BIAŁORUŚ

2014 r.
Na jednym z forów turystycznych znaleźliśmy newsa, że organizująca hokejowe mistrzostwa świata Białoruś znosi na czas ich trwania wizy, a do wjazdu wystarczy bilet na imprezę. Odpada więc mordęga w ambasadzie: zdobycie wizy, zakup ubezpieczenia, potwierdzenie noclegów, załatwienie formalności celnych związanych z wwozem samochodu... Trochę sporo papierkologii, żeby wjechać do kraju, który przecież nie jest wyjątkowo atrakcyjnym celem podróżniczym. Co innego pojechać tam bez wizy. Na dodatek Łukaszenka zwolnił turystów z opłat za drogi w czasie mistrzostw.
No dobra, szkoda przegapić takiej okazji, w końcu sąsiadów trzeba poznawać:) Tyle tylko, że mistrzostwa zaczynają się tydzień po majówce, a my chcemy skorzystać z pomostu urlopowego. Co prawda już wtedy nie trzeba mieć wiz, ale czy na granicy nie będą robili problemów, że wracamy do Polski tydzień przed meczem? Miejmy nadzieję, że nie:)
Kupujemy przez internet trzy najtańsze bilety (padło na mecz Niemcy–Kazachstan) i próbujemy zorganizować noclegi, ale odnosimy wrażenie, że nasi sąsiedzi oszaleli. Wybór jest bardzo skromy, a ceny (na terminy jeszcze przed rozpoczęciem mistrzostw) są 2–3 razy wyższe niż normalnie – zwykłe hotele kosztują w przeliczeniu nawet 800 zł za noc! W końcu udaje nam się zarezerwować dwa noclegi (których nam nie potwierdzono).
We wtorek po pracy ruszamy z Warszawy w kierunku Białegostoku. Sprawnie docieramy do tego miasta, a potem do granicy w Kuźnicy Białostockiej. Jest godz. 22, Sara śpi. Po polskiej stronie stoi kilka samochodów, więc szybko przechodzimy odprawę. Po stronie białoruskiej tłoku również nie ma, ale też nic się nie dzieje. Pogranicznicy siedzą w dwóch budkach, a formalności potrafią załatwić tylko miejscowi. My miotamy się od okienka do okienka, w końcu tłumaczymy, że przyjechaliśmy na mistrzostwa. To stawia strażników na baczność. Dostajemy indywidualną opiekę przy załatwianiu formalności i po 1,5 godz. spędzonej na granicy możemy wjeżdżać na Białoruś. Pierwsi kibice hokeja przybyli!
Kierujemy się do naszego noclegu – Folwarku Karolińskiego (www.karalino.by) pod Grodnem. Jest strasznie ciemno, chwilę błądzimy, ale w końcu dostrzegamy światło. Tak, to nasz nocleg:) Niestety, brama wjazdowa jest zamknięta. Ola prześlizguje się do środka i trafia na imprezujące Białorusinki. Częstują wódką i dzwonią do właściciela, żeby udostępnił pokój. Ten przyjeżdża po paru minutach i stwierdza, że nic nie wie o rezerwacji, a w ogóle to nie współpracuje już ze stroną Booking.com, na której rezerwowaliśmy nocleg! Na szczęście ma wolny pokój, za – uwaga – 70 dol./noc. Co robić... Rano jemy śniadanie (w cenie noclegu) – byliny ze śmietaną, czyli tutejszy przysmak. Potem zwiedzamy folwark, którego historia sięga podobno XV w. Jest tu wybieg dla koni, wiatrak, równo przystrzyżone trawniki, a w pobliżu jezioro. Fajne miejsce.
Jedziemy do Grodna (15 km). Mijamy kilka fabryk, zastanawiając się, co oni tu w ogóle produkują? Po drodze wszyscy ostrzegają nas światłami przed drogówką, której jest tu zatrzęsienie. My, na szczęście, przez cały pobyt nie mamy żadnej styczności z mundurowymi.
Parkujemy w samym centrum Grodna, na jednym z podwórek, i ruszamy na zwiedzanie miasta, którego 1/4 mieszkańców stanowią Polacy. Odwiedzamy Kościół Znalezienia Krzyża Świętego – barokową świątynię bernardynów z początku XVII w., oglądamy pomnik-czołg, który podobno wyzwalał miasto w czasie II wojny św., ciekawą bryłę Teatru Dramatycznego i malowniczo położony nad Niemnem zniszczony browar. Potem czas na Stary i Nowy Zamek. Z tej pierwszej budowli z XV w. zachowało się niewiele – fragmentu muru i odrestaurowany budynek. Nowy Zamek z XVIII w., dawna letnia rezydencja królów Polski, jest w lepszej kondycji. Wewnątrz znajduje się muzeum, które bardzo podoba się Sarze. Jest tam „mydło i powidło” – trochę pamiątek wojennych, eksponatów historycznych, ale też wypchane zwierzęta, nowoczesne obrazy i rzeźby.
Kolejny punkt to centralny plac miasta, gdzie rozstawione są różne atrakcje dla dzieci. Sara wybiera rajd mini samochodem, w którym radzi sobie znakomicie. Następnie gwóźdź programu – wizyta w katedrze z XVI w., którą ufundował Stefan Batory (obok zresztą stoi jego pałac – wygląda niepozornie). Mieści niesamowity ołtarz główny z licznymi rzeźbami oraz tablicę ku czci Tadeusza Kościuszki. Akurat odbywa się nabożeństwo po polsku.
W Grodnie jest też deptak, na ul. Sowieckiej. Wygląda praktycznie tak samo, jak wszędzie na zachodzie, z tym, że nie widać znajomych, międzynarodowych marek i jest bardzo mało knajp. Licznie reprezentowane są za to banki.
Sara zasypia w nosidełku, a my idziemy jeszcze pod pomnik Lenina i popiersie oraz dom Elizy Orzeszkowej. Po odpoczynku w Folwarku postanawiamy wynieść się z niego na kolejną noc do centrum, bo i tak jedziemy tam po południu coś zjeść. Kwaterujemy się w jakimś hotelu-bloczysku (połowę tańszym od Folwarku)... i znów ruszamy na starówkę. Ciężko znaleźć tu coś do jedzenia, ale w końcu trafiamy na deptaku do fajnej knajpy, w której wybieramy miejscową specjalność – pizzę na placku ziemniaczanym ze śmietaną i białoruskie piwo, a Sara trochę bardziej międzynarodowy filet z kurczaka w sosie serowym. Wszystko jest bardzo dobre.
Rano jedziemy w kierunku Mińska. Zaraz za Grodnem odbijamy z głównej drogi na południe, żeby zobaczyć mało znaną atrakcję – jeziora koło miejscowości Krasnasielski. Woda zalała tu starą kopalnię kredy, dzięki czemu tafla otoczona stromymi zboczami ma niesamowity, błękitny kolor. Dość powiedzieć, że na miejsce to mówi się „białoruskie Malediwy”:) Po pikniku nad jeziorem wracamy w kierunku drogi na stolicę. Opłotkami, dzięki czemu możemy zobaczyć trochę białoruskich wsi. Są skromne, ale czyste. Większość domów jest nieocieplona, dokładnie tak jak u nas kilkanaście lat temu.
Wieczorem dojeżdżamy do Mińska i dzwonimy do właścicieli zarezerwowanego w Polsce mieszkania. Tym razem mamy szczęście – lokum na nas czeka. No prawie, właścicielka jeszcze je sprząta po poprzednich gościach, więc odwiedzamy wioskę kibiców szykowaną na mistrzostwa w hokeju i robimy zakupy w sporym centrum handlowym. Potem bez problemu znajdujemy wśród wielkich bloczydeł to właściwe, co bardzo zadziwia gospodarzy, bo zazwyczaj nikt tu nie może trafić. Blok jest strasznie syfiasty, ale w mieszkaniu jest już zupełnie zachodni standard. Widać, że nasze osiedle zamieszkują dość zamożni ludzie (nasz nocleg kosztuje aż 70 dol./noc). Na szczęście nie brak tu lokalnego kolorytu. Koło pasażu handlowego babuszki w chustach sprzedają ziemniaki – tutejszy towar pierwszej potrzeby. Kolację jemy w pobliskiej knajpce – serwują tu, a jakże!, byliny. Jako dodatek wybieramy sos pieczarkowy, pyszną białą kiełbasę i nie gorsze piwko.

Rano jedziemy z położonej w pobliżu stacji Instytut Kultury metrem do centrum. Wysiadamy pod Placem Niepodległości. Najpierw oglądamy okolice dworca i dwie socrealistyczne wieże, które tworzą tzw. Bramę Miasta. Potem zwiedzamy wspomniany plac z wielkim pomnikiem Lenina, białoruskim parlamentem i nie pasującym tu czerwonym kościołem św. Szymona i Heleny z początku XX w. Przed nim stoi imponująca rzeźba św. Michała Archanioła i mały pomnik Jana Pawła II. Dalej kierujemy się na Prospekt Niezależności, ulicę z monumentalnymi budynkami w stylu socrealistycznym – pocztą główną, siedzibą białoruskiego KGB, dużym domem towarowym i pomnikiem Dzierżyńskiego (i, dla równowagi, restauracją McDonald's). W sumie podobnie jest w warszawskiej dzielnicy MDM. Przy Prospekcie stoi też potężny Pałac Republiki, w którym odbywają się różne uroczystości państwowe, a po drugiej stronie pałac Batiuszki, czyli prezydenta Łukaszenki. Szczerze mówiąc, nie tak wyobrażaliśmy sobie siedzibę satrapy. Nie kuje w oczy, jest schowana za parkiem, nie widać żadnych żołnierzy.
Robi się bardzo zimno, więc zwijamy się do domu. Ze stacji Kupalowskaja/Oktiabrskaja (też w stylu socrealu), gdzie trzy lata wcześniej był tragiczny zamach bombowy (nie wyjaśniony do dziś) wracamy do domu. Obiad jemy w klimatycznej knajpie motocyklowej położonej koło naszej stacji metra.
Po odpoczynku w domu wracamy do centrum samochodem. Fajnie się jeździ po tym Mińsku. Miejscowi prowadzą trochę nonszalancko (po drodze widzimy dwa wypadki), ale ulice są bardzo szerokie. Jedziemy na drugą stronę miasta zobaczyć nowoczesny gmach Biblioteki Narodowej. Ten wielobok w kształcie diamentu to chluba stolicy, choć niektórzy nazywają go „chupa-chupsem” (od lizaka), a inni widzą go w zestawieniu najbrzydszych budowli świata.
Parkujemy pod Pałacem Republiki i zwiedzamy starą część miasta – najpierw oglądamy dom, w którym w dzieciństwie mieszkał Stanisław Moniuszko, a potem coś na kształt starówki. Choć jest bardzo mała – stoi tu raptem parę zabytkowych kościołów, jedna cerkiew i ratusz – gospodarze starają się, żeby wszystko wyglądało tu jak na każdej starówce w Europie. Jest więc rzeźba wozu konnego, na którą można się wspiąć i pozować do zdjęć, studnia przypominająca o prawach miejskich miasta, rzeźba, pod którą rzuca się monety na szczęście...


Sara jest podziębiona, więc następnego dnia decydujemy się na wyjazd z Mińska w kierunku Polski i zwiedzenie po drodze dwóch ciekawych zamków. Szybko docieramy do Miru, takiego ichniejszego Malborka. Twierdza, oblegana kiedyś przez Rosjan i Szwedów, a dziś przez przez turystów (widzieliśmy nawet Japończyków:), jest bardzo ładna, choć oczywiście mniejsza od naszego zamku położonego nad Nogatem. Po obejrzeniu zabytkowego centrum miasteczka ruszamy do Nieświeża. Najpierw zatrzymujemy się na rynku z ratuszem (w pobliżu jest też pomnik Lenina), a potem jedziemy w kierunku pałacu. Wszędzie jest pełno samochodów, parkujemy więc nieco dalej, pod miejscowym stadionem, i ruszamy pieszo do chyba największej atrakcji Białorusi. Wstęp do otoczonego fosą pałacu, wpisanego na listę UNESCO (podobnie jak ten w Mirze), kosztuje 70 tys. rubli (10 tys.=3 zł). To sporo, jak na miejscowe warunki, ale w końcu to białoruska perła. Do środka wchodzi się w folii ochronnej na butach lub oldskulowych kapciach z filcu:) Dawna siedziba Radziwiłłów jest świetnie utrzymana. Wnętrza są bardzo bogato zdobione, robią znacznie większe wrażenie niż np. odbudowany Zamek Królewski w Warszawie. Zwiedzanie zajmuje nam kilka godzin, przede wszystkim ze względu na Sarę, która jest bardzo zainteresowana miejscem, w którym „mieszkały księżniczki”.
Potem ruszamy jeszcze do zabytkowego kościoła Bożego Ciała, a następnie szukamy jakiejś restauracji, żeby zjeść obiad. Jak w całej Białorusi, także i tu jest z tym problem. W końcu znajdujemy knajpę, w której – mimo rozbudowanego menu – dostępna jest tylko pizza i zupa „z pticy” (rosół). Nawet frytek nie ma.
Zjadamy i ruszamy wygodna autostradą (darmową – w związku z mistrzostwami) do Brześcia. Po drodze łapie nas wielka ulewa. Późnym wieczorem dojeżdżamy do miasta – szybko orientujemy się w topografii i szukamy w ciemnościach jakiegoś hotelu. Większość jest zajęta, pozostałe mają kosmiczne ceny. W końcu trafiamy do hotelu Bug, gdzie dostajemy pokój za ok. 330 tys. rubli. Warunki akademikowe, z kibelkiem, ale bez prysznica. Sara zasypia, więc piwkujemy na miejscu.
Rano ruszamy w miasto. Oglądamy zabytkowe kamienice, cerkiew św. Mikołaja i przyjemny deptak. Potem robimy zakupy, pakujemy się i jedziemy do Twierdzy Brzeskiej. Wchodzi się do niej przez wielką bramę w kształcie gwiazdy – z głośników dobiegają dźwięki, odgłosy wojny. Kawałek dalej jest strzelnica (strzelamy, a jak!), stoi kilka czołgów. Atrakcją są też koszary i cerkiew, ale największe wrażenie robi ogromny pomnik ku czci bohaterów II wojny św., przed którym płonie wieczny ogień.
Po zwiedzeniu ruszamy do Polski – przez przejście w Sławatyczach, gdzie spodziewamy się mniejszej kolejki niż w Terespolu. Rzeczywiście, jest pusto, nie licząc kilku polskich samochodów. Białoruska strażniczka, słysząc że nie mamy wizy, bo „byliśmy” na mistrzostwach, dzwoni gdzieś z przejęciem. Po pewnym czasie przychodzi do nas ktoś wyższy rangą i... spisuje oświadczenie, że nie możemy czekać na mecz, ponieważ musimy wracać do Polski z chorą córką. W końcu nas puszczają. Z kolei po polskiej stronie pogranicznicy z niedowierzaniem zaglądają do bagażnika, dziwiąc się, że nie mamy dodatkowych kanistrów z białoruską benzyną.
Wyjazd można uznać za udany:) Białoruś to taki cel akurat na majówkę. Nie ma co się spodziewać fajerwerków, ale ciekawego klimatu jak najbardziej. Zaskoczyły nas dobre drogi, nie tak niskie ceny (niewiele niższe niż w Polsce – poza dwa razy tańszą benzyną; ciekawostka – pół litra wódki kosztuje ok. 15 zł, ale już piwo jest trochę droższe niż u nas). Kłopotem może być znalezienie noclegu – w czasie naszego wyjazdu ich ceny były szalone.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz