KENIA

2006 r.

Naszą podróż poślubną chcieliśmy spędzić w jakimś wyjątkowym miejscu. Zawsze ciągnęło nas w dalekie zakątki świata, szczytem marzeń była Afryka. Nie był to jednak zbyt popularny, a przez to łatwo osiągalny cel wycieczek. Ktoś jednak przecież tam jeździł, więc się zdecydowaliśmy. Padło na Kenię, kraj egzotyczny, ale w miarę dostępny.
     Nasza przygoda zaczęła się od długiego lotu – najpierw liniami KLM do Amsterdamu, gdzie mieliśmy przesiadkę i możliwość zwiedzenia ogromnego lotniska Schipol, a potem do Nairobi, podczas którego super obsługa Kenya Airways częstowała kenijskim piwem Tusker! No i jeszcze ten widok z okien na Saharę... Lot minął w miarę szybko.
    Jak zwykle poszliśmy na żywioł, nie mieliśmy konkretnych planów podróży, ograniczyliśmy się tylko do zarezerwowania przez Internet dwóch pierwszych noclegów w Nairobi. Po dopełnieniu formalności na lotnisku i wypełnieniu miliona papierków obsługa hostelu zabrała pick-upem z lotniska nas i jeszcze jedną parę. Po drodze było już ciemno, ale i tak rozglądaliśmy się z ciekawością dookoła. Na miejscu spodziewaliśmy się nie wiadomo czego – jaszczurek na ścianach, węży... A tu nic. Do czasu:)

Sam hostel – backpackerski Nairobi Backpackers Milimani Backpackers – to bardzo fajne, klimatyczne miejsce. Skromnie urządzone, warunki raczej spartańskie (piętrowe łóżka, w naszym dwuosobowym pokoju aż dwa), ale za to z wieloma ciekawymi włóczykijami z całego świata (trafiliśmy też na Polaków). Prowadzi go Anglik, od lat mieszkający w Kenii. Hostel położony jest na zachód od centrum, za Central Parkiem, ok. 20 minut pieszo od głównej arterii stolicy Kenii – Kenyatta Avenue.
     Ciekawostka – w Kenii wiele miejsc nosi nazwę Jomo Kenyatty – pierwszego prezydenta, który doprowadził Kenię do niepodległości. W sklepach, hotelach, nie mówiąc już o budynkach publicznych, obowiązkowo wisi natomiast zdjęcie obecnego prezydenta.

Rano ruszyliśmy na miasto. Pierwsze wrażenia: chaos na drogach, chodniki dla pieszych tylko w niektórych miejscach, wszyscy miejscowi się w nas wpatrują i mówią: „jumbo!”, czyli cześć. Co prawda zgodnie z zaleceniami z przewodnika Pascala strasznie próbowaliśmy upodobnić się do Kenijczyków (przewiewne ciuchy, bez krótkich spodenek), ale nadaremnie. Koloru skóry i tak nie byliśmy w stanie zmienić, czego nie przewidzieli chyba autorzy przewodnika, a nasze zwiewne szaty powodowały, że raz wzięto nas nawet za Cyganów:) To zdziwienie naszym wyglądem stało się dla nas po pewnym czasie zrozumiałe. Po prostu w Kenii bardzo rzadko można spotkać białego człowieka. Nieliczni turyści nie wychylają raczej nosa ze swoich wypasionych hoteli i taksówek, szczególnie w Nairobi, które uznawane jest za jedno z najniebezpieczniejszych miast świata (Nairobbery). Zdarzało nam się widzieć w miejscowych klubach tabliczki informujące o zakazie wnoszenia broni.
      Stolica Kenii ma dwa oblicza – ścisłe centrum, z biurowcami, w tym górującym nad otoczeniem 105-metrowym budynkiem Kenyatta International Conference Centre, świetnie zaopatrzonymi supermarketami (w liczbie dwóch) i całą resztę. To drugie to urywające się znienacka chodniki (generalnie piesi nie maja tam łatwego życia). To gigantyczne postoje busików – matatu – z których wiele przystrojonych jest w barwy klubów angielskich (to tu bardzo popularna liga). To dziwne poboczne dzielnice w rozmaitymi warsztatami, gdzie patrzono na nas już naprawdę podejrzliwie. Wreszcie slumsy. Podobno największy w Afryce i jeden z największych na świecie Kibera – zamieszkała przez 750 tys. ludzi część miasta położona wcale nie tak daleko od centrum. Przechadzając się jego obrzeżami czuliśmy się naprawdę nieswojo. Podobny slums położony był obok torów kolejowych w kierunku Mombasy - prowizoryczne domki zbudowane nie wiadomo z czego, a wokół tysiące torebek foliowych, które zastępują toalety. Makabra.

Widząc to trudno nie mieć poczucia beznadziei. W Kenii nie ma dróg, brakuje wody (w sklepach i knajpach sprzedają tylko zafoliowaną - aby mieć pewność, że nie złapie się żadnej choroby) i podstawowej infrastruktury. A bez tego nie ma przemysłu. O efektywnym rolnictwie w takich warunkach i przy tych temperaturach trudno mówić (choć Kenia słynie z produkcji herbaty). Do tego rozmaite choróbska, na czele z malarią, na którą na świecie umiera rocznie ok. 2 mln dzieci, właśnie głównie z Czarnej Afryki... Mimo tej plagi nieszczęść Afrykańczycy sprawiają wrażenie najszczęśliwszych ludzi na świcie. Ciągle się uśmiechają, a ich życiową dewizą jest Hakuna matata, czyli mniej więcej „nie ma się czym martwić”.
      Słowo o kuchni. Jadąc tam byliśmy przekonani, że trafimy na coś ciekawego. Niestety, Kenia, jako była kolonia brytyjska, przejęła wyspiarską tradycję gastronomiczną. Podstawą są więc jajka (na 100 różnych sposobów), naleśniki, kurczaki i frytki. Żywiliśmy się tam gdzie miejscowi, ale tylko raz trafiliśmy na coś oryginalnego. Niestety, nie znamy suahili, a zamówione przez nas w ciemno danie okazało się jakimiś krowimi móżdżkami. Masakra. Jak kuchnia, to i napoje. Wspomniana już zafoliowana woda była droższa od produktów Coca-Coli, która całkowicie opanowała tamtejszy rynek. Do tego miejscowe piwo Tusker – całkiem dobre!

Wróćmy do podróżowania. Po zwiedzeniu Nairobi ruszyliśmy na safari – po przygodę życia. Wyjazd wykupiliśmy u właściciela naszego hostelu. Kosztował ponad 1000 zł za osobę, co stanowiło ogromną część naszego budżetu. Ale było warto!
     Ruszyliśmy Land Roverem z miejscowym kierowcą-przewodnikiem i jeszcze jedną parą sympatycznych Francuzów. Najpierw na przedmieściach widzieliśmy ogrodzone wielkimi murami z drutem kolczastym rezydencje, potem oglądaliśmy piękną dolinę Rift Valley. Celem był słynny park Masai-Mara. Po postoju w Naroku dotarliśmy – strasznie dziurawymi drogami – do celu. Po drodze widzieliśmy sporo Masajów w charakterystycznych czerwonych pledach wypasających bydło. Zakwaterowano nas w fajnych namiotach z łóżkami, na zewnątrz były nawet prysznice.
   Rano ruszyliśmy jeepem podglądać największą wędrówkę zwierząt na ziemi. To właśnie tu, w kenijskiej części Parku Narodowego Serengeti, setki tysięcy antylop gnu i zebr co lato przemieszcza się w kierunku bardziej nawodnionego dzięki rzecze Mara terenu, w którym łatwiej o pożywienie. Żyje tu cała słynna „Wielka Piątka”: lwy, słonie, nosorożce czarne, bawoły i lamparty. Do tego żyrafy, sępy i inne ptaki, szakale, kojoty, hipopotamy, małpy, krokodyle itp.
      Największe wrażenie zrobiły na nas polujące lwy, słonie, kąpiące się w rzece Mara hipopotamy, pastwiące się nad padliną sępy, a także gepard, którego podobno bardzo trudno zobaczyć na wolności. I oczywiście wizyta w autentycznej masajskiej wiosce, w domkach manyatta z krowiego łajna, gdzie ludzie mieszkają wspólnie ze zwierzętami. Kupiliśmy tam parę fajnych drobiazgów od miejscowych, m.in. bukłak na wodę czy super bransoletki z kolorowych koralików. 

Trzy dni minęły błyskawicznie. Kolejnym celem był położony na północy Park Narodowy Nakuru. Jego największą atrakcją są flamingi, które tworzą niepowtarzalny, różowy krajobraz. Do tego coraz rzadziej spotykane na wolności białe nosorożce, wszędobylskie pawiany - po prostu super. Jedynym zgrzytem było to, że naszemu przewodnikowi skończyły się pieniądze i nie mieliśmy co jeść. Dobrze, że było gdzie spać. Sprawę wyjaśniliśmy dopiero na miejscu, po powrocie do Nairobi.
      W naszym hostelu zabrakło miejsc, więc rozbiliśmy się w rozstawionym na stałe namiocie na podwórku, gdzie towarzyszył nam ogromny żółw, który wziął się nie wiadomo skąd.

Następnego dnia ruszyliśmy do Mombasy, nad Ocean Indyjski. Szarpnęliśmy się i pojechaliśmy pierwszą klasą słynnej kolonialnej kolei ugandyjskiej z Kampali do Mombasy (w dwuosobowym przedziale sypialnym). W pociągu było super, szkoda tylko, że nie udało nam się dostrzec z okien pobliskiego Kilimandżaro. Były za to żyrafy, widzieliśmy też mnóstwo baobabów i kobiet z wielkimi bukłakami z wodą na głowie. A w pociągu furorę robiła anemiczna obsługa, która celebrowała przyniesienie nawet jednej łyżeczki do śniadania (było w cenie). Dzięki temu przygotowania do posiłku trwały godzinę.
      W pewnym momencie pociąg stanął w jakiejś miejscowości. Po dłuższej przerwie zaczęły do niego podchodzić dzieciaki cieszące się z każdego drobiazgu, który im dawaliśmy, i miejscowi naciągacze, którzy oferowali dowiezienie do Mombasy za horrendalne pieniądze. Twierdzili przy tym, że pociąg na pewno nie pojedzie, a do celu jest jeszcze bardzo daleko. Praktycznie wszyscy z naszej części pociągu (biali) dali się skusić. My byliśmy nieugięci. Nie było wesoło, bo w pociągu zaczęły kręcić się jakieś typki, więc musieliśmy zabarykadować się w przedziale. Na szczęście pociąg w końcu ruszył. Okazało się, że do stacji końcowej było zaledwie ok. 20 km. Dobrze, że nie daliśmy się oszukać, a po wyjściu z pociągu „nawrzucaliśmy” jeszcze najbardziej natrętnemu naciągaczowi z postoju, który w tu pojawił się nie wiadomo skąd, tym razem oferując podwiezienie do hotelu.

Ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu noclegu. Milionowa Mombasa – drugie co do wielkości miasto Kenii – jest zupełnie inna niż Nairobi. Dominuje niska zabudowa, większość budynków pomalowana jest na biało, jest dużo biedniej (na ulicach widzieliśmy wiele dzieciaków wąchających klej), widać wpływ wielu religii i kultur. Obok minaretów stoją świątynie sikhijskie czy hinduistyczne. Na ulicach można spotkać motorowe taksówki, podobne do azjatyckich tuk-tuków. Symbolem miasta są dwie ogromne „bramy” przedstawiające kości słoniowe umieszczone nad jedną z głównych arterii. No i ten potworny upał. Miasto leży co prawda nad oceanem, ale woda daje niewielką ulgę.
      Po ulokowaniu się w przyjemnym hoteliku z dziedzińcem (na śniadanie tylko jajka, ale za to w pięciu postaciach!) ruszyliśmy miasto. Byliśmy pod ciekawą twierdzą Fort Jesus, w porcie promów Likoni (to tu swojego Masaja poznała bohaterka książki „Biała Masajka”), a także w porcie Kilindi, największym we wschodniej Afryce. Po drodze widzieliśmy na ulicy faceta z pistoletem. Nieopatrznie zapuściliśmy się też w zakazane zakątki starego miasta i musieliśmy się ewakuować omijając grupki podejrzanych typków i całe rodziny gotujące przed domami. W sumie jednak to fajne miasto z labiryntem wąskich uliczek. Przez bliskość i wpływy świata arabskiego przypomina trochę właśnie tamtejsze ośrodki.

Po zwiedzeniu Mombasy ruszyliśmy na północ. Ominęliśmy ulubioną riwierę białych i dotarliśmy do fajnej miejscowości Watamu. Niestety, tam też było trochę Europejczyków, głównie Włochów, na ulicach zagadywano nawet do nas po włosku. Wynajęliśmy piętro w super willi z basenem (choć niewykończonej), niestety, stukotały w niej karaluchy. Plaże są tam bajeczne – palmy, góra białego piasku, kraby i błękitna woda. Ciepła, ale bardzo słona. Jednego dnia wypłynęliśmy też wynajętą na plaży łodzią ponurkować z fajkami na rafie koralowej. Pływanie w „towarzystwie” kolorowych rybek w takiej scenerii to na pewno jedno z piękniejszych przeżyć w naszym życiu. Byliśmy też w ruinach miasta kultury suahili Gede, mieszczących się w egzotycznym lesie Arabuko Sokoke.

Potem obraliśmy kierunek dalej na północ, w pobliże granicy z Somalią – na wyspę Lamu. Pojechaliśmy do Malindi, a stamtąd ruszyliśmy wypchanym do granic możliwości autobusem z bagażami na dachu. To dopiero było przeżycie! W aucie na ok. 60 osób było ze 200 ludzi! Dość powiedzieć, że pasażerowie wisieli też na desce rozdzielczej kierowcy. Najlepsze było to, że po drodze nikt nie wysiadał, a ciągle dochodzili nowi. W autokarze jechało dwóch żołnierzy z karabinami, którzy stanowili ochronę przed ewentualnymi atakami band z Somalii, które ostatnio zdarzały się coraz częściej. Wyboistą trasę o szutrowej nawierzchni, liczącą niewiele ponad 100 km, pokonaliśmy w 6 godzin. Masakra.
      Na miejscu z ulgą opuściliśmy autobus i przesiedliśmy się na równie wyładowaną łódź (z dyndającymi wszędzie bagażami), którą popłynęliśmy na wyspę Lamu. Okazało się, że dotarła tu jeszcze z nami para Francuzów – jedyni biali oprócz nas. Byli równie zszokowani warunkami podróży:)

Na miejscu zakręciliśmy się za tanim hotelem i ruszyliśmy na zwiedzanie. Lamu to super miejsce. Czuć tu pewną odrębność kulturową, jest swobodniej niż w innych częściach Kenii, trochę hipisowsko. Na ulicach reggae, marihuana, a na rynku podest, na którym jacyś nawiedzeni mówcy wygłaszali swoje tyrady. Do tego niepowtarzalna architektura z labiryntem wąskich uliczek, które były tłem do jednego z filmów o Indianie Jonesie. No i mega długa, 13-kilometrowa plaża z pięknym piaskiem, na której nie było prawie nikogo oprócz nas i pasterzy pędzących... wielbłądy. 
 
Droga powrotna była o dziwo spokojniejsza. Nie było takiego tłoku, ale atrakcję zapewniały ogromne dziury w drodze, przez które podskakiwaliśmy na drewnianych siedzeniach pół metra w górę. Wcześniej przeszła ulewa, dlatego nasze plecaki, które tym razem zmieściły się do bagażnika, całkiem przemokły.
   Dojechaliśmy do Malindi, gdzie postanowiliśmy na chwilę się zatrzymać. Znaleźliśmy w miarę tani hotel (w pierwszym, w którym chcieliśmy przenocować, nie było światła) i ruszyliśmy na przyjemną plażę. We włoskiej knajpie zjedliśmy najlepszą pizzę calzone w naszym życiu!
    W końcu wróciliśmy do Mombassy, a stamtąd, już bez przygód, pociągiem do Nairobi. Przywitał nas przygnębiający widok slumsów i pokrzepiająca muzyka Boba Marleya.

Tak skończyła się przygoda naszego życia. Powrotny lot mieliśmy przy bardzo dobrej pogodzie, dzięki czemu z samolotu mieliśmy kapitalny widok na najwyższy szczyt Kenii, Mt.Kenia, a potem znów na Saharę. Nad Alpami jeden z afrykańskich stewardów z niedowierzaniem pytał nas, czy to co widzi, to aby na pewno śnieg... Tak oto wróciliśmy do zupełnie innego świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz