2019
Na
loty do Meksyku polowaliśmy od dawna, ale trudno było znaleźć coś
w dobrej cenie w czasie naszych wakacji. Wtedy jest tam niski sezon,
nie latają czartery, regularne linie też nie mają – nie wiedzieć
czemu – sensownych propozycji. W końcu trafiliśmy na dobrą
ofertę Aeromexico – bilet w dwie strony z Londynu za ok. 1700 zł.
Na dodatek udało nami się tak poskładać trasę, że przylot był
do Mexico City, a wylot z Cancun, dzięki czemu mogliśmy zwiedzić
interesującą nas część tego dużego kraju i nie wracać tą samą
trasą. Jak zwykle trudno było znaleźć korzystny przelot do
miejsca wylotu, ale w końcu znaleźliśmy niezłą opcję, ze
zwiedzaniem Brukseli w jedną, a Londynu w drugą stronę.

Po
krótkim locie, w Londynie czeka nas niemiła niespodzianka –
zaginęły nasze wszystkie bagaże. Piszemy reklamację, ale sprawa
wydaje się beznadziejna, bo dowiadujemy się, że mnóstwo walizek
utknęło w Brukseli, gdzie jest jakaś awaria sortera bagaży. Nie
bardzo wiemy, gdzie ewentualnie mają je nam dostarczyć w Meksyku,
skoro w stolicy mamy być tylko 3 dni, a nasze dalsze plany są
niesprecyzowane. Teraz bardzo żałujemy, że daliśmy się namówić
na nadanie tych bagaży...
Nocny
lot do Mexico City jest ok, dziewczyny śpią. Na miejscu jesteśmy
wcześnie rano, gdy jest jeszcze ciemno. Pierwsze, co nas trochę
zaskakuje, to chłód. Miasto jest położone na wysokości ponad
2200 m n.p.m., więc poranki i wieczory są bardzo zimne. W hali
przylotów wypłacamy kasę, robimy drobne zakupy i idziemy pieszo,
po ciemku, do metra. Stacja Pantitlan jest położona z 20 min. od
terminala, droga do niej wiedzie przez slumsowate okolice. Zaczyna
się ciekawie! Nie lepiej jest w metrze, gdzie poruszanie się z
wózkiem to nie lada wyzwanie. Nie ma ruchomych schodów, ciągle
natrafiamy na jakieś dziwne przejścia, nie ma też bramek
wejściowych dla wózków, niepełnosprawnych itp. Na peronie trwa
walka na łokcie, żeby się dostać do pociągu. Za drugim razem nam
się udaje, ale okazuje się, że jeszcze trudniej jest z metra
wysiąść. Po raz pierwszy przekonujemy się, do jakiego molocha
przyjechaliśmy – 20 milionowy Meksyk to 4 największa metropolia
świata.


Wieczorem
do hotelu przyjeżdża nasz jeden bagaż, co tylko potęguje nasz
stres, bo przekonujemy się, jaki burdel musiał panować na lotnisku
w Brukseli.
Ostatniego
dnia w stolicy zwiedzamy najważniejsze atrakcje miasta – deptak
Calle Regina, Pałac Sztuk Pięknych, arterię Passeo de Reforma,
pokryty mozaikami budynek Casa Azulejos, Pałac Pocztowy, a koniec
zostawiamy sobie wizytę w Muzeum Antropologicznym. Zbiory są
imponujące, najbardziej znanym eksponatem jest Kamień Słońca,
zwany też Kalendarzem Azteków. Wieczorem zaliczamy jeszcze ogromną
katedrę i wracamy do hotelu, gdzie czekają na nas dwa pozostałe
bagaże. Uff, co za ulga, przyjechały tuż przed naszym wyjazdem.
W
Mexico City udaje nam się znaleźć kilka fajnych knajpek, np.
specjalizującą się w tacosach z rybami i owocami morza. Ale trzeba
przyznać, że spodziewaliśmy się czegoś więcej. Na miejscu
okazało się, że jedzenie, choć bardzo smaczne, jest dość
monotonne. Na śniadanie je się jajka, dość mdłe kukurydziane
tacosy, pastę z awokado guacamole i pastę z fasoli frijoles
refritos. Na obiad i kolację znów tacosy, np. z kurczakiem,
ewentualnie tortille lub kurczaki z ryżem. Szokująca, w tym
klimacie, jest bardzo mała ilość warzyw w posiłkach. Okazuje się
też, że część potraw serwowana u nas jest tam trudno dostępna
(tzw. kuchnia tex-mex, z pogranicza z USA, skrojona pod potrzeby
sąsiadów z północy).
Nasz
kolejny cel to Oaxaca, miasto położone w odległości ok. 500 km na
południe od stolicy. Trasę pokonujemy niesamowitym nocnym autobusem
ADO, który – bez żadnej przesady – jest bardziej komfortowy od
samolotu. Do dyspozycji są monitory z rozrywką pokładową, napój,
koc i siedzenie, które rozkłada się do pozycji leżącej. Tak to
można jeździć!
Tego
dnia zwiedzamy nie tylko bazar, ale też piękną katedrę, kościół
św. Filipa Neri i bazylikę de la Soledad.
Następnego
dnia po wymeldowaniu się z hotelu i zostawieniu bagaży znów
idziemy na bazar, a potem do ociekającego złotem klasztoru Santo
Domingo. Po południu udaje nam się znaleźć plac zabaw, na którym
dziewczynki mogą trochę pohasać. Potem jemy w pobliżu bazaru
obiad „jesz ile chcesz” za 60 peso, dzięki czemu możemy
popróbować kilku specjałów. Późnym popołudniem jedziemy
taksówką za 60 peso na terminal ADO, skąd mamy autobus w kolejne
miejsce.

Dziwi
nas brak turystów – miasto, kulturowa stolica stanu Chiapas, jest
ponoć mekką backpackerów, ciągnących tu, żeby podglądać życie
Indian, rdzennych mieszkańców Meksyku. Żyją tu sobie według
swoich zasad, mieszając tradycyjne wierzenia z katolicyzmem. W 1994
r. wystąpili zbrojnie przeciw rządowi, który podpisał z USA
porozumienie NAFTA o wolnym handlu. Miejscowi, utrzymujący się
przede wszystkim z roli, obawiali się, że umowa będzie miała
katastrofalne skutki dla rolnictwa i środowiska.

Drugą
największą atrakcją jest pobliska miejscowość San Juan Chamula,
do której docieramy busikiem-colectivo za 18 peso/os. Przy głównym
placu stoi niesamowity kościół św. Jana, z którego miejscowi
przepędzili księży, ale cały czas się modlą do katolickich i
swoich świętych. Ta modlitwa jest bardzo specyficzna. Na podłodze
wyściełanej sianem, wśród setek świeczek, siedzą grupy Indian,
piją alkohol i wylewają na podłogę colę, która ma dla nich
mistyczne znaczenie. Oddają też w ofierze zwierzęta. Akurat przy
nas jedna z rodzin dusi koguta – od tego czasu Sara jest
wegetarianką… Z San Cristobal jedziemy taksówką do Zinacantan
(80 peso), kolejnej indiańskiej mieściny. Jest w niej bardzo
sennie, ale ciekawie. Też jest taki tradycyjny kościół, ale nie
ma w nim zbyt wielu wiernych. Do San Cristobal wracamy dzieloną
taksówką za 66 peso za
nas wszystkich.


Rano
jedziemy tam autobusem OCC za 76 peso/os.; na miejscu bierzemy z
dworca taxi (70 peso) do największej (niektórzy mówią, że
jedynej:) atrakcji miasta – zoo. Jest świetne, położone na
zboczu góry, z bujną roślinnością. Czujemy się tu jak w
dżungli, tym bardziej, że jest bardzo gorąco, a niektóre
zwierzęta – tapiry, egzotyczne wielkie ptaki – chodzą sobie
swobodnie poza klatkami. Co ciekawe, w zoo są tylko zwierzęta,
które występują w naturze stanu Chiapas – m.in. krokodyle,
drapieżne ptaki, węże, wielkie karaluchy, nietoperze, świnie,
jaguary, pumy.
Po
południu jedziemy taxi na lotnisko (300 peso), skąd lecimy
lokalnymi liniami Viva Aerobus do Cancun. Na miejscu jesteśmy ok. 1
w nocy, a w umówionym
miejscu pod terminalem nie ma zarezerwowanego
wcześniej w wypożyczalni Carflex samochodu. Dość długo czekamy,
ale ponieważ dziewczynki są padnięte, pożyczamy telefon od
pracownika innej wypożyczalni i udaje nam się skontaktować z
naszą. Na ich parking docieramy strasznie późno, na dodatek nasz
samochód jest niedostępny. Co ciekawe, w wypożyczalni, która
przecież ma częsty kontakt z turystami, nie mówią po angielsku.
Za pomocą translatora udaje nam się jakoś dogadać i w końcu
możemy pojechać innym samochodem do hotelu, gdzie jesteśmy o 3.30.
Nie ma więc dużo czasu na spanie, bo rano musimy jeszcze załatwić
fotelik dla Kingi i zobaczyć słynną plażę w Cancun. Potem chcemy
stąd uciec, bo takie turystyczne klimaty są
nie dla nas (choć trzeba zaznaczyć,
że nieturystyczna część miasta wygląda całkiem obiecująco –
zapuszczone uliczki, dziwne typki na motorach:) Z fotelikiem idzie
łatwo – wypożyczamy go od właściciela hotelu za 700 peso.
Robimy zakupy i zamiast na śniadanie idziemy od razu na obiad w
centrum miasta – na świetny meksykański grill. Potem jedziemy do
Zona Hotelera. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy
– na cyplu o długości
ponad 20
km stoi hotel na hotelu, wiele z nich ma po kilkanaście pięter. To
jedno z największych zagłębi turystycznych na świecie.

Prosto
z plaży jedziemy w głąb Jukatanu, do Valladolid. Drogi są całkiem
niezłe, pustawe, ale słabo oznakowane i pełno na nich
nieoznakowanych progów zwalniających. Przez złe oznaczenie
trafiamy na autostradę, którą chcieliśmy ominąć, co kosztuje
nas ponad 300 peso.
W
Valladolid znajdujemy super hotel Aurora, blisko głównego placu,
niedrogi, do tego z basenem! Mimo że jest już ciemno, wskakujemy
całą rodzinką do wody. To są wakacje!:)




Wieczorem
docieramy do Meridy, stolicy Jukatanu, akurat w momencie, gdy jest
wielka ulewa. Wody jest tak dużo, że ludzie brodzą w niej po
kolana, deszczówka przelewa się z jezdni przez całkiem wysokie
krawężniki. Wyszukujemy hotel – padło na Santa Lucia, gdzie mimo
późnej pory możemy jeszcze popływać w basenie.
Następnego
dnia jedziemy do Uxmal, kolejnego miasta Majów. Podoba nam się
chyba jeszcze bardziej od Chichen Itza, bo wiele obiektów jest
świetnie zachowanych, a można je odwiedzać w spokoju – jest
bardzo mało ludzi. Tu też jest pełno iguan, ale też nietoperze i
ogromny orzeł.
Po
południu zwiedzamy Meridę. To całkiem przyjemne miasto, trochę
przypomina Kraków. Jest dużo teatrów, ludzie popijają sobie kawkę
w knajpach. Jest zupełnie inaczej niż na wsiach, gdzie ludzie ledwo
wiążą koniec z końcem. Nad głównym placem miasta dominuje
wielka katedra, najstarsza w Ameryce Łacińskiej. Ciekawy jest
kościół Jezusa, do budowy którego użyto materiałów ze
zniszczonej świątyni Majów.
Po dwóch dniach w Meridzie wracamy na wybrzeże półwyspu Jukatan, do Playa del Carmen. Trasa lokalnymi drogami zajmuje nam kilka godzin. Po drodze zatrzymujemy się w kolejnym dawnym mieście Majów, w Coba. Tu największą atrakcją jest ponad 40-m piramida, na którą można się wspiąć po stromych schodach. Jest strasznie, ale widok ze szczytu na dżunglę niezapomniany.
Po dwóch dniach w Meridzie wracamy na wybrzeże półwyspu Jukatan, do Playa del Carmen. Trasa lokalnymi drogami zajmuje nam kilka godzin. Po drodze zatrzymujemy się w kolejnym dawnym mieście Majów, w Coba. Tu największą atrakcją jest ponad 40-m piramida, na którą można się wspiąć po stromych schodach. Jest strasznie, ale widok ze szczytu na dżunglę niezapomniany.

Ta
miejscówka była pomyślana jako miejsce wypoczynku, co nie znaczy,
że nigdzie nas nie nosiło:) Jednego dnia jedziemy do Akumal,
słynącego z ogromnych żółwi żerujących blisko
Wszystkie
wejścia na plażę są zablokowane przez hotele, jednym można wejść
kupując usługę pływania z żółwiami z przewodnikiem. W końcu
udaje nam się wejść przez recepcję jednego z hoteli, pod
warunkiem, że kupimy coś w barze na plaży. Ta jest bardzo ładna,
niestety mimo kilku prób nie udaje nam się dostrzec żółwi. W
końcu, po południu, trafiamy na nie. Widocznie wypłynęły na żer.
Są niesamowite, mają z 1–1,5 m długości i można pływać koło
nich na wyciągnięcie ręki. To zdecydowanie jeden z hitów
wyjazdu.


Zaliczamy
też wesołe miasteczko, gdzie okazuje się, że wszystkie atrakcje
są za darmo, bo funduje je miasto, które ma jakieś święto.
Po
trzech tygodniach trzeba się pakować i wracać. W hotelu w Cancun
oddajemy fotelik samochodowy, a pod lotniskiem samochód. Zwrot jest
bezproblemowy, podobnie jak loty – najpierw wieczorny do Mexico
City, potem nocny do Londynu. Na szczęście to nie koniec wyprawy,
mamy jeszcze 3 dni na zwiedzanie.
Do
hotelu Premier Inn London, który mieści się koło stacji
metra Hanger Lane, dojeżdżamy oczywiście tym środkiem lokomocji.
Tego dnia zwiedzamy tylko nasze okolice. Przekonujemy się, jak dużo
tu Polaków – w promieniu kilkudziesięciu metrów jest co najmniej
kilka polskich sklepów i polska restauracja.
Następnego dnia
zaliczamy najważniejsze atrakcje miasta – Regent Street, plac
Piccadilly Circus, Trafalgar Square, National
Gallery (niestety, akurat zabrali do innego muzeum najsłynniejsze
„Słoneczniki” Van Gogha), Downing Street 10, Big Bena, panoramę
Tamizy, parlament i Buckingham Palace.
Kolejny
dzień to ukłon w stronę dziewczynek, czyli wizyta w Muzeum
Historii Naturalnej i
przejażdżka na przednim siedzeniu na piętrze słynnego piętrowego
autobusu.
21
lipca jedziemy metrem na lotnisko Heathrow,
skąd lecimy do Brukseli,
a potem do Warszawy. Meksyk zaliczony, było super! Kraj jest bardzo
zróżnicowany – kulturowo, klimatycznie, krajobrazowo. Tutejszymi
atrakcjami można by obdzielić kilka państw. Mimo dużych
odległości, podróżuje się łatwo. Jedyny minus to atmosfera
strachu na ulicach, choć musimy przyznać, że czuliśmy się dużo
bezpieczniej niż w sąsiedniej Gwatemali i Hondurasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz