jest też muzeum, w którym można zobaczyć, jak wygląda sterowanie ruchem w kanale i wejść do symulatora mostka kapitańskiego statku przepływającego przez kanał. Oprócz tego jest m.in. ekspozycja dokumentująca śmierć 25 tys. ludzi przy budowie tego cudu. Z Miraflores jedziemy taksówką na starówkę, Casco Viejo, umieszczoną na liście UNESCO. Po drodze mijamy slumsy, a samo stare miasto też ma różne oblicza. Obok odnowionych kamienic widać kompletne ruiny. Przypomina to trochę kubańską Hawanę. Zwiedzamy małe uliczki i kościoły, a potem idziemy na obiad do lokalnej knajpki. Właściciel widząc nas, turystów, proponuje specjalność zakładu, tradycyjne danie Panamczyków. Dostajemy zwykłego fileta z
kurczaka z plasterkiem sera na wierzchu. Tak, jedzenie nie jest mocną stroną w tych rejonach. Wracając na lotnisko taksówką, mijamy widziane wcześniej z samolotu drapacze chmur. Na miejscu próbujemy się odprawić, ale nikt nie jest zainteresowany pracą – wszyscy oglądają półfinał MŚ. W końcu wsiadamy do samolotu do Amsterdamu, a ponieważ lot odbywa się nocą, dużą część przesypiamy. W Holandii strażnicy dokładnie przeszukują pasażerów i sprawdzają dane. Czyżby Panama była podejrzanym kierunkiem? Mamy krótką przesiadkę, tym razem do Berlina. Dalej lecimy już liniami Air Berlin, a nie KLM-em, więc musimy odebrać bagaże. W planach mieliśmy krótki wyskok do miasta, ale okazuje się, że w plecaku Oli brakuje połowę zawartości. Kilka godzin spędzamy więc w kolejce do biura rzeczy zaginionych. Jesteśmy w szoku, że tak wiele osób ma podobny do naszego problem. Po spisaniu protokołu robimy sobie jeszcze krótki piknik na trawniku przed lotniskiem, a potem lecimy do Warszawy. Uff, długawy ten powrót z Gwatemali.
Wrażenia z wyjazdu mamy
bardzo dobre. Wybraliśmy ciekawy, zupełnie nowy dla nas kierunek.
Najbardziej podobała nam się przyroda – wulkan Pacaya i
wyspa Caye Caulker, a także ruiny Copan i Tikal. Szkoda tylko, że
w odwiedzonych przez nas krajach panuje tam taka psychoza strachu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz