MEKSYK

2019

Na loty do Meksyku polowaliśmy od dawna, ale trudno było znaleźć coś w dobrej cenie w czasie naszych wakacji. Wtedy jest tam niski sezon, nie latają czartery, regularne linie też nie mają – nie wiedzieć czemu – sensownych propozycji. W końcu trafiliśmy na dobrą ofertę Aeromexico – bilet w dwie strony z Londynu za ok. 1700 zł. Na dodatek udało nami się tak poskładać trasę, że przylot był do Mexico City, a wylot z Cancun, dzięki czemu mogliśmy zwiedzić interesującą nas część tego dużego kraju i nie wracać tą samą trasą. Jak zwykle trudno było znaleźć korzystny przelot do miejsca wylotu, ale w końcu znaleźliśmy niezłą opcję, ze zwiedzaniem Brukseli w jedną, a Londynu w drugą stronę.
27 czerwca rano ruszamy liniami Brussels do stolicy Belgii. Mimo że mamy wykupiony tylko jeden rejestrowany bagaż, obsługa przekonuje nas, żebyśmy dali gratis do luku bagażowego wszystkie, bo samolot jest mały i tak będzie dla wszystkich wygodniej. Na lotnisku w Brukseli chcemy zostawić bagaże podręczne w przechowalni, ale wszystkie szafki są zajęte. Jedziemy więc autobusem nr 471 na dworzec Bruxelles-Nord, gdzie udaje nam się je zostawić. Dalej pieszo zwiedzamy miasto – gotycką katedrę św. Michała i Guduli, piękny Grand Place i okolice, rzeźbę Manneken pis. Nie może się obyć bez słynnych brukselskich gofrów i piwa, a na koniec tradycyjnego kebsa:) Wracamy po bagaże, a potem autobusem na lotnisko, mijając nową główną kwaterę NATO.
Po krótkim locie, w Londynie czeka nas niemiła niespodzianka – zaginęły nasze wszystkie bagaże. Piszemy reklamację, ale sprawa wydaje się beznadziejna, bo dowiadujemy się, że mnóstwo walizek utknęło w Brukseli, gdzie jest jakaś awaria sortera bagaży. Nie bardzo wiemy, gdzie ewentualnie mają je nam dostarczyć w Meksyku, skoro w stolicy mamy być tylko 3 dni, a nasze dalsze plany są niesprecyzowane. Teraz bardzo żałujemy, że daliśmy się namówić na nadanie tych bagaży...
Nocny lot do Mexico City jest ok, dziewczyny śpią. Na miejscu jesteśmy wcześnie rano, gdy jest jeszcze ciemno. Pierwsze, co nas trochę zaskakuje, to chłód. Miasto jest położone na wysokości ponad 2200 m n.p.m., więc poranki i wieczory są bardzo zimne. W hali przylotów wypłacamy kasę, robimy drobne zakupy i idziemy pieszo, po ciemku, do metra. Stacja Pantitlan jest położona z 20 min. od terminala, droga do niej wiedzie przez slumsowate okolice. Zaczyna się ciekawie! Nie lepiej jest w metrze, gdzie poruszanie się z wózkiem to nie lada wyzwanie. Nie ma ruchomych schodów, ciągle natrafiamy na jakieś dziwne przejścia, nie ma też bramek wejściowych dla wózków, niepełnosprawnych itp. Na peronie trwa walka na łokcie, żeby się dostać do pociągu. Za drugim razem nam się udaje, ale okazuje się, że jeszcze trudniej jest z metra wysiąść. Po raz pierwszy przekonujemy się, do jakiego molocha przyjechaliśmy – 20 milionowy Meksyk to 4 największa metropolia świata.
Nasz zarezerwowany jeszcze w Polsce hotel Castropol jest położony tuż przy stacji metra Pino Suarez. Pokój nie jest jeszcze gotowy, więc – zamiast zwiedzać – jedziemy do Walmarta kupić najpotrzebniejsze kosmetyki i ciuchy. W czymś przecież musimy chodzić, zanim znajdą się nasze bagaże. Po południu, mimo jet-lagu idziemy na plac Zocalo (jeden z największych na świecie), a potem do stylowego Gran Hotelu, gdzie kręcono ostatniego „Bonda”.
Następnego dnia jedziemy metrem i autobusem do Teotihuacan, gdzie zachowały się ruiny starożytnego miasta Azteków, którego historia sięga II w p.n.e. Największe wrażenie robi na nas 75-metrowa Piramida Słońca, jedna z największych na świecie, na którą się wspinamy. Tego dnia udaje nam się jeszcze zwiedzić największe na świecie sanktuarium maryjne, Matki Boskiej z Guadelupe (ile rzeczy jest tu „naj”, prawda?:), gdzie, o dziwo, nie ma ogromnych tłumów. Tłoczno jest natomiast w centrum miasta, bo tego dnia odbyła się parada Gay Pride, w której uczestniczyło ponoć 550 tys ludzi! Kompletnie nie pasuje nam to do obrazu kraju, jaki mieliśmy wcześniej zakodowany – macho z wąsami, sombrero, gangsterzy z bronią na ulicach itp. No ale m.in. po to się zwiedza, żeby weryfikować stereotypy:) Potem jeszcze nie raz się przekonany, że to kraj kontrastów – z jednej strony kurorty turystyczne, rozbawieni ludzie na deptakach, z drugiej ogromne obszary biedy, patrolujące ulice wojsko z ogromnymi karabinami, ciągłe doniesienia o strzelaninach.
Wieczorem do hotelu przyjeżdża nasz jeden bagaż, co tylko potęguje nasz stres, bo przekonujemy się, jaki burdel musiał panować na lotnisku w Brukseli.
Ostatniego dnia w stolicy zwiedzamy najważniejsze atrakcje miasta – deptak Calle Regina, Pałac Sztuk Pięknych, arterię Passeo de Reforma, pokryty mozaikami budynek Casa Azulejos, Pałac Pocztowy, a koniec zostawiamy sobie wizytę w Muzeum Antropologicznym. Zbiory są imponujące, najbardziej znanym eksponatem jest Kamień Słońca, zwany też Kalendarzem Azteków. Wieczorem zaliczamy jeszcze ogromną katedrę i wracamy do hotelu, gdzie czekają na nas dwa pozostałe bagaże. Uff, co za ulga, przyjechały tuż przed naszym wyjazdem.
W Mexico City udaje nam się znaleźć kilka fajnych knajpek, np. specjalizującą się w tacosach z rybami i owocami morza. Ale trzeba przyznać, że spodziewaliśmy się czegoś więcej. Na miejscu okazało się, że jedzenie, choć bardzo smaczne, jest dość monotonne. Na śniadanie je się jajka, dość mdłe kukurydziane tacosy, pastę z awokado guacamole i pastę z fasoli frijoles refritos. Na obiad i kolację znów tacosy, np. z kurczakiem, ewentualnie tortille lub kurczaki z ryżem. Szokująca, w tym klimacie, jest bardzo mała ilość warzyw w posiłkach. Okazuje się też, że część potraw serwowana u nas jest tam trudno dostępna (tzw. kuchnia tex-mex, z pogranicza z USA, skrojona pod potrzeby sąsiadów z północy).
Nasz kolejny cel to Oaxaca, miasto położone w odległości ok. 500 km na południe od stolicy. Trasę pokonujemy niesamowitym nocnym autobusem ADO, który – bez żadnej przesady – jest bardziej komfortowy od samolotu. Do dyspozycji są monitory z rozrywką pokładową, napój, koc i siedzenie, które rozkłada się do pozycji leżącej. Tak to można jeździć!
Po dojechaniu na miejsce idziemy pieszo do centrum miasta. Ciągle atakują nas wielkie chrząszcze, które miasto próbuje właśnie podobno wytruć. Zostawiam dziewczyny na śniadaniu centralnym placu, który tu też się nazywa Zocalo i szukam noclegu. Ceny są trochę niższe niż w stolicy, znajduję fajny hotel Rivera za 755 peso (1 peso to ok. 20 gr.). Jest położony tuż przy miejscowym bazarze, gdzie sprzedają fajne lokalne stroje i trochę dziwnego jedzenia, np. smażone świerszcze.
Tego dnia zwiedzamy nie tylko bazar, ale też piękną katedrę, kościół św. Filipa Neri i bazylikę de la Soledad.
Następnego dnia po wymeldowaniu się z hotelu i zostawieniu bagaży znów idziemy na bazar, a potem do ociekającego złotem klasztoru Santo Domingo. Po południu udaje nam się znaleźć plac zabaw, na którym dziewczynki mogą trochę pohasać. Potem jemy w pobliżu bazaru obiad „jesz ile chcesz” za 60 peso, dzięki czemu możemy popróbować kilku specjałów. Późnym popołudniem jedziemy taksówką za 60 peso na terminal ADO, skąd mamy autobus w kolejne miejsce.
Do San Cristobal de las Casas wiedzie dość kręta droga o długości ok. 600 km, ale podróż autobusem ADO mija nam bardzo miło. Na miejscu idziemy pieszo z dworca w kierunku centrum miasta, rozglądając się za noclegiem. Decydujemy się na stylowy hotel San Cristobal (580 peso/noc) – z wewnętrznym dziedzińcem, z pokojem całym w drewnie, z balkonem i bujanym fotelem:) Jest super położony, tuż koło głównego placu. Blisko są też sklepy i fajna knajpka, gdzie odkrywamy super zupę Azteca, trochę podobną do naszej pomidorowej, ale pikantną i z tortillami zamiast makaronu/ryżu.
Dziwi nas brak turystów – miasto, kulturowa stolica stanu Chiapas, jest ponoć mekką backpackerów, ciągnących tu, żeby podglądać życie Indian, rdzennych mieszkańców Meksyku. Żyją tu sobie według swoich zasad, mieszając tradycyjne wierzenia z katolicyzmem. W 1994 r. wystąpili zbrojnie przeciw rządowi, który podpisał z USA porozumienie NAFTA o wolnym handlu. Miejscowi, utrzymujący się przede wszystkim z roli, obawiali się, że umowa będzie miała katastrofalne skutki dla rolnictwa i środowiska.
San Cristobal jest urocze – rzędy kolorowych budynków wyglądają bardzo fotogenicznie. Uliczkami przechadzają się Indianki w tradycyjnych strojach, z dziećmi przewieszonymi w chustach.
Drugą największą atrakcją jest pobliska miejscowość San Juan Chamula, do której docieramy busikiem-colectivo za 18 peso/os. Przy głównym placu stoi niesamowity kościół św. Jana, z którego miejscowi przepędzili księży, ale cały czas się modlą do katolickich i swoich świętych. Ta modlitwa jest bardzo specyficzna. Na podłodze wyściełanej sianem, wśród setek świeczek, siedzą grupy Indian, piją alkohol i wylewają na podłogę colę, która ma dla nich mistyczne znaczenie. Oddają też w ofierze zwierzęta. Akurat przy nas jedna z rodzin dusi koguta – od tego czasu Sara jest wegetarianką… Z San Cristobal jedziemy taksówką do Zinacantan (80 peso), kolejnej indiańskiej mieściny. Jest w niej bardzo sennie, ale ciekawie. Też jest taki tradycyjny kościół, ale nie ma w nim zbyt wielu wiernych. Do San Cristobal wracamy dzieloną taksówką za 66 peso za nas wszystkich.
Kolejną atrakcją jest kanion Sumidero koło miejscowości Chapo de Corzo, gdzie docieramy ze zorganizowaną grupą za 300 peso/os. (samodzielnie byłoby drożej). Podczas dwugodzinnego rejsu szybką łodzią podziwiamy niesamowite, strzeliste skały kanionu o wysokości ponad 1000 m, pelikany, czaple, małpy itp. Po rejsie mamy jeszcze czas, żeby zwiedzić całkiem przyjemne wspomniane miasteczko. Dopiero tego dnia po raz pierwszy doświadczamy w Meksyku upału.
Po powrocie do San Cristobal wchodzimy jeszcze na wzgórze Cerro de San Cristobal, skąd rozpościera się fajny widok na miasto. Ożywa ono wieczorami, gdy na ulice wychodzą grajkowie, iluzjoniści itp. Podoba nam się tu, ale po trzech dniach musimy ruszać dalej, do Tuxtla Guttierrez, stolicy i największego miasta stanu Chiapas, skąd mamy lot na Jukatan.
Rano jedziemy tam autobusem OCC za 76 peso/os.; na miejscu bierzemy z dworca taxi (70 peso) do największej (niektórzy mówią, że jedynej:) atrakcji miasta – zoo. Jest świetne, położone na zboczu góry, z bujną roślinnością. Czujemy się tu jak w dżungli, tym bardziej, że jest bardzo gorąco, a niektóre zwierzęta – tapiry, egzotyczne wielkie ptaki – chodzą sobie swobodnie poza klatkami. Co ciekawe, w zoo są tylko zwierzęta, które występują w naturze stanu Chiapas – m.in. krokodyle, drapieżne ptaki, węże, wielkie karaluchy, nietoperze, świnie, jaguary, pumy. 

Po południu jedziemy taxi na lotnisko (300 peso), skąd lecimy lokalnymi liniami Viva Aerobus do Cancun. Na miejscu jesteśmy ok. 1 w nocy, a w umówionym miejscu pod terminalem nie ma zarezerwowanego wcześniej w wypożyczalni Carflex samochodu. Dość długo czekamy, ale ponieważ dziewczynki są padnięte, pożyczamy telefon od pracownika innej wypożyczalni i udaje nam się skontaktować z naszą. Na ich parking docieramy strasznie późno, na dodatek nasz samochód jest niedostępny. Co ciekawe, w wypożyczalni, która przecież ma częsty kontakt z turystami, nie mówią po angielsku. Za pomocą translatora udaje nam się jakoś dogadać i w końcu możemy pojechać innym samochodem do hotelu, gdzie jesteśmy o 3.30. Nie ma więc dużo czasu na spanie, bo rano musimy jeszcze załatwić fotelik dla Kingi i zobaczyć słynną plażę w Cancun. Potem chcemy stąd uciec, bo takie turystyczne klimaty nie dla nas (choć trzeba zaznaczyć, że nieturystyczna część miasta wygląda całkiem obiecująco – zapuszczone uliczki, dziwne typki na motorach:) Z fotelikiem idzie łatwo – wypożyczamy go od właściciela hotelu za 700 peso. Robimy zakupy i zamiast na śniadanie idziemy od razu na obiad w centrum miasta – na świetny meksykański grill. Potem jedziemy do Zona Hotelera. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy – na cyplu o długości ponad 20 km stoi hotel na hotelu, wiele z nich ma po kilkanaście pięter. To jedno z największych zagłębi turystycznych na świecie.
Omijamy hotele i z niemałym trudem parkujemy koło jednej z najlepszych tutejszych plaż, Playa Delfines. W oczy rzuca się sporo glonów, które w związku z ociepleniem klimatu i rosnącą temperaturą mórz stają się zmorą Karaibów i nie tylko. Ale co tam, wreszcie możemy się wykąpać w ciepłej turkusowej wodzie! Sielanka kończy się po południu, gdy w jednej chwili tworzą się duże fale, które uniemożliwiają Sarze i jakiejś miejscowej dziewczynce powrót do brzegu. Z pomocą miejscowych udaje nam się opanować sytuację, ale najadamy się strachu. Przekonujemy się w praktyce, czym jest tzw. wsteczny prąd, o którym często trąbi się latem.
Prosto z plaży jedziemy w głąb Jukatanu, do Valladolid. Drogi są całkiem niezłe, pustawe, ale słabo oznakowane i pełno na nich nieoznakowanych progów zwalniających. Przez złe oznaczenie trafiamy na autostradę, którą chcieliśmy ominąć, co kosztuje nas ponad 300 peso.
W Valladolid znajdujemy super hotel Aurora, blisko głównego placu, niedrogi, do tego z basenem! Mimo że jest już ciemno, wskakujemy całą rodzinką do wody. To są wakacje!:)
Następnego dnia idziemy na pobliski bazar na śniadanie – tradycyjnie składa się jajek, pasty z fasoli i tacosów. Potem jedziemy do oddalonej o 150 km miejscowości Las Coloradas, gdzie tuż przy brzegu morza są słone jeziora, co ciekawe – w kolorze różowym. Gromadzą się tu flamingi, ale żeby je pooglądać trzeba znaleźć odpowiedni dojazd. I ominąć miejscowych, którzy koniecznie chcą służyć za przewodników. Flamingi w tej scenerii wyglądają super. Bardzo fajne są też same jeziora – zatrzymujemy się przy brzegu jednego z nich i zabieramy na pamiątkę trochę soli,
która wytrąca się z wody. Przy wyjeździe z miasteczka mijamy jeszcze wielkie pryzmy soli, która jest tu wydobywana, a potem jedziemy na wpół dziką plaże, gdzie wreszcie możemy rozwiesić hamak. W Meksyku nie jest to łatwe, bo choć prawo nakazuje, aby dostęp do wody był swobodny (jak w Polsce), wielkie hotele pozabudowywały co ciekawsze okolice i strzegą dostępu do plaż.
Kolejnego dnia rano w Valladolid zwiedzamy zakon św. Bernarda z zabytkowymi freskami, a potem jedziemy do wybudowanego przez Majów miasta Chichen Itza, jednego z 7 współczesnych cudów świata. Obawiamy się nieprzebranych tłumów, ale na miejscu nie jest wcale najgorzej. To dlatego, że jest dość wcześnie i nie zdążyły tu jeszcze dotrzeć autokary z turystami z Cancun. Ruiny robią wrażenie – najbardziej znana jest świetnie zachowana, bardzo symetryczna Piramida Kukulkana, która ma mnóstwo poukrywanej symboliki. Ciekawe jest też największe na świecie boisko do peloty, czyli ulubionej gry Majów, święta cenote – studnia, do której wrzucano ponoć kiedyś skarby i ofiary z ludzi ku czci boga, wielka kolumnada i obserwatorium astronomiczne, po której schodach przechadzają się iguany. Ci ciekawe, w najbardziej turystycznym miejscu w Meksyku są najtańsze pamiątki. Konkurencja robi swoje…
Z Chichen Itza jedziemy do Izamal, miasta pomalowanego na żółto. Ponoć Majowie oddali w ten sposób hołd bogowi słońca. Klimatyczne miejsce. Jemy tu dziwny posiłek – zamawiamy z menu „chicken soup”, bo jesteśmy pewni, że dostaniemy coś á la rosół. Nie rozumiejąca nawet słowa po angielsku obsługa dziwi się naszemu zdziwieniu, gdy dostajemy… kurczaka na jednym talerzu i pomidorową na drugim:)
Wieczorem docieramy do Meridy, stolicy Jukatanu, akurat w momencie, gdy jest wielka ulewa. Wody jest tak dużo, że ludzie brodzą w niej po kolana, deszczówka przelewa się z jezdni przez całkiem wysokie krawężniki. Wyszukujemy hotel – padło na Santa Lucia, gdzie mimo późnej pory możemy jeszcze popływać w basenie.
Następnego dnia jedziemy do Uxmal, kolejnego miasta Majów. Podoba nam się chyba jeszcze bardziej od Chichen Itza, bo wiele obiektów jest świetnie zachowanych, a można je odwiedzać w spokoju – jest bardzo mało ludzi. Tu też jest pełno iguan, ale też nietoperze i ogromny orzeł.
Po południu zwiedzamy Meridę. To całkiem przyjemne miasto, trochę przypomina Kraków. Jest dużo teatrów, ludzie popijają sobie kawkę w knajpach. Jest zupełnie inaczej niż na wsiach, gdzie ludzie ledwo wiążą koniec z końcem. Nad głównym placem miasta dominuje wielka katedra, najstarsza w Ameryce Łacińskiej. Ciekawy jest kościół Jezusa, do budowy którego użyto materiałów ze zniszczonej świątyni Majów. 

Po dwóch dniach w Meridzie wracamy na wybrzeże półwyspu Jukatan, do Playa del Carmen. Trasa lokalnymi drogami zajmuje nam kilka godzin. Po drodze zatrzymujemy się w kolejnym dawnym mieście Majów, w Coba. Tu największą atrakcją jest ponad 40-m piramida, na którą można się wspiąć po stromych schodach. Jest strasznie, ale widok ze szczytu na dżunglę niezapomniany.
Playa del Carmen to jeden z ważniejszych kurortów na wybrzeżu, na szczęście poza pasem hoteli na morzem i ruchliwym deptakiem jest tu całkiem swojsko. Pewnie w szczycie sezonu jest inaczej. Nasz hotel Maya del Carmen jest położony blisko plaży Mamitas, ale duża ilość glonów sprawia, że częściej kąpiemy się w przyhotelowym basenie. Dziewczynki są zachwycone, tym bardziej, że mamy pobyt ze śniadaniami i nie trzeba nigdzie chodzić. Resztę posiłków przygotowujemy sami, bo mamy apartament z kuchnią. Ma to ten plus, że wreszcie można zjeść coś innego niż tacosy:) Z zaopatrzeniem nie ma problemu, bo w mieście jest mnóstwo sklepów, także hipermarkety.
Ta miejscówka była pomyślana jako miejsce wypoczynku, co nie znaczy, że nigdzie nas nie nosiło:) Jednego dnia jedziemy do Akumal, słynącego z ogromnych żółwi żerujących blisko
plaży. Niestety, nie jest łatwo się na nią dostać. Zostawiamy samochód w pobliskim lasku, w otoczeniu stada ostronosów. Te zwierzaki mają ciekawą strategię – gdy widzą zagrożenie, padają na ziemię, udając że nie żyją:)
Wszystkie wejścia na plażę są zablokowane przez hotele, jednym można wejść kupując usługę pływania z żółwiami z przewodnikiem. W końcu udaje nam się wejść przez recepcję jednego z hoteli, pod warunkiem, że kupimy coś w barze na plaży. Ta jest bardzo ładna, niestety mimo kilku prób nie udaje nam się dostrzec żółwi. W końcu, po południu, trafiamy na nie. Widocznie wypłynęły na żer. Są niesamowite, mają z 1–1,5 m długości i można pływać koło nich na wyciągnięcie ręki. To zdecydowanie jeden z hitów wyjazdu.

Innego dnia jedziemy do pobliskich cenot. Cenote Cristalino to tak naprawdę zespół trzech cenote, zbiorników ze słodką wodą połączonych jaskiniami. Wchodzą w skład największej na świecie podziemnej rzeki. Wstęp kosztuje 150 peso/os., za które można tu spędzić cały dzień. Wrażenia są niesamowite – do ciała podpływają rybki, które robią „fish spa”, a przejrzysta woda pozwala zobaczyć niesamowite formacje skalne pod wodą.
W Playa del Carmen też jest super – oprócz pluskania w basenie, chodzimy na pobliską plażę, na spacery deptakiem, a jednego dnia jedziemy na dalszą plażę Mamitas, gdzie odpoczywają miejscowi. Widać, że są bardzo wyluzowani. Popijają piwo i jedzą tony chipsów. Nie da się ukryć, że standardy żywieniowe z USA bardzo się tu rozpowszechniły. Przykładowo w sklepach „Oxxo” (odpowiedniki naszych „Żabek”) są z reguły trzy główne części – z chipsami właśnie, ze słodyczami i ze słodkimi napojami. Niestety, odbija się to na tuszy miejscowych.
Zaliczamy też wesołe miasteczko, gdzie okazuje się, że wszystkie atrakcje są za darmo, bo funduje je miasto, które ma jakieś święto.
 



Po trzech tygodniach trzeba się pakować i wracać. W hotelu w Cancun oddajemy fotelik samochodowy, a pod lotniskiem samochód. Zwrot jest bezproblemowy, podobnie jak loty – najpierw wieczorny do Mexico City, potem nocny do Londynu. Na szczęście to nie koniec wyprawy, mamy jeszcze 3 dni na zwiedzanie.
Do hotelu Premier Inn London, który mieści się koło stacji metra Hanger Lane, dojeżdżamy oczywiście tym środkiem lokomocji. Tego dnia zwiedzamy tylko nasze okolice. Przekonujemy się, jak dużo tu Polaków – w promieniu kilkudziesięciu metrów jest co najmniej kilka polskich sklepów i polska restauracja.
Następnego dnia zaliczamy najważniejsze atrakcje miasta – Regent Street, plac Piccadilly Circus, Trafalgar Square, National Gallery (niestety, akurat zabrali do innego muzeum najsłynniejsze „Słoneczniki” Van Gogha), Downing Street 10, Big Bena, panoramę Tamizy, parlament i Buckingham Palace.
Kolejny dzień to ukłon w stronę dziewczynek, czyli wizyta w Muzeum Historii Naturalnej i przejażdżka na przednim siedzeniu na piętrze słynnego piętrowego autobusu.
21 lipca jedziemy metrem na lotnisko Heathrow, skąd lecimy do Brukseli, a potem do Warszawy. Meksyk zaliczony, było super! Kraj jest bardzo zróżnicowany – kulturowo, klimatycznie, krajobrazowo. Tutejszymi atrakcjami można by obdzielić kilka państw. Mimo dużych odległości, podróżuje się łatwo. Jedyny minus to atmosfera strachu na ulicach, choć musimy przyznać, że czuliśmy się dużo bezpieczniej niż w sąsiedniej Gwatemali i Hondurasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz