2019
Na
loty do Meksyku polowaliśmy od dawna, ale trudno było znaleźć coś
w dobrej cenie w czasie naszych wakacji. Wtedy jest tam niski sezon,
nie latają czartery, regularne linie też nie mają – nie wiedzieć
czemu – sensownych propozycji. W końcu trafiliśmy na dobrą
ofertę Aeromexico – bilet w dwie strony z Londynu za ok. 1700 zł.
Na dodatek udało nami się tak poskładać trasę, że przylot był
do Mexico City, a wylot z Cancun, dzięki czemu mogliśmy zwiedzić
interesującą nas część tego dużego kraju i nie wracać tą samą
trasą. Jak zwykle trudno było znaleźć korzystny przelot do
miejsca wylotu, ale w końcu znaleźliśmy niezłą opcję, ze
zwiedzaniem Brukseli w jedną, a Londynu w drugą stronę.
27
czerwca rano ruszamy liniami Brussels do stolicy Belgii. Mimo że
mamy wykupiony tylko jeden rejestrowany bagaż, obsługa przekonuje
nas, żebyśmy dali gratis do luku bagażowego wszystkie, bo samolot
jest mały i tak będzie dla wszystkich wygodniej. Na lotnisku w
Brukseli chcemy zostawić bagaże podręczne w przechowalni, ale
wszystkie szafki są zajęte. Jedziemy więc autobusem nr 471 na
dworzec Bruxelles-Nord,
gdzie udaje nam się je zostawić. Dalej pieszo zwiedzamy miasto –
gotycką katedrę św. Michała i Guduli, piękny Grand Place i
okolice, rzeźbę Manneken pis. Nie może się obyć bez słynnych
brukselskich gofrów i piwa, a na koniec tradycyjnego kebsa:) Wracamy
po bagaże, a potem autobusem na lotnisko, mijając nową główną
kwaterę NATO.
Po
krótkim locie, w Londynie czeka nas niemiła niespodzianka –
zaginęły nasze wszystkie bagaże. Piszemy reklamację, ale sprawa
wydaje się beznadziejna, bo dowiadujemy się, że mnóstwo walizek
utknęło w Brukseli, gdzie jest jakaś awaria sortera bagaży. Nie
bardzo wiemy, gdzie ewentualnie mają je nam dostarczyć w Meksyku,
skoro w stolicy mamy być tylko 3 dni, a nasze dalsze plany są
niesprecyzowane. Teraz bardzo żałujemy, że daliśmy się namówić
na nadanie tych bagaży...
Nocny
lot do Mexico City jest ok, dziewczyny śpią. Na miejscu jesteśmy
wcześnie rano, gdy jest jeszcze ciemno. Pierwsze, co nas trochę
zaskakuje, to chłód. Miasto jest położone na wysokości ponad
2200 m n.p.m., więc poranki i wieczory są bardzo zimne. W hali
przylotów wypłacamy kasę, robimy drobne zakupy i idziemy pieszo,
po ciemku, do metra. Stacja Pantitlan jest położona z 20 min. od
terminala, droga do niej wiedzie przez slumsowate okolice. Zaczyna
się ciekawie! Nie lepiej jest w metrze, gdzie poruszanie się z
wózkiem to nie lada wyzwanie. Nie ma ruchomych schodów, ciągle
natrafiamy na jakieś dziwne przejścia, nie ma też bramek
wejściowych dla wózków, niepełnosprawnych itp. Na peronie trwa
walka na łokcie, żeby się dostać do pociągu. Za drugim razem nam
się udaje, ale okazuje się, że jeszcze trudniej jest z metra
wysiąść. Po raz pierwszy przekonujemy się, do jakiego molocha
przyjechaliśmy – 20 milionowy Meksyk to 4 największa metropolia
świata.
Nasz
zarezerwowany jeszcze w Polsce hotel Castropol jest położony tuż
przy stacji metra Pino
Suarez. Pokój nie jest jeszcze gotowy, więc – zamiast zwiedzać –
jedziemy do Walmarta kupić najpotrzebniejsze kosmetyki i ciuchy. W
czymś przecież musimy chodzić, zanim znajdą się nasze bagaże.
Po południu, mimo jet-lagu idziemy na plac Zocalo (jeden z
największych na świecie), a potem do stylowego Gran Hotelu, gdzie
kręcono ostatniego „Bonda”.
Następnego
dnia jedziemy metrem i autobusem do Teotihuacan, gdzie zachowały się
ruiny starożytnego miasta Azteków, którego historia sięga II w
p.n.e. Największe wrażenie robi na nas 75-metrowa Piramida Słońca,
jedna z największych na świecie, na którą się wspinamy. Tego
dnia udaje nam się jeszcze zwiedzić największe na świecie
sanktuarium maryjne, Matki Boskiej z Guadelupe (ile rzeczy jest tu
„naj”, prawda?:), gdzie, o dziwo, nie ma ogromnych tłumów.
Tłoczno jest natomiast w centrum miasta, bo tego dnia odbyła się
parada Gay Pride, w której uczestniczyło ponoć 550 tys ludzi!
Kompletnie nie pasuje nam to do obrazu kraju, jaki mieliśmy
wcześniej zakodowany – macho z wąsami, sombrero, gangsterzy z
bronią na ulicach itp. No ale m.in. po to się zwiedza, żeby
weryfikować stereotypy:) Potem jeszcze nie raz się przekonany, że
to kraj kontrastów – z jednej strony kurorty turystyczne,
rozbawieni ludzie na deptakach, z drugiej ogromne obszary biedy,
patrolujące ulice wojsko z ogromnymi karabinami, ciągłe
doniesienia o strzelaninach.
Wieczorem
do hotelu przyjeżdża nasz jeden bagaż, co tylko potęguje nasz
stres, bo przekonujemy się, jaki burdel musiał panować na lotnisku
w Brukseli.
Ostatniego
dnia w stolicy zwiedzamy najważniejsze atrakcje miasta – deptak
Calle Regina, Pałac Sztuk Pięknych, arterię Passeo de Reforma,
pokryty mozaikami budynek Casa Azulejos, Pałac Pocztowy, a koniec
zostawiamy sobie wizytę w Muzeum Antropologicznym. Zbiory są
imponujące, najbardziej znanym eksponatem jest Kamień Słońca,
zwany też Kalendarzem Azteków. Wieczorem zaliczamy jeszcze ogromną
katedrę i wracamy do hotelu, gdzie czekają na nas dwa pozostałe
bagaże. Uff, co za ulga, przyjechały tuż przed naszym wyjazdem.
W
Mexico City udaje nam się znaleźć kilka fajnych knajpek, np.
specjalizującą się w tacosach z rybami i owocami morza. Ale trzeba
przyznać, że spodziewaliśmy się czegoś więcej. Na miejscu
okazało się, że jedzenie, choć bardzo smaczne, jest dość
monotonne. Na śniadanie je się jajka, dość mdłe kukurydziane
tacosy, pastę z awokado guacamole i pastę z fasoli frijoles
refritos. Na obiad i kolację znów tacosy, np. z kurczakiem,
ewentualnie tortille lub kurczaki z ryżem. Szokująca, w tym
klimacie, jest bardzo mała ilość warzyw w posiłkach. Okazuje się
też, że część potraw serwowana u nas jest tam trudno dostępna
(tzw. kuchnia tex-mex, z pogranicza z USA, skrojona pod potrzeby
sąsiadów z północy).
Nasz
kolejny cel to Oaxaca, miasto położone w odległości ok. 500 km na
południe od stolicy. Trasę pokonujemy niesamowitym nocnym autobusem
ADO, który – bez żadnej przesady – jest bardziej komfortowy od
samolotu. Do dyspozycji są monitory z rozrywką pokładową, napój,
koc i siedzenie, które rozkłada się do pozycji leżącej. Tak to
można jeździć!
Po
dojechaniu na miejsce idziemy pieszo do centrum miasta. Ciągle
atakują nas wielkie chrząszcze, które miasto próbuje właśnie
podobno wytruć. Zostawiam dziewczyny na śniadaniu centralnym placu,
który tu też się nazywa Zocalo i szukam noclegu. Ceny są trochę
niższe niż w stolicy, znajduję fajny hotel Rivera za 755 peso (1
peso to ok. 20 gr.). Jest położony tuż przy miejscowym bazarze,
gdzie sprzedają fajne lokalne stroje i trochę dziwnego jedzenia,
np. smażone świerszcze.
Tego
dnia zwiedzamy nie tylko bazar, ale też piękną katedrę, kościół
św. Filipa Neri i bazylikę de la Soledad.
Następnego
dnia po wymeldowaniu się z hotelu i zostawieniu bagaży znów
idziemy na bazar, a potem do ociekającego złotem klasztoru Santo
Domingo. Po południu udaje nam się znaleźć plac zabaw, na którym
dziewczynki mogą trochę pohasać. Potem jemy w pobliżu bazaru
obiad „jesz ile chcesz” za 60 peso, dzięki czemu możemy
popróbować kilku specjałów. Późnym popołudniem jedziemy
taksówką za 60 peso na terminal ADO, skąd mamy autobus w kolejne
miejsce.
Do
San Cristobal de las Casas wiedzie dość kręta droga o długości
ok. 600 km, ale podróż autobusem ADO mija nam bardzo miło. Na
miejscu idziemy pieszo z dworca w kierunku centrum miasta,
rozglądając się za noclegiem. Decydujemy się na stylowy hotel San
Cristobal (580 peso/noc) – z wewnętrznym dziedzińcem, z pokojem
całym w drewnie, z balkonem i bujanym fotelem:) Jest super położony,
tuż koło głównego placu. Blisko są też sklepy i fajna knajpka,
gdzie odkrywamy super zupę Azteca, trochę podobną do naszej
pomidorowej, ale pikantną i z tortillami zamiast makaronu/ryżu.
Dziwi
nas brak turystów – miasto, kulturowa stolica stanu Chiapas, jest
ponoć mekką backpackerów, ciągnących tu, żeby podglądać życie
Indian, rdzennych mieszkańców Meksyku. Żyją tu sobie według
swoich zasad, mieszając tradycyjne wierzenia z katolicyzmem. W 1994
r. wystąpili zbrojnie przeciw rządowi, który podpisał z USA
porozumienie NAFTA o wolnym handlu. Miejscowi, utrzymujący się
przede wszystkim z roli, obawiali się, że umowa będzie miała
katastrofalne skutki dla rolnictwa i środowiska.
San
Cristobal jest urocze – rzędy kolorowych budynków wyglądają
bardzo fotogenicznie. Uliczkami przechadzają się Indianki w
tradycyjnych strojach, z dziećmi przewieszonymi w chustach.
Drugą
największą atrakcją jest pobliska miejscowość San Juan Chamula,
do której docieramy busikiem-colectivo za 18 peso/os. Przy głównym
placu stoi niesamowity kościół św. Jana, z którego miejscowi
przepędzili księży, ale cały czas się modlą do katolickich i
swoich świętych. Ta modlitwa jest bardzo specyficzna. Na podłodze
wyściełanej sianem, wśród setek świeczek, siedzą grupy Indian,
piją alkohol i wylewają na podłogę colę, która ma dla nich
mistyczne znaczenie. Oddają też w ofierze zwierzęta. Akurat przy
nas jedna z rodzin dusi koguta – od tego czasu Sara jest
wegetarianką… Z San Cristobal jedziemy taksówką do Zinacantan
(80 peso), kolejnej indiańskiej mieściny. Jest w niej bardzo
sennie, ale ciekawie. Też jest taki tradycyjny kościół, ale nie
ma w nim zbyt wielu wiernych. Do San Cristobal wracamy dzieloną
taksówką za 66 peso za
nas wszystkich.
Kolejną
atrakcją jest kanion Sumidero koło miejscowości Chapo de Corzo,
gdzie docieramy ze zorganizowaną grupą za 300 peso/os.
(samodzielnie byłoby drożej). Podczas dwugodzinnego rejsu szybką
łodzią podziwiamy niesamowite, strzeliste skały kanionu o
wysokości ponad 1000 m, pelikany, czaple, małpy itp. Po rejsie mamy
jeszcze czas, żeby zwiedzić całkiem przyjemne wspomniane
miasteczko. Dopiero tego dnia po raz pierwszy doświadczamy w Meksyku
upału.
Po
powrocie do San Cristobal wchodzimy jeszcze na wzgórze Cerro de San
Cristobal, skąd rozpościera się fajny widok na miasto. Ożywa ono
wieczorami, gdy na ulice wychodzą grajkowie, iluzjoniści itp.
Podoba nam się tu, ale po trzech dniach musimy ruszać dalej, do
Tuxtla Guttierrez, stolicy i największego miasta stanu Chiapas, skąd
mamy lot na Jukatan.
Rano
jedziemy tam autobusem OCC za 76 peso/os.; na miejscu bierzemy z
dworca taxi (70 peso) do największej (niektórzy mówią, że
jedynej:) atrakcji miasta – zoo. Jest świetne, położone na
zboczu góry, z bujną roślinnością. Czujemy się tu jak w
dżungli, tym bardziej, że jest bardzo gorąco, a niektóre
zwierzęta – tapiry, egzotyczne wielkie ptaki – chodzą sobie
swobodnie poza klatkami. Co ciekawe, w zoo są tylko zwierzęta,
które występują w naturze stanu Chiapas – m.in. krokodyle,
drapieżne ptaki, węże, wielkie karaluchy, nietoperze, świnie,
jaguary, pumy.
Po
południu jedziemy taxi na lotnisko (300 peso), skąd lecimy
lokalnymi liniami Viva Aerobus do Cancun. Na miejscu jesteśmy ok. 1
w nocy, a w umówionym
miejscu pod terminalem nie ma zarezerwowanego
wcześniej w wypożyczalni Carflex samochodu. Dość długo czekamy,
ale ponieważ dziewczynki są padnięte, pożyczamy telefon od
pracownika innej wypożyczalni i udaje nam się skontaktować z
naszą. Na ich parking docieramy strasznie późno, na dodatek nasz
samochód jest niedostępny. Co ciekawe, w wypożyczalni, która
przecież ma częsty kontakt z turystami, nie mówią po angielsku.
Za pomocą translatora udaje nam się jakoś dogadać i w końcu
możemy pojechać innym samochodem do hotelu, gdzie jesteśmy o 3.30.
Nie ma więc dużo czasu na spanie, bo rano musimy jeszcze załatwić
fotelik dla Kingi i zobaczyć słynną plażę w Cancun. Potem chcemy
stąd uciec, bo takie turystyczne klimaty są
nie dla nas (choć trzeba zaznaczyć,
że nieturystyczna część miasta wygląda całkiem obiecująco –
zapuszczone uliczki, dziwne typki na motorach:) Z fotelikiem idzie
łatwo – wypożyczamy go od właściciela hotelu za 700 peso.
Robimy zakupy i zamiast na śniadanie idziemy od razu na obiad w
centrum miasta – na świetny meksykański grill. Potem jedziemy do
Zona Hotelera. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy
– na cyplu o długości
ponad 20
km stoi hotel na hotelu, wiele z nich ma po kilkanaście pięter. To
jedno z największych zagłębi turystycznych na świecie.
Omijamy
hotele i z niemałym trudem parkujemy koło jednej z najlepszych
tutejszych plaż, Playa Delfines. W oczy rzuca się sporo glonów,
które w związku z ociepleniem klimatu i rosnącą temperaturą mórz
stają się zmorą Karaibów i nie tylko. Ale co tam, wreszcie możemy
się wykąpać w ciepłej turkusowej wodzie! Sielanka kończy się po
południu, gdy w jednej chwili tworzą się duże fale, które
uniemożliwiają Sarze i jakiejś miejscowej dziewczynce powrót do
brzegu. Z pomocą miejscowych udaje nam się opanować sytuację, ale
najadamy się strachu. Przekonujemy się w praktyce, czym jest tzw.
wsteczny prąd, o którym często trąbi się latem.
Prosto
z plaży jedziemy w głąb Jukatanu, do Valladolid. Drogi są całkiem
niezłe, pustawe, ale słabo oznakowane i pełno na nich
nieoznakowanych progów zwalniających. Przez złe oznaczenie
trafiamy na autostradę, którą chcieliśmy ominąć, co kosztuje
nas ponad 300 peso.
W
Valladolid znajdujemy super hotel Aurora, blisko głównego placu,
niedrogi, do tego z basenem! Mimo że jest już ciemno, wskakujemy
całą rodzinką do wody. To są wakacje!:)
Następnego
dnia idziemy na pobliski bazar na śniadanie – tradycyjnie składa
się jajek, pasty z fasoli i tacosów. Potem jedziemy do oddalonej o
150 km miejscowości Las Coloradas, gdzie tuż przy brzegu morza są
słone jeziora, co ciekawe – w kolorze różowym. Gromadzą się tu
flamingi, ale żeby je pooglądać trzeba znaleźć odpowiedni
dojazd. I ominąć miejscowych, którzy koniecznie chcą służyć za
przewodników. Flamingi w tej scenerii wyglądają super. Bardzo
fajne są też same jeziora – zatrzymujemy się przy brzegu jednego
z nich i zabieramy na pamiątkę trochę soli,
która wytrąca się z
wody. Przy wyjeździe z miasteczka mijamy jeszcze wielkie pryzmy
soli, która jest tu wydobywana, a potem jedziemy na wpół dziką
plaże, gdzie wreszcie możemy rozwiesić hamak. W Meksyku nie jest
to łatwe, bo choć prawo nakazuje, aby dostęp do wody był swobodny
(jak w Polsce), wielkie hotele pozabudowywały co ciekawsze okolice i
strzegą dostępu do plaż.
Kolejnego
dnia rano w Valladolid zwiedzamy zakon św. Bernarda z zabytkowymi
freskami, a potem jedziemy do wybudowanego przez Majów miasta
Chichen Itza, jednego z 7 współczesnych cudów świata. Obawiamy
się nieprzebranych tłumów, ale na miejscu nie jest wcale
najgorzej. To dlatego, że jest dość wcześnie i nie zdążyły tu
jeszcze dotrzeć autokary z turystami z Cancun. Ruiny robią wrażenie
– najbardziej znana jest świetnie zachowana, bardzo symetryczna
Piramida Kukulkana, która ma mnóstwo poukrywanej symboliki. Ciekawe
jest też największe na świecie boisko do peloty, czyli ulubionej
gry Majów, święta cenote – studnia, do której wrzucano ponoć
kiedyś skarby i ofiary z ludzi ku czci boga, wielka kolumnada i
obserwatorium astronomiczne, po której schodach przechadzają się
iguany. Ci ciekawe, w najbardziej turystycznym miejscu w Meksyku są
najtańsze pamiątki. Konkurencja robi swoje…
Z
Chichen Itza jedziemy do Izamal, miasta pomalowanego na żółto.
Ponoć Majowie oddali w ten sposób hołd bogowi słońca.
Klimatyczne miejsce. Jemy tu dziwny posiłek – zamawiamy z menu
„chicken soup”, bo jesteśmy pewni, że dostaniemy coś á
la rosół. Nie rozumiejąca nawet słowa po angielsku obsługa dziwi
się naszemu zdziwieniu, gdy dostajemy… kurczaka na jednym talerzu
i pomidorową na drugim:)
Wieczorem
docieramy do Meridy, stolicy Jukatanu, akurat w momencie, gdy jest
wielka ulewa. Wody jest tak dużo, że ludzie brodzą w niej po
kolana, deszczówka przelewa się z jezdni przez całkiem wysokie
krawężniki. Wyszukujemy hotel – padło na Santa Lucia, gdzie mimo
późnej pory możemy jeszcze popływać w basenie.
Następnego
dnia jedziemy do Uxmal, kolejnego miasta Majów. Podoba nam się
chyba jeszcze bardziej od Chichen Itza, bo wiele obiektów jest
świetnie zachowanych, a można je odwiedzać w spokoju – jest
bardzo mało ludzi. Tu też jest pełno iguan, ale też nietoperze i
ogromny orzeł.
Po
południu zwiedzamy Meridę. To całkiem przyjemne miasto, trochę
przypomina Kraków. Jest dużo teatrów, ludzie popijają sobie kawkę
w knajpach. Jest zupełnie inaczej niż na wsiach, gdzie ludzie ledwo
wiążą koniec z końcem. Nad głównym placem miasta dominuje
wielka katedra, najstarsza w Ameryce Łacińskiej. Ciekawy jest
kościół Jezusa, do budowy którego użyto materiałów ze
zniszczonej świątyni Majów.
Po dwóch dniach w Meridzie wracamy na wybrzeże półwyspu Jukatan, do Playa del Carmen. Trasa lokalnymi drogami zajmuje nam kilka godzin. Po drodze zatrzymujemy się w kolejnym dawnym mieście Majów, w Coba. Tu największą atrakcją jest ponad 40-m piramida, na którą można się wspiąć po stromych schodach. Jest strasznie, ale widok ze szczytu na dżunglę niezapomniany.
Po dwóch dniach w Meridzie wracamy na wybrzeże półwyspu Jukatan, do Playa del Carmen. Trasa lokalnymi drogami zajmuje nam kilka godzin. Po drodze zatrzymujemy się w kolejnym dawnym mieście Majów, w Coba. Tu największą atrakcją jest ponad 40-m piramida, na którą można się wspiąć po stromych schodach. Jest strasznie, ale widok ze szczytu na dżunglę niezapomniany.
Playa
del Carmen to jeden z ważniejszych kurortów na wybrzeżu, na
szczęście poza pasem hoteli na morzem i ruchliwym deptakiem jest tu
całkiem swojsko. Pewnie w szczycie sezonu jest inaczej. Nasz hotel
Maya del Carmen jest położony blisko plaży Mamitas, ale duża
ilość glonów sprawia, że częściej kąpiemy się w przyhotelowym
basenie. Dziewczynki są zachwycone, tym bardziej, że mamy pobyt ze
śniadaniami i nie trzeba nigdzie chodzić. Resztę posiłków
przygotowujemy sami, bo mamy apartament z kuchnią. Ma to ten plus,
że wreszcie można zjeść coś innego niż tacosy:) Z zaopatrzeniem
nie ma problemu, bo w mieście jest mnóstwo sklepów, także
hipermarkety.
Ta
miejscówka była pomyślana jako miejsce wypoczynku, co nie znaczy,
że nigdzie nas nie nosiło:) Jednego dnia jedziemy do Akumal,
słynącego z ogromnych żółwi żerujących blisko
Wszystkie
wejścia na plażę są zablokowane przez hotele, jednym można wejść
kupując usługę pływania z żółwiami z przewodnikiem. W końcu
udaje nam się wejść przez recepcję jednego z hoteli, pod
warunkiem, że kupimy coś w barze na plaży. Ta jest bardzo ładna,
niestety mimo kilku prób nie udaje nam się dostrzec żółwi. W
końcu, po południu, trafiamy na nie. Widocznie wypłynęły na żer.
Są niesamowite, mają z 1–1,5 m długości i można pływać koło
nich na wyciągnięcie ręki. To zdecydowanie jeden z hitów
wyjazdu.
Innego dnia jedziemy do pobliskich cenot. Cenote Cristalino to tak naprawdę zespół trzech cenote, zbiorników ze słodką wodą połączonych jaskiniami. Wchodzą w skład największej na świecie podziemnej rzeki. Wstęp kosztuje 150 peso/os., za które można tu spędzić cały dzień. Wrażenia są niesamowite – do ciała podpływają rybki, które robią „fish spa”, a przejrzysta woda pozwala zobaczyć niesamowite formacje skalne pod wodą.
W
Playa del Carmen też jest super – oprócz pluskania w basenie,
chodzimy na pobliską plażę, na spacery deptakiem, a jednego dnia
jedziemy na dalszą plażę Mamitas, gdzie odpoczywają miejscowi.
Widać, że są bardzo wyluzowani. Popijają piwo i jedzą tony
chipsów. Nie da się ukryć, że standardy żywieniowe z USA bardzo
się tu rozpowszechniły. Przykładowo w sklepach „Oxxo”
(odpowiedniki naszych „Żabek”) są z reguły trzy główne
części – z chipsami właśnie, ze słodyczami i ze słodkimi
napojami. Niestety, odbija się to na tuszy miejscowych.
Zaliczamy
też wesołe miasteczko, gdzie okazuje się, że wszystkie atrakcje
są za darmo, bo funduje je miasto, które ma jakieś święto.
Po
trzech tygodniach trzeba się pakować i wracać. W hotelu w Cancun
oddajemy fotelik samochodowy, a pod lotniskiem samochód. Zwrot jest
bezproblemowy, podobnie jak loty – najpierw wieczorny do Mexico
City, potem nocny do Londynu. Na szczęście to nie koniec wyprawy,
mamy jeszcze 3 dni na zwiedzanie.
Do
hotelu Premier Inn London, który mieści się koło stacji
metra Hanger Lane, dojeżdżamy oczywiście tym środkiem lokomocji.
Tego dnia zwiedzamy tylko nasze okolice. Przekonujemy się, jak dużo
tu Polaków – w promieniu kilkudziesięciu metrów jest co najmniej
kilka polskich sklepów i polska restauracja.
Następnego dnia
zaliczamy najważniejsze atrakcje miasta – Regent Street, plac
Piccadilly Circus, Trafalgar Square, National
Gallery (niestety, akurat zabrali do innego muzeum najsłynniejsze
„Słoneczniki” Van Gogha), Downing Street 10, Big Bena, panoramę
Tamizy, parlament i Buckingham Palace.
Kolejny
dzień to ukłon w stronę dziewczynek, czyli wizyta w Muzeum
Historii Naturalnej i
przejażdżka na przednim siedzeniu na piętrze słynnego piętrowego
autobusu.
21
lipca jedziemy metrem na lotnisko Heathrow,
skąd lecimy do Brukseli,
a potem do Warszawy. Meksyk zaliczony, było super! Kraj jest bardzo
zróżnicowany – kulturowo, klimatycznie, krajobrazowo. Tutejszymi
atrakcjami można by obdzielić kilka państw. Mimo dużych
odległości, podróżuje się łatwo. Jedyny minus to atmosfera
strachu na ulicach, choć musimy przyznać, że czuliśmy się dużo
bezpieczniej niż w sąsiedniej Gwatemali i Hondurasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz