czwartek, 30 sierpnia 2012

ARMENIA/GRUZJA

2012 r.
Pewnego lutowego dnia, gdy zastanawialiśmy się nad celem kolejnej podróży, na jednym z forów poświęconych taniemu podróżowaniu ktoś puścił cynk, że w systemie Lotu można znaleźć dobre ceny na przelot do Armenii. Kaukaz kusił nas od pewnego czasu, ale zawsze wydawało nam się, że jest dość blisko, więc można tam pojechać w każdej chwili. Ta promocja była jednak impulsem i już po kilku minutach mieliśmy zarezerwowane bilety z Warszawy do Erywania za ok. 666 zł za osobę. Co ciekawe, w serwisie tripsta.pl cena była jeszcze niższa niż w Locie!

Lot jest bezproblemowy, Sara, która też ma swój fotel, prawie cały czas śpi. Na pokładzie praktycznie sami Ormianie. Na lotnisku, po wymianie kasy i zakupie wiz za 3 tys. dram za osobę (Sara gratis, 100 dram=ok. 80 gr.), zaczepia nas taksiarz, który proponuje zawiezienie nas do wynajętej jeszcze w Polsce przez neta kawalerki za 4 tys. dram. To przesadzona stawka (z powrotem zapłacimy... 1,5 tys.), ale nie chce nam się targować o parę złotych. Tym bardziej, że lotnisko Zvartnots położone jest 12 km od miasta. Podoba nam się też taksówka – pod nowoczesnym lotniskiem czeka na nas rozklekotana Łada, z bagażnikiem zawiązywanym na sznurek (potem okazało się, że po tamtejszych drogach jeżdżą właśnie albo stare Łady, albo luksusowe SUV-y). Właśnie o taką egzotykę nam chodziło:) Pewien niepokój wzbudza w nas tylko to, że nasz kierowca całą drogę ustala coś z właścicielem naszej kawalerki, który zadzwonił na telefon Oli.
     Na szczęście na miejscu okazuje się, że wszystko jest ok. Co prawda otoczenie naszego bloku jest dość syfiaste, ale za 30$ za dobę dostajemy przyzwoite mieszkanko, w którym jest nawet klima. Zatyka się za to kanalizacja. Ceny noclegów na Zakaukaziu są szalone, zupełnie nieadekwatne do standardu i pozostałych cen, które są trochę niższe niż w Polsce (Armenia jest tańsza od Gruzji). Nasza kawalerka jest za to super zlokalizowana – w samym centrum, przy ulicy Masztoc; obok mamy świetnie zaopatrzony supermarket.

Zwiedzanie zaczynamy od Wernisażu – czasowego targowiska, na którym handluje się różnymi różnościami. Potem idziemy na Plac Republiki, przy którym stoją monumentalne budynki. Wiele z nich ma odcień różu, dlatego też niektórzy nazywają Erywań różowym miastem. Miasto przypomina nieco albańską Tiranę.
     Podoba nam się tamtejszy luz. Nie wiemy dlaczego, ale po mieście śmigają tabuny ludzi z wiadrami pełnymi wody, którą się oblewają. Jak w nasz lany poniedziałek, tylko że tu bawią się w to niemal wszyscy. Mnie na przykład obrywa się z pistoletu wychylonego zza ciemnej szyby furgonetki:) Dobry pomysł na takie upały.
     Wieczorem idziemy na pokaz fontann przy muzyce. Potem przekonujemy się, że każde zakaukaskie miasto ma ambicję wybudowania jak największych fontann. W ogóle z wodą nie ma tu problemów – są ogromne góry, jest i woda. Na każdym kroku spotyka się miejskie studzienki, przy których ludzie zaspokajają pragnienie. Podobno to za sprawą krystalicznej wody światową sławę zdobył miejscowy koniak Ararat (ulubiony trunek Churchilla). My pozostajemy przy piwach, które są naprawdę dobre (najlepsze Kilikia, cena: 330 dram). Podobnie jak kebaby, które jednak są dość specyficzne za sprawą dodatków w postaci pietruszki i kolendry.
    Ścisłe centrum ponad milionowej stolicy Armenii jest niewielkie, wszystko można obejść pieszo. Główną oś stanowi deptak, który wygląda jak żywcem przeniesiony z Europy Zachodniej. Ale trochę z boku widać już lekki syf. Właśnie dalej od centrum oglądamy ciekawy meczet, fabrykę wspomnianego koniaku i 70-tysięczny stadion Hrazdan, położony na zboczu góry.

W pierwszą wycieczkę poza Erywań udajemy się do pobliskiego Eczmiadzynia, nazywanego ormiańskim Watykanem. To tu siedzibę ma katolikos, zwierzchnik Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego. Armenia przyjęła chrześcijaństwo jako pierwszy kraj na świecie – już w 301 r. n.e. Docieramy tam za grosze marszrutką, w której – dla lepszej wentylacji – kierowca zostawia otwarte drzwi. Jest naprawdę upalnie, może to dobry pomysł?:)
    Głównym punktem programu jest zwiedzanie miejscowej katedry z V w., która znajduje się na liście UNESCO. Podobno przechowywane są w niej szczątki Arki Noego, która zakończyła podróż na pobliskiej górze Ararat (5137 m n.p.m.).
     Sama góra, której niesamowity, ośnieżony szczyt widać zarówno z Erywania, jak i Eczmiadzynia, też jest swoistą ciekawostką. Dla Ormian jest ona święta, jej wizerunek znajduje się m.in. w herbie Armenii, na banknotach czy pamiątkach. Tymczasem obecnie znajduje się poza jej granicami, na terenie znienawidzonej Turcji (o relacjach z tym krajem na końcu).
     W Eczmiadzyniu zwiedzamy jeszcze świątynię św. Gajane. Teraz pozwolę sobie na małe bluźnierstwo: większość zakaukaskich świątyń jest do siebie bardzo podobna, trudna do odróżnienia przez nie-historyków sztuki. Oczywiście warto zobaczyć kilka przykładów, bo wrażenie robi choćby ich wiek (ponoć miejscowi nie uważają za zabytek niczego, co ma mniej niż 300 lat:). Niestety, w środku najczęściej brakuje jakichkolwiek zdobień.
    Tego dnia udaje nam się jeszcze pojechać do zoo, gdzie Sara szaleje na karuzeli i karmi małpki zakupionym tu specjalnym pokarmem.

Kolejna wyprawa to Chor Wirap, słynny klasztor położony na wzniesieniu, gdzie więziony był św. Grzegorz Oświeciciel, założyciel kościoła ormiańskiego. Do dziś zachowała się bardzo głęboka piwnica, udostępniona do zwiedzania, w której Grzegorz spędził torturowany 15 lat. Wszystko za sprawą króla Armenii Tiridatesa III, który kazał umieścić tam niepokornego chrześcijanina. Podobno gdy po pewnym czasie król zwariował, to właśnie Grzegorz go uleczył. W podzięce król przyjął chrześcijaństwo. Chor Wirap słynny jest jeszcze dzięki temu, że znajduje się tuż przy granicy z Turcją, rzut beretem od Araratu. Widok na górę, a także na pobliski Iran, jest rzeczywiście niezapomniany.
    Z Chor Wirap pieszo idziemy do umownego przystanku marszrutki, ale ta, przepełniona, nie zatrzymuje się, więc łapiemy stopa. Na dwa razy, ale szybko, udaje nam się dojechać do miejscowości Artashat, gdzie łapiemy busa do Erywania.
     Wieczorem zabieramy Sarę na dwa place zabaw i zdążamy jeszcze zwiedzić ciekawy kościółek, który jest wciśnięty w środek blokowiska.

Rano jedziemy marszrutką do Gruzji, do Tbilisi (koszt: 6 tys. dram za osobę, Sara na kolanach gratis, ale nie ma kompletu). Droga jest masakralna, wije się pomiędzy potężnymi górami. Za oknem widzimy ośnieżony wierzchołek góry Aragats (4095 m n.p.m.), najwyższego szczytu Armenii.
     Na granicy przezywany szok – o ile po stronie armeńskiej jest typowy bałagan, to za szlabanem wita nas efektowny napis „Georgia” na przystrzyżonym trawniczku i klimatyzowane pomieszczenie odprawy paszportowej z placem dla dzieci! Wykształcony na Zachodzie prezydent Saakaszwili bardzo mocno „pcha” Gruzję w objęcia Europy i na każdym kroku stara się pokazać, do jakiego kręgu kulturowego należy/powinien należeć jego kraj. Stąd (pozorny) porządek, flagi Unii przed gruzińskimi urzędami czy możliwość wjazdu obywateli UE do Gruzji na podstawie zwykłego dowodu i bez wiz. Tuż za granicą wszystko jednak wraca do „normy” – spacerujące po drogach krowy uświadamiają nam, że nie jesteśmy w Europie.

Marszrutka wysadza nas pod dworcem kolejowym, skąd metrem, z przesiadką, dojeżdżamy do zarezerwowanego przez booking.com hotelu Tacima, mieszczącego się blisko politechniki. Niestety, okazuje się, że nasz trzyosobowy pokój zarezerwowany jest przez Irakijczyków, a w zaproponowanym zatyka się kanalizacja, a woda leje się wszędzie i przenika przez wyremontowane ściany. Ach, tutejsza myśl budowlana! Śniadanie natomiast składa się z chleba, chaczapuri (najpopularniejsze gruzińskie danie – placek z z serem, ewentualnie innym wkładem) i dżemu, a wszystko to przynoszone jest przez właścicieli z ich mieszkania w bloku obok, ponieważ „hotel” składa się tylko z trzech pokoi – nie ma recepcji, kuchni ani żadnego zaplecza. Niedostatki gospodarze starają się zrekompensować uśmiechem:)
    Szybko wyczajamy pobliską restaurację, w której po raz pierwszy kosztujemy drugiej narodowej potrawy Gruzji – chinkali. Jeden powie, że te „sakiewki” z ciasta, w środku których znajduje się mięsna kulka, która podczas gotowania wydziela bulion, to coś niesamowicie oryginalnego. Drugi, że to zwykła odmiana naszych pierogów z grzybami i kapustą, ukraińskich pielmieni czy włoskich ravioli. Nam smakowało, Sarze również. Podobnie jak miejscowy rosół, piwo (szczególnie Natakhtari i Mtieli) i lemoniada w charakterystycznym kolorze płynu Ludwik z dodatkiem oryginalnego estragonu. Trzeba jednak przyznać, że miejscowe jedzenie jest dość toporne – podstawą są tak naprawdę różnego rodzaju „buły” i... kolendra, która dodawana jest tu chyba do wszystkiego. Aż dziw, że przy takiej diecie niezły wygląd udaje się zachować tylu Gruzinkom (wszystkie chodzą wystrojone i koniecznie na wysokich obcasach!). Inne miejscowe specjalności również coś nam przypominały – lobio to odmiana fasolki po bretońsku, a smażony ser to narodowa potrwa Słowacji. 

Dość o jedzeniu. Zwiedzanie Tbilisi zaczynamy od... wizyty na dworcu kolejowym. Chcemy rozeznać się co do możliwości zakupu biletu w głąb kraju. Jak wiadomo na wschodzie bywają z tym problemy. Już na miejscu przypadkiem dowiadujemy się, że do Swanetii można dostać się także samolotem, i to za 75 lari/os. (1 lari=ok. 2 zł). Nie mamy ochoty tłuc się kawał marszrutką, ale niestety bilety lotnicze są niedostępne. Kupujemy więc bilety w wagonie sypialnym (I klasa, 30 lari) na za 5 dni do Zugdidi, skąd będziemy się jeszcze musieli dostać do Mestii. Odległości nie są tu wielkie, ale pokonywanie ich często przywodzi na myśl Afrykę.
     Pół dnia załatwiania, ale w końcu oglądamy miasto. Zaczynamy od Placu Republiki z ratuszem i efektownym złotym pomnikiem św. Jerzego, a potem katedrę Sioni z VI/VII w. i bardzo fajne klimatyczne uliczki na starówce. Z zewnątrz wszystko wygląda nieźle, za to za fasadami często kryją się ruiny. Nowy i efektowny jest za to Most Pokoju dla pieszych na rzece Kura, ale nie wiadomo, czy podoba się miejscowym, ponieważ nazywają go podpaską.
    Po południu w jednej z knajp w naszej okolicy spotykamy 5 fanów czeskiej Victorii Pilzno, od których dowiadujemy się o meczu ich drużyny z Metalurgi Rustavi w ramach Ligi Europejskiej. Nie mogę (Norbert) przegapić takiej okazji i jadę taksówką na 27-tysięczny Stadion Micheila Meschiego. Mimo że obiekt ma niewiele ponad dekadę, przypomina ruinę. Aż dziw, że UEFA zdecydowała, że za 3 lata odbędzie się tu Superpuchar Europy. Mecz 3-1 wygrywają Czesi. Gospodarze bardzo przeżywają spotkanie i prawie każdy zagryza słonecznik:)
    Kolejnego dnia zwiedzamy miasto po drugiej stronie Kury. Na początek wielki Sobór Trójcy Świętej, siedzibę patriarchy Gruzji. Obiekt wyróżnia się gabarytami – to podobno trzecia największa świątynia prawosławna na świecie. Potem kierujemy się pod pałac prezydencki przykryty wielką niebieską kopułą (przypomina Reichstag w Berlinie), a następnie wracamy na starówkę. Potem spacerujemy główną ulicą miasta – Rustaveli. Mieści się tu parlament (świadek wojny domowej ciekawie opisanej w książce W.Jagielskiego „Dobre miejsce do umierania”), teatr, opera, drogie sklepy i wiele knajpek. Wieczorem idziemy na pokaz fontann. 

Wyprawiamy się też poza Tbilisi. Najpierw do dawnej stolicy Gruzji (a w zasadzie Iberii), Mcchety z listy UNESCO. Jedziemy marszrutką fragmentem słynnej Gruzińskiej Drogi Wojennej, szlaku łączącego Tbilisi z rosyjskim Władykaukazem. Na miejscu oglądamy klasztor Samtawro z ciekawą dzwonnicą, a potem otoczoną murem katedrę Sweti Cchoweli z XI w., gdzie koronowano i pochowano wielu władców Gruzji. W środku natrafiamy na ślub. To tu bardzo ważna uroczystość – w Tbilisi widzieliśmy orszak ślubny złożony z wielu samochodów, z ludźmi wystającymi z okien z butelkami szampana:) Samo położenie miasta też jest bardzo ciekawe – u zbiegu dwóch rzek: Kury i Aragwi, a nad wszystkim góruje wielkie wzgórze z klasztorem Dżwari.
     Wieczorem wjeżdżamy kolejką górską na górujące nad Tbilisi wzgórze, gdzie znajduje się twierdza Narikala i wielki pomnik Matki-Ojczyzny. Poznajemy tam parę z Polski – Gosię i Grześka, z którymi piwkujemy potem w kultowej knajpie KGB.
     Rano, lekko zmęczeni biesiadą, nie zdążamy na pociąg, idziemy więc na dworzec złapać marszrutkę do odległego o 80 km Gori. Tam propozycję nie do odrzucenia składa nam taksówkarz – zabierze nas za tę samą cenę co bus (8 lari). Jak to możliwe? Po drodze widzimy osiedla domów wybudowanych dla uchodźców z Osetii Południowej, którzy uciekali przed wojną w 2008 r.
     W Gori wsiadamy w taksówkę, która już za 20 lari w dwie strony zabiera nas do skalnego miasta Upliscyche, jednej z najstarszych osad miejskich w Gruzji. Położone na zboczu jaskinie z V w. p n.e. to ciekawa atrakcja, nawet dla Sary. Bardzo podobają się jej też wielkie jaszczurki, które wygrzewają się na kamieniach.
     Samo Gori wygląda dość siermiężnie, a największą atrakcją jest muzeum Stalina (przy ulicy Stalina), który się tu urodził. Można tu zobaczyć jego pomnik i dom, w którym mieszkał. Jest on obudowany czymś w rodzaju mauzoleum. Pod miastem widać natomiast kilka śladów po rosyjskich bombardowaniach (m.in. zniszczony silos) z 2008 r.

Następnego dnia po powrocie do Tbilisi zwiedzamy jeszcze 75-tysięczny stadion Borisa Paichadze – narodową arenę Gruzji, a potem wsiadamy w nocny pociąg sypialny do Zugdidi. Jesteśmy przerażeni panującym w nim upałem, ale na szczęście później zaczyna działać klima. Podróż umila nam biesiada w przedziale starszego Swana (mieszkańca Swanetii), który częstuje nas domowym winem nalewanym prosto z 25-litrowego kanistra!
     O 7 rano docieramy do Zugdidi, gdzie na „białasów” czekają już trzy marszrutki do Mestii. Bagaże lądują na dachu, a my czekamy, bo chętnych jest mniej niż miejsc (to tu normalna praktyka). W końcu jedna marszrtuka rusza, Sara śpi, a my podziwiamy niesamowite widoki. Droga to jeden wielki koszmar – serpentyny wiją się na niebotycznych wysokościach, a kierowca jedzie „po bandzie”.
     W końcu docieramy do magicznej Mestii, stolicy Swanetii, miejscu z listy UNESCO. Od wieków mieszkają tu ludzie odizolowani od reszty, posługujący się odrębnym językiem, praktykujący do niedawna zemstę rodową. Pozostałością po tym zwyczaju są charakterystyczne strzeliste średniowieczne baszty obronne, w których ukrywano się przed agresorami.
   Spontanicznie decydujemy się na zamieszkanie w Manoni's Guesthouse, gdzie poznajemy świetne towarzystwo z Polski, Francji, Rosji, Azerbejdżanu i Szwajcarii. To zwykły stary, wiejski dom z tarasem, na którym biesiadujemy. (Ciekawostka: miejscowy samogon – czaczę – nalewają nam w sklepie z wielkiej plastikowej butli do zwykłej butelki po wodzie mineralnej. Cena – 3 lari za 0,5 l:).
    To miejsce strasznie nam się podoba. Sara jest zachwycona spacerującymi po ulicach krowami, tym, że może zobaczyć dojenie krowy czy karmić świnki. My za to jesteśmy pod wrażeniem kamiennych baszt (do jednej udaje nam się wejść) i gór, najpiękniejszych, jakie widzieliśmy. Ośnieżone szczyty Kaukazu za oknami wyglądają niesamowicie. 
   W sumie robimy trzy całodzienne wyprawy. Pierwsza – w kierunku lodowca położonego na zboczach Uszby (4710 m n.p.m.). Góra podobna jest do Matterhornu i podobno przy próbach podejścia ginie wiele osób. Nasza trasa jest łatwa, bo wiedzie szutrową drogą nad rzeką Inguri, jednak Sara w nosidełku na plecach robi swoje:) Drugiego dnia idziemy wzdłuż strumienia pnącego się na północ od Mestii. Niestety, szybko tracimy z oczu znaki i kawał drogi idziemy na czuja. W drodze powrotnej zdajemy sobie sprawę, jaką stromiznę pokonaliśmy. Trzecia wyprawa, już z wózkiem, wiedzie asfaltową serpentyną w kierunku wsi Hatsvali. Mijające nas z rzadka samochody nie mogą uwierzyć, że komuś, na dodatek z małym dzieckiem – chce się tu wspinać. Widoki są niesamowite, najpiękniej wygląda ośnieżona Uszba i równie biały Tetnuldi (4858 m n.p.m.). Trasy urozmaicają nam „pikniki”, podczas których rytuałem jest moczenie nóg w górskich strumykach. 

Pora jechać dalej, do Batumi. Pakujemy się do dużej marszrutki i ruszamy. Na nieszczęście minionej nocy było święto Kvirykoby, najważniejsze wydarzenie w życiu Swanów, podczas którego ostro się pije, zarzyna barany i rywalizuje np. w dźwiganiu kamieni. Nasz kierowca raczej sobie nie żałował, bo pod ręką ma puszkę po piwie i zasypia za kierownicą. Na tych zakrętach położonych na skalnych półkach! Gdy łapie pobocze, robi przerwę, a my prosimy siedzące z przodu Ukrainki, aby ciągle go zagadywały. Sara źle się czuje, a na dodatek na prostej już drodze cudem unikamy zderzenia z krowami. Nigdy więcej marszrutek!
     Kaukascy kierowcy jeżdżą fatalnie. Większy ma pierwszeństwo, a pieszy nie ma żadnych praw – tak jest też w krajach arabskich czy w dalekiej Azji. Ale tu po raz pierwszy widzimy nowy styl: rozpędzić auto, a potem ostro po heblach! Przez taką jazdę tworzą się korki, a chaos na drogach jest jeszcze większy.
     Po 6-godzinnej jeździe wysiadamy w Batumi kompletnie wykończeni. Na dodatek wita nas niesamowita duchota. Postanawiamy więc, że znajdziemy jakiś przyzwoity nocleg, koniecznie z klimą. Ceny są ostre, a szczyt chały to 50 lari za przechodni pokój, którzy składa się z dwóch łóżek i dyndającej z sufitu żarówki. Po krótkim rekonesansie decydujemy się na fajny hotel L Bakuri (dwójka za 80 lari) – przy głównej ulicy miasta Chavchavadze, ale jednak trochę na uboczu.
     Batumi jest dość ciekawym miastem. Na morzem jest bulwar w stylu europejskim, jedyna chyba w Gruzji ścieżka rowerowa, a centrum podbiły hotele światowych sieci (w tym Sheraton przypominający Pałac Kultury). Wszędzie widać też rozmaite rzeźby i inne atrakcje dla turystów (rządzą Rosjanie i Turcy). Trochę dalej jest już jednak swojski syf i chaos.
     Atrakcje dla Sary to przede wszystkim kąpiele w cieplutkim Morzu Czarnym, gdzie nasza córka poczyniła niesamowite postępy w pływaniu. A także wizyta w świetnym delfinarium, ogromnym ogrodzie botanicznym, na pokazie fontann i w wesołym miasteczku.

Po pięciu dniach laby nad morzem wracamy do Armenii. Zniechęceni do marszrutek decydujemy się na mega drogi pociąg sypialny (105 lari/os., wyjazd 15.25, przyjazd 7.30) z leżącego pod Batumi Makhinjauri do Erywania (jedzie trochę naokoło, przez Tbilisi). Pochłonięty zakupami cudem wskakuję (Norbert) do jadącego już pociągu. W międzyczasie Ola zdążyła już zaalarmować prowadnicę, konduktora siedzącego w każdym wagonie:) W pociągu Sara kumpluje się z Giorgiem, ormiańskim chłopcem, z którym oglądają na laptopie bajki. My natomiast dzielimy się wrażeniami z jego rodzicami, którzy pracują w... elektrowni atomowej Metsamor, która podobno leży na uskoku tektonicznym.
     W Erywaniu kierujemy się do innej niż poprzednio kawalerki, bo tamta jest zajęta. Świetnie trafiamy, nasze mieszkanko przy ul. Aleka Manukyana jest bardzo nowoczesne i dobrze położone.
     Ostatnie dwa dni spędzamy na zakupach (świetne wino z granatu), wizycie w oryginalnym muzeum sztuki nowoczesnej Cafesjana, wesołym miasteczku i na kawałku meczu Pjunik Erewań-Impuls Dilijan (1-2). Odwiedzamy też muzeum ludobójstwa. Ormianie walczą o uznanie, że na początku XX w. Turcy wymordowali 1,5 mln ich przodków.
     Zakaukazie ma naprawdę trudną historię. Armenia jest w sporze nie tylko z Turcją. Zamknięta granica nie pozwala dostać się także do sąsiedniego Azerbejdżanu (długa podróż naokoło zniechęciła nas zresztą do wizyty w tym kraju, co mieliśmy wcześniej w planach). Oba kraje spierają się bowiem o Górski Karabach, który Armenia cudem wyrwała większemu i bogatszemu sąsiadowi. Oraz o Nachiczewan, który z kolei z terytorium Armenii Rosja wykroiła dla Azerów, aby ci mogli graniczyć z bratnią Turcją. W Gruzji też nie jest wesoło – wspomniana wojna z Rosją i w konsekwencji praktyczne oddzielenie się Osetii Południowej czy wcześniejsza secesja Abchazji (udana) i Adżarii (nieudana) – to tylko niektóre z problemów.
     Tym niewesołym akcentem kończymy relację z naszej wyprawy:) Wymagała ona więcej wysiłku, niż można się było spodziewać. Mimo kolorowych reklam w telewizji zachęcających do wizyty w tamtym regionie, spokojnie mogą tam jechać poszukiwacze przygód. To jednak cały czas jest Wschód:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz