2008 r.
Za
kolejny cel podróży obraliśmy sobie bliskie Bałkany.
Postanowiliśmy jechać samochodem, aby zobaczyć jak najwięcej i w
najwygodniejszym dla nas tempie.

Naszym
kolejnym celem była Słowenia. Krętymi drogami górskimi
dojechaliśmy do Lubljany, która zrobiła na nas duże wrażenie.
Miasto jest małe, więc zobaczyliśmy coś więcej, niż tylko
starówkę i wzgórze zamkowe. W pamięć szczególnie zapadły nam
posągi smoków, które są symbolem miasta. Aha, nocowaliśmy w
nieźle urządzonym akademiku, który w wakacje udostępniany jest
turystom.
Następny
punkt to jaskinia Postojna. Większość z 5,5-kilometrowych
korytarzy pokonuje się kolejką szynową. Wrażenia niezapomniane.
Największa z sal jest tak duża, że odbywają się tam koncerty
symfoniczne.
Rano ruszyliśmy do kasy, gdzie wybuliliśmy w przeliczeniu coś ok.
100 zł za zwiedzanie za osobę. Ale ten park narodowy wart jest
każdej ceny (co za patos:). To system kaskadowo połączonych
jezior. Wielkie i mniejsze wodospady, turkusowa, przeźroczysta woda
z wielkimi rybami... po prostu bajka. W cenie wejściówki jest rejs
statkiem po jednym z największych jezior.
Po
zwiedzaniu ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Niestety, wszystko
było pozajmowane lub drogie, więc z konieczności rozbiliśmy się
na wielkim podmiejskim campingu (też drogim – kilkanaście
euro/os.). To taki kombinat, na którym lokują się całe rodziny na
długie turnusy. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy tam przyczepy
kempingowe o kosmicznych kształtach, w których standardem były
anteny satelitarne do odbioru TV.
Ze
Splitu, przejeżdżając po drodze przez fragment Bośni i
Hercegowiny z dostępem do Adriatyku, pojechaliśmy do Dubrownika,
według wielu opinii najpiękniejszego miasta świata. Coś w tym
jest. Otoczone murami miasto-twierdza największe wrażenie robi z
pobliskiej góry św. Sergiusza (z której ostrzeliwane było zresztą
przez Czarnogórców podczas wojny bałkańskiej) – wszystkie dachy
budynków mają czerwony kolor. Wąskie uliczki są piękne, choć
przepełnione – miasto jest celem setek wycieczek. W wielu
miejscach widać jeszcze ślady po kulach.
Pobyczyliśmy
się trochę i pojechaliśmy do Czarnogóry. Pierwszym naszym
postojem było kolejne miasto-twierdza, Herceg Novi. Bardzo kameralne
i bardzo urokliwe, także otoczone murami obronnymi. Pojechaliśmy
dalej, dookoła Boki Kotorskiej, jedynego europejskiego fiordu poza
Skandynawią. Świetne widoki! Na drugim końcu fiordu zatrzymaliśmy
się w Kotorze, kolejnym miasteczku otoczonym murem. To przepiękne
miejsce z labiryntem wybrukowanych uliczek.
Petrovac
to sympatyczne miasteczko, z dosyć wąską, zatłoczoną plażą.
Wieczorem centrum stanowi nadmorski deptak i supermarket, w którym
piwo sprzedawano tylko wtedy, gdy miało się na wymianę butelki;)
Po
tych przygodach postanowiliśmy odkryć Albanię, która jest chyba
najbardziej niespenetrowanym jeszcze państwem Europy. Trochę się
naczytaliśmy o tym, jak nierozsądnie jest jechać tam samochodem, a
okazało się całkiem spoko. Trochę postaliśmy na granicy
(przepuszczając m.in. bez kolejki młodą parę:), a potem
ruszyliśmy w głąb.
Trudno
uwierzyć, ale główna międzynarodowa trasa do stolicy była pa
początku bardzo wąska i kręta, na dodatek chodziły po niej osły.
Najweselej było w przygranicznym, 90-tysięcznym mieście Szkodra,
gdzie trzeba było przeprawić się na drugą stronę rzeki dość
długim mostem, o szerokości pozwalającej na przejazd tylko jednego
samochodu naraz. Ponieważ nie ma tam żadnych świateł, przejeżdża
ten, kto dojedzie dalej i zmusi „przeciwnika” z drugiej strony do
wycofania się. Nam się to udało dopiero za trzecim razem, a gdy
czekaliśmy, musieliśmy zaryglować drzwi samochodowe, bo zaczęły
się do nich dobierać dzieciaki z pobliskich baraków.
Dalej
było już spokojnie. Na drodze prawie same stare mercedesy, podróbki
stacji benzynowych (Eso zamiast Esso), a na poboczach multum myjni
(lawasz), tzn. betonowych placów, na których polewa się auta myjką
ciśnieniową. Mają tu fioła na punkcie samochodów. Inne
osobliwości to przydrożne punkty sprzedaży mięsa – drewniane
budy ze zwisającymi na hakach płatami, mnóstwo nieukończonych
domów (to podobno efekt kryzysu z końca lat 90.) z kukłami
(odganiającymi złe duchy) i flagami państwowymi na najwyższej
kondygnacji. No i znak rozpoznawczy Albanii – betonowe bunkry,
których za komuny około 400-600 tys. kazał wybudować Enver Hodża.
Zakwaterowaliśmy
się w wieloosobowej sali w jedynym hostelu, jaki znaleźliśmy
wcześniej w necie – Tirana Backpacker Hostel. To rzeczywiście
typowo backpackerskie miejsce. Międzynarodowe towarzystwo, polowa
kuchnia, hamaki... Tylko ceny nie takie niskie, jakich
spodziewalibyśmy się po Albanii (ok. 12 euro/osobę w sali
wieloosobowej). Mieliśmy stąd wszędzie blisko, dlatego miasto
zwiedzaliśmy „z buta”, a samochód zostawiliśmy naprzeciw
hostelu, na jakimś zamkniętym terenie porośniętym trawą (za
opłatą).
Tirana
jest ciekawa. Z jednej strony luksusowy hotel Sheraton, z drugiej
konie ciągnące powozy, a nawet ludzie w przyczepkach przymocowanych
do motoru. Naprzeciw eleganckiego gmachu parlamentu, a więc w
reprezentacyjnym miejscu, widzieliśmy na przykład zrujnowany
budynek.
Po
powrocie z Durres do Tirany postanowiliśmy opuścić Albanię, z
braku czasu nie oglądając m.in. ciekawego miasta-muzeum
Gjirokastra. Po drodze zabraliśmy na stopa drzemiącego przy drodze
Japończyka, który w podróży po świecie był już od 2 lat!
Rano
poszliśmy na górę, na której podobno w 1981 r. Matka Boska
objawiła się miejscowym dzieciom. Po drodze widzieliśmy wiele
podziękowań za uzdrowienia.
Z
Medjugorje pojechaliśmy do Mostaru. Trochę pokręciliśmy się za
noclegiem i w końcu zdecydowaliśmy się na mały hotelik na samej
starówce, za 10 euro. Mostar jest przeuroczy. Największą atrakcją
tego ponad 100-tysięcznego miasta jest turecki, 500-letni Stary
Most, który bez skrupułów w 1993 roku podczas wojny wysadzili
Chorwaci. Atrakcją są zawody w skokach z mostu do wody. Starówka
jest super, niestety w wielu miejscach widać jeszcze ślady po
wojnie, normą są także tabliczki ostrzegające o bombach!
Z
Mostaru pojechaliśmy do Sarajewa, zabierając po drodze na stopa
dwóch Polaków, którzy zwiedzali bałkańskie góry. Ponieważ była
to nasza pierwsza wyprawa autem, na stopa zabieraliśmy wszystkich
chętnych – tak jak obiecaliśmy sobie kiedyś, gdy dzięki
uprzejmości innych mogliśmy zwiedzić stopem kawałek Europy i nie
tylko. Teraz chcieliśmy się w miarę możliwości odwdzięczyć.
Ciągle
padało, ale my twardo ruszyliśmy na zwiedzanie. Po drodze
trafiliśmy na cmentarz, na którym spoczywają ważne dla historii
BiH persony, m.in. Alija Izetbegović, pierwszy prezydent tego kraju.
Ciekawa jest starówka – z powodu charakterystycznych, niskich
budynków ze spadzistymi dachami pokrytymi dachówką. Wzdłuż i w
szerz obeszliśmy też słynną aleję snajperów, która była
ostrzeliwana przez Serbów podczas wojny w Bośni. Ślady wojny są
zresztą widoczne do dzisiaj. Byliśmy również w miejscu, z którego
Gawriło Princip zastrzelił arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, co
było pretekstem do wybuchy I wojny światowej.
Z
Sarajewa pojechaliśmy na wschód, do Srebrenicy. Droga była bardzo
kręta i hmm... niejednoznaczna. Nie było żadnych oznakowań,
jechaliśmy więc trochę na czuja, momentami po szutrze. W końcu
dotarliśmy. W mieście było kilka zniszczonych domów, ale
prawdziwy koszmar można było poczuć poza miastem, na cmentarzu, na
którym leżą 8372 bośniackie, muzułmańskie ofiary czystki
etnicznej dokonanej przez Serbów podczas wojny bałkańskiej.
Przykre doznania potęgował fakt, że pomiędzy symbolicznymi
nagrobkami przechadzały się łkające kobiety. Matki, żony,
córki?...
Tam
znów przywitała nas ulewa, na dodatek nie mogliśmy znaleźć
żadnego wolnego i taniego hostelu. W końcu trafiliśmy do akademika
przerobionego na hotel (w centrum, wystrój mocno socrealistyczny) i
ruszyliśmy na wieczorne zwiedzanie.
Kontemplowaliśmy
pomnik Nikola Tesli, serbskiego wynalazcy m.in. silnika
elektrycznego, cerkiew św. Marka, budynek serbskiego parlamentu,
kilka deptaków, a także twierdzę Kalemegdan. W mieście
widzieliśmy też budynki zniszczone podczas amerykańskich nalotów
w 1999 r. To niesamowite, że wojna działa się tak blisko nas
jeszcze tak niedawno. Mimo tego, że przeszliśmy naprawdę spory
kawał, nigdzie nie mogliśmy wypłacić kasy z bankomatu. Później
okazało się, że nasz bank w Polsce miał awarię.
Rano
pojechaliśmy zwiedzić słynną Marakanę, ponad 50-tysięczny
stadion Crveny Zvezdy, z oddali zobaczyliśmy też cerkiew św. Sawy
- podobno jedną z największych na świecie tego typu świątyń, a
następnie ruszyliśmy w kierunku Polski.
Jakoś
dotarliśmy do przejścia serbsko-węgierskiego, ale nie było nam
jeszcze dane całkowicie odetchnąć. Otóż na zewnętrznej granicy
Unii była akurat jakaś popisowa inspekcja i dokładnie „trzepała”
wybrane samochody. Trafiło też i na nas, co na początku nawet nas
rozśmieszyło, bo przecież właściwie nic nie przemycaliśmy.
Dosłownie kilka butelek śliwowicy wiezionej na prezenty:) Nawet
szczególnie ich nie chowaliśmy, bo czasy ostrych granicznych
kontroli były już – jak się wydawało – za nami. Tymczasem
kontroler znalazł pierwszą butelkę, która leżał na wierzchu i
spytał czy mamy coś ponad limit (to było chyba 1 lub 2 l na
głowę). Zaprzeczyłem, a on wyciągnął kolejną... Tak oto
skierował nas na specjalny parking pod wiatą „do trzepania”,
gdzie musieliśmy dokładnie opróżnić nasz spakowany z takim
mozołem samochód. W oczekiwaniu na kontrolera, mimo kamer, udało
mi się jeszcze schować dwie butelki, które potem w rękach celnika
wyglądały jak buty (fart – nie rozpakował tej torby). Znalazł
jeszcze dwie czy trzy litrowe flaszki, po czym zaczął się dobierać
do tapicerki a nawet silnika! Gdy czekaliśmy na wyrok – jakiś
wysoki mandat (na który i tak nie mieliśmy kasy), celnik kazał nam
jechać. Nie skonfiskował nawet tego co znalazł! Być może
zniechęcił go straszny upał, a może nastawił się na wielką
kontrabandę.
W
ten sposób powitała nas Unia Europejska. Dalsza droga przebiegła
już bez przygód. Wypłaciliśmy kasę i pomknęliśmy przez Węgry
i Słowację, gdzie zastała nas noc. Resztką sił dojechaliśmy do
Chyżnego, a gdzieś za Rabką zatrzymaliśmy się (już świtało)
na jakiejś stacji na krótką drzemkę w samochodzie. Ciekawe –
mimo wielkiego zmęczenia wcale nie mogłem zasnąć.
Po
dwóch godzinach ruszyliśmy dalej. Zjedliśmy obiad u rodziców w
Radomiu i pognaliśmy do Warszawy, na wieczorny koncert
Apokaliptyki:) Tak
skończyła się nasza bałkańska przygoda. Przejechaliśmy ponad 5
tys. kilometrów, zobaczyliśmy 7 przepięknych krajów. To była
niezapomniana eskapada!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz