IRLANDIA

2014 r.

Surfując po stronach z promocjami lotniczymi, kolejny raz udało nam się trafić na coś ciekawego – tym razem ceny obniżył Ryanair. Spontanicznie postanawiamy kupić bilety do Irlandii (ok. 280 zł/os.), jednego z ostatnich europejskich krajów, w których nie byliśmy. W jedną stronę z Warszawy do Shannon, na zachodzie wyspy, w drugą – z Dublina na wschodzie. Pora może nie jest sprzyjająca – to połowa listopada – szczególnie, że Zielona Wyspa kojarzy się z fatalną pogodą. Ale co tam, lecimy:)

Wylot mamy z Modlina – jedziemy tam swoim samochodem, który zostawiamy na jednym z parkingów w pobliżu lotniska. Po odprawie (lecimy tylko z bagażami podręcznymi) obsługa wygania nas na mróz, gdzie czekamy na opróżnienie samolotu, który właśnie przyleciał. Mimo że lecimy do – nie oszukujmy się – dziury, samolot jest zapełniony. Lecą z nami przede wszystkim rodacy, którzy wybierają się prawdopodobnie do pracy. To smutne, jak ogromne rozmiary ma ta emigracja. Na irlandzkich ulicach język polski też jest oczywiście normą.

Po 2,5-godz. locie, późnym wieczorem lądujemy w Shannon. Szybko idziemy pod terminal, gdzie akurat trafiamy na odjeżdżający autobus miejski do Limerick (za ok. 4 euro). Wysiadamy w samym centrum miasta, prawie pod samym hotelem, Best Western Pery's – tym razem, wyjątkowo, wszystkie noclegi zarezerwowaliśmy w Polsce. Ceny są mocno europejskie (ten kosztuje 47 euro), a dostępność niewielka. Dziwne. Jak na polskie warunki, Limerick jest niewielkie. Mieszka tu nieco ponad 90 tys. osób, w tym ponoć aż 15 tys. to Polacy! Sara zasypia z Olą w hotelu, a ja wyskakuję na krótki rekonesans. Oglądam okolice dworca kolejowego, główną ulicę miasta – O'Connel Street i efektowną katedrę Najświętszej Maryi Panny z XII w. Obok niej jest mały cmentarz, a na nim grób z charakterystycznym krzyżem celtyckim. Wbrew obawom jest znacznie cieplej, niż w Polsce.

Rano, po zakupach w pobliskim sklepie Spar, idziemy na dworzec, skąd odjeżdża nasza wycieczka. Okazuje się bowiem, że interesujące nas miejsca taniej jest zwiedzić w grupie, niż na własną rękę. Szczególnie, jak się ma mało czasu:) Pierwszy postój mamy przy Zamku króla Jana w Limerick. Ta budowla z XIII w. położona jest nad rzeką Shannon, w miejscu, gdzie urzędowali ponoć kiedyś wikingowie. Oglądamy też Treaty Stone (kamień traktatowy), upamiętniający koniec wojny irlandzkiej w XVIII w. 
Kolejny cel to Zamek Bunratty z XV w. Spowity mgłą, wygląda jak w horrorze. Wspinamy się na wieże, oglądamy komnaty – Sarze oczywiście najbardziej podobają się te, w których mieszkały kiedyś księżniczki:) Obok zamku jest ciekawy Folk Park – skansen, w którym można zobaczyć, jak kiedyś mieszkali Irlandczycy. Ciekawa sprawa. 
Następnie jedziemy do Doolin, starej osady nad Oceanem Atlantyckim. Mimo pory roku, na plaży nie brakuje surferów. My wolimy posiedzieć w starym miejscowym pubie, gdzie zamawiamy pierwszego Guinnessa i miejscowe jedzenie – zupę z owoców morza, kurczaka w sosie curry. 
Po objedzie oglądamy Moherowe Klify, chyba największą atrakcję krajobrazową Irlandii. 200-m, pionowe zbocza kończące się w oceanie wyglądają niesamowicie. Szczególnie, że tuż przed naszym przyjazdem zniknęła mgła, która jest tu normą. Spacerujemy nad urwiskiem do kamiennej wieży, O'Brien's Tower z XIX w., a potem idziemy jeszcze w miejsce, gdzie nie ma żadnego zabezpieczenia. Sara próbuje karmić słynne irlandzkie owce, ale te wolą zieloną trawę. Tak, to faktycznie Zielona Wyspa. Mimo późnej pory roku, wszystko dookoła się zieleni; fajnie to wygląda. 
Po południu jedziemy jeszcze zobaczyć Burren – pokryty kamieniami wielki płaskowyż. Zaraz potem pojawia się ogromna mgła – dobrze że zaczekała, aż wszystko zobaczymy. 
Wieczorem dojeżdżamy do Galway. Odłączamy się od wycieczki, bo zostajemy tu na noc. Mamy bardzo fajny pokój w hotelu Garvey's (ok. 40 euro), w samym centrum miasta – przy głównym placu Eyre Square. Na dole hotelu mieści się klimatyczny irlandzki pub. Tych tu zatrzęsienie. To jedno z większych irlandzkich miast, słynie z tradycji celtyckich. Idziemy na spacer na deptak i rzeczywiście widzimy sporo sklepów z tracycyjnymi instrumentami, jest też kilku ulicznych grajków. Oglądamy Zamek Lynchówjeden ze średniowiecznych ratuszy, w którym obecnie znajduje się oddział Allied Irish Banks, a potem fajną średniowieczną Kolegiatę św. Mikołaja. Idziemy jeszcze do Dzielnicy Łacińskiej, gdzie jest dużo klimatycznych knajp, a potem nad rzekę Corrib, gdzie stoi XVI-wieczny Hiszpański Łuk, ale ten nie robi na nas wrażenia. Na koniec oglądamy Katedrę NMP i św. Mikołaja, główną świątynię diecezji Galway. Wybudowana w latach 1958–1965 nie wyróżnia się niczym szczególnym, może poza gabarytami i 44-m kopułą. 
Następnego dnia idziemy jeszcze raz na deptak, chcemy też zobaczyć świąteczny market przy placu Eyre Square, ale jeszcze go nie otworzyli. W związku z tym idziemy na dworzec autobusowy, gdzie trafiamy akurat na autobus GoBus do Dublina. Bilet kosztuje 13 euro, a wypasiony autobus jedzie 2,5 godz. Mijamy zielone łąki, sporo owiec, gdzieniegdzie stoją fajne zamki. 
Zatrzymujemy się w samym centrum, nad rzeką Liffey, tuż pod naszym hotelem Clifton Court. Jest fajny, ale kosztował 69 euro, a w pokoju strasznie śmierdzi fajkami. Mamy za to super widok – na rzekę i most Samuela Becketta z 2009 r. w kształcie harfy (symbolu Irlandii – jest też na Guinnessie i Ryanairze), zaprojektowany przez słynnego Santiago Calatravę. W pobliżu mamy też znany Abbey Theatre i Custom House – neoklasycystyczny budynek rządowy z XVIII w., który pełnił kiedyś komorę celną dla dublińskiego portu.
Szybko ruszamy w miasto. Dublin nie jest za duży, a prawie wszystko, co ciekawe, położone jest w centrum miasta. Idziemy więc z buta – najpierw na północ od rzeki (podobno ta część jest znacznie biedniejsza od południowej), w okolice, gdzie mieszka sporo imigrantów. Jak imigranci, to i tanie jedzenie:) Za 5 euro jemy fish&chips, a potem idziemy na O'Connell Street – najbardziej reprezentacyjną ulicę miasta, po drodze mijając polskie sklepy. Stoi na niej pomnik Daniela O’Connella, przywódcy irlandzkich nacjonalistów z XIX w., a także Spire of Dublin – wysoka na 120 m iglica, zbudowana z okazji millenium. Wchodzimy też na szybkie zakupy to tutejszej sieciówki Penny's, gdzie tanio jest nawet dla nas, więc Irlandczycy mogą chyba wyrzucać ciuchy co tydzień:) Jest już wieczór, więc idziemy na drugą stronę rzeki, do Temple Bar, dzielnicy pubów. Jest ich tu mnóstwo, a brukowanym uliczkami przewalają się tłumy ochlejusów. Z małą Sarą nie poszalejemy, więc idziemy dalej, zobaczyć miejscowy ratusz, zamek (przez mieszankę architektonicznych stylów, wcale go nie przypomina), a następnie średniowieczną Katedrę Kościoła Chrystusowego. Na deser zostawiamy sobie Katedrę św. Patryka, największą budowla sakralną w Irlandii, wzniesioną w 1270 r. Wyróżnia się wielką wieżą, ale trzeba przyznać, że tutejsze kościoły są do siebie dość podobne. Ale mają ciekawy, wyspiarski styl, inny niż w kontynentalnej Europie. Wieczorem pijemy w hotelu obowiązkowe irlandzkie piwka; dziewczyny zasypiają, a ja wyskakuję jeszcze do Temple Bar – najpierw do pubu The Bad Ass Cafe, gdzie jakaś fajna kapela gra rockowe covery, a potem do klub Gypsy Rose, gdzie trafiam na mega rockotekę.
Następnego dnia pakujemy się, zostawiamy bagaże i maszerujemy na zwiedzanie. Naszym pierwszym celem jest Trinity College – najstarsza irlandzka uczelnia kraju, założona w 1591 r. przez królową Elżbietę I. Ponoć jako pierwsza w Europie zaczęła przyznawać stopnie naukowe kobietom. Tu kształcili się np. pisarze: Jonathan Swift (ten od „Podróży Guliwera”), Oscar Wilde, Samuel Beckett i Edmund Burke, czy politycy: Mary Robinson i Pat Cox. Potem oglądamy Leinster House – siedzibę irlandzkiego parlamentu z XVIII w., domy gregoriańskie przy Ely Place i cmentarz hugenotów z 1693.  
Po południu się rozdzielamy – dziewczyny trafiają na fajne wystawy w muzeum archeologicznym jest duża ekspozycja wyrobów ze złota, a muzeum historii naturalnej mnóstwo wypchanych zwierząt. Sara jest w swoim żywiole, wreszcie nie musi oglądać kościołów, tylko biżuterię i misie:) Ja idę zobaczyć kolejny kościół, św. Audoena z XII w. (z uwagi na liczną Polonię, ofiarowano go naszym rodakom), a następnie browar Guinessa, największy na świecie, który waży piwo typu stout. Rzeczywiście, zajmuje ogromną powierzchnię, choć jeden ze strażników zakładu mówi mi, że wiele obiektów stoi dziś pusta. Po drodze, pod luksusowym hotelem Shelbourne, natykam się na tłum Irlandczyków, którzy śpiewają jakieś patriotyczne pieśni przy dźwiękach kobziarza. Wszystko na cześć reprezentacji rugby, która właśnie wsiada pod hotelem do autokaru i jedzie na mecz z Australią (mobilizacja pomogła – wygrali:). 
Wieczorem zabieramy z hotelu bagaże i idziemy na pobliski przystanek autobusu 33, którym (za 3 euro) jedziemy pod Dublin, do naszego ostatniego hotelu Glenmore House (69 euro), położonego w pobliżu lotniska. Rano jesteśmy na lotnisku już po 5 min. jazdy autobusem podmiejskim. Po krótkim locie wracamy do domu, z kolejnym krajem na koncie:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz