2005 r.
Następną
podróż stopem rozpoczęliśmy tuż za jednym z radomskich rond, na
drodze wylotowej w kierunku Krakowa. Nasz cel to Grecja. Ale nie ta z
katalogów biur podróży (leżenie na piasku do góry brzuchem).
Przygodę
zaczęliśmy w kabinie dostawczego busa jadącego w kierunku Kielc.
Kierowca bardzo zachwalał Grecję, co tylko pobudzało nasz apetyt.
Wysiedliśmy przed obwodnicą i złapaliśmy kolejny samochód, tym
razem do Krakowa. I to na pętlę tramwajową, dzięki czemu
przeprawa przez to miasto nie była tak kłopotliwa, jak to bywało w
przeszłości.
Dotarliśmy
do Borka Fałęckiego, gdzie łapaliśmy samochody w kierunku granicy
ze Słowacją w Chyżnem. O dziwo zabrał nas pierwszy łapany
samochód, ale okazało się, że był to „podstęp”, bo kierowca
szukał chyba kogoś, kto pomoże mu pchać samochód w razie
skończenia się paliwa w baku. Tak też się stało – pchaliśmy
auto chyba z 5 km, ale w końcu dotarliśmy do Myślenic. Stamtąd
szybko zabrał nas pusty autobus wojskowy, który jechał aż ze
Szczecina. Dotarliśmy do Rabki, miejsca, w którym wielokrotnie
łapaliśmy stopa i zawsze było ciężko. Staliśmy aż doi zmroku i
w końcu zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem, ale wtedy
zatrzymał się czeski tir i zabrał nas na przejście graniczne.
Zero
ruchu, blisko północy – postanowiliśmy więc ruszyć za granicę
w poszukiwaniu miejsca na rozbicie namiotu. I wtedy zatrzymał się
rumuński tir, który jechał aż na Węgry. Praktycznie się nie
rozumiejąc musieliśmy się z nim aktywnie komunikować, bo zabrał
nas chyba tylko po to, aby nie zasnąć. Po drodze niespodzianka –
zatrzymała nas słowacka drogówka za przeładowana kabinę.
Musieliśmy zrzucić się na łapówkę...
Wysiedliśmy
na wielkim węźle koło Budapesztu. Było już widno, ale byliśmy
padnięci po nieprzespanej nocy, więc w jakichś małych krzakach
rozbiliśmy namiot.
Po
kilku godzinach obudził nas deszcz, więc ruszyliśmy dalej.
Jechaliśmy z kilkoma kierowcami, m.in. ciężarówką wiozącą
piach do budowy dalszej części autostrady w kierunku Serbii, którą
jechaliśmy. Dosyć sprawnie minęliśmy Belgrad (po drodze często
zatrzymywała nas tylko serbska drogówka, ale kierowcy, z którymi
jechaliśmy, mieli na to sposób – paczki papierosów jako łapówki)
i dotarliśmy do miejscowości Nis, gdzie większość tirów skręca
w kierunku Bułgarii i Turcji. Rozbijając późną nocą namiot w
gęstych, kujących krzakach przy stacji benzynowej, cały czas
mieliśmy wrażenie, że zaraz natrafimy na jakieś pozostałości po
wojnach bałkańskich:)
Rano, po śniadaniu na parkingu, tuż przed nami zatrzymał się na
postój samochód na polskich tablicach. Rzadko tak robimy, ale tym
razem spytaliśmy o możliwość podwiezienia w kierunku Grecji.
Okazało się, że Polak właśnie tam jechał, aby przywieźć
samochód, który rozbił jego pracodawca.
Przejechaliśmy
z nim kawałek, do granicy z Macedonią, a tam postanowiliśmy
spontanicznie zrezygnować z dalszej podróży i zwiedzić Skopje. Na
przejściu granicznym obleganym przez żebraków szybko złapaliśmy
stopa do pobliskiej stolicy Macedonii. Kierowca wysadził nas na
przedmieściach, więc stamtąd ruszyliśmy pieszo do centrum. Na
starówce szukaliśmy informacji turystycznej, ale pod adresem z
przewodnika nie było po niej śladu. Pojawili się za to miejscowi,
jeden dzieciak chwalił się nawet ojcu: „Patrz tato, turyści
przyjechali!”. Rzeczywiście, Skopje nie jest celem wielu
podróżników, ale dla nas to akurat wielki atut. Z ich pomocą
trafiliśmy do skromnego hoteliku. Szybko rozłożyliśmy zmoknięty
po poprzednim noclegu namiot i ruszyliśmy „na miasto”.
Skopje bardzo nam się spodobało. Szczególnie stara, muzułmańska
starówka. Bo to niesamowite miasto ma dwa diametralnie różne
oblicza – wspomnianą starówkę, a po drugiej stronie rzeki Vardar
bardzo nowoczesną, na wskoś europejską część.
Następnego dnia ruszyliśmy na wylot, skąd po pewnym czasie, w
ogromnym skwarze, złapaliśmy samochód z parą młodych ludzi
(pewnie mieszkańców nowoczesnej części Skopje:), którzy
przewieźli nas przez większą cześć tego niewielkiego kraju z
pięknymi zalesionymi górami.
Dotarliśmy
do granicy, skąd ruszyliśmy dalej. Wieczorem znaleźliśmy się w
pobliżu nadmorskiej miejscowości Litohoro, skąd postanowiliśmy
zaatakować górę Bogów – Olimp. Najpierw jednak wykąpaliśmy
się w Morzu Egejskim, a następnie ruszyliśmy pieszo do miasteczka.
Zapadł zmrok, na szczęście ktoś nas podwiózł do centrum. Tam
nie mogliśmy nigdzie znaleźć miejsca na rozbicie namiotu –
wszędzie były domy, mnóstwo turystów i psów. W końcu, „na
beszczela”, rozbiliśmy się na... betonowym przedsionku informacji
turystycznej. Rano jej pracownica popatrzyła na nas z lekkim
zdziwieniem, ale nawet zgodziła się przetrzymać część rzeczy z
naszych ciężkich plecaków.
Potem ruszyliśmy w morderczą trasę. Większość osób znaczną jej część pokonuje nie szlakiem pieszo, ale 17,5-kilometrowym odcinkiem
samochodem. My się zawzięliśmy i ruszyliśmy pieszo –
praktycznie z poziomu morza na 3 tys. m n.p.m.!
Widoki były piękne, ale liczne podejścia i zejścia, do tego gzy,
mocno dawały się we znaki. Szliśmy cały dzień, dopiero pod
wieczór dotarliśmy do wspomnianego miejsca, gdzie praktycznie
wszyscy (po drodze nie spotkaliśmy prawie nikogo) dojeżdżają
samochodami. Ostatkiem sił dotarliśmy na wysokość ok. 2300 m
n.p.m. do schroniska, przy którym rozbiliśmy namiot i wypiliśmy po
mega-drogim piwie. Byliśmy wykończeni chyba najbardziej w życiu.
Rano zaatakowaliśmy szczyt. Podejście nie było trudne, po
wczorajszej mordędze był to wręcz spacerek. Doskwierało tylko
silne słońce. W końcu weszliśmy na tron Zeusa i ruszyliśmy z
powrotem. Po drodze spotkaliśmy Polaków, którzy uratowali nam życie
i podwieźli nas ze słynnego parkingu do Litohoro. Byliśmy
wykończeni i poparzeni od słońca, więc szarpnęliśmy się i
przenocowaliśmy w hoteliku. Od poparzeń nie mogliśmy zasnąć, a
uratowała nas fajna, zrobiona przez nas kolacja z fetą, oliwkami i
greckim alkoholem
Rano
dotarliśmy na dojazd do autostrady i stamtąd zabrał nas samochód
terenowy z trzema chłopakami. Młodzi Grecy byli bardzo sympatycznymi
komunistami (jak to Grecy), droga upłynęła na miłych dyskusjach.
W kilka godzin dojechaliśmy z nimi do samych Aten. Na miejscu
wsiedliśmy w autobus, którym dojechaliśmy do placu Omonia w
centrum, gdzie znaleźliśmy tani hotelik (15€).
Ponieważ tego dnia Wisła Kraków grała z miejscowym
Panathinaikosem decydujący mecz o wejście do Ligi Mistrzów,
postanowiliśmy udać się na stadion. Niestety, nasz recepcjonista
wprowadził nas w błąd i zamiast na Stadion Olimpijski, gdzie był
mecz, trafiliśmy na obiekt Panathinaikosu. Mecz co prawda
obejrzeliśmy, ale... w telewizji, w barze pod stadionem, wśród
fanatycznych greckich kibiców, którzy non stop wygrażali polskim
piłkarzom. Było groźnie i nie czuliśmy się komfortowo:)
Potem przez kilka dni zwiedzaliśmy Ateny – ledwo chodząc, bo
cały czas mieliśmy poparzone po Olimpie nogi. To miasto, pełne
antycznych śladów, na których wyrosła europejska cywilizacja,
zrobiło na nas naprawdę duże wrażenie. Popłynęliśmy też
statkiem na pobliską wyspę żeby się pokąpać, a potem ruszyliśmy
na północ, do Salonik.
Zanim tam dotarliśmy, spędziliśmy 6 godzin na wylocie Aten – w
niewyobrażalnym skwarze. Uratowało nas kilka zgrzewek (!)
przeterminowanych napojów, które wystawiono przed pobliski sklep.
W końcu zrezygnowaliśmy – nic nie nie zatrzymywało, a skwar był
niemiłosierny. Wróciliśmy do centrum. Zjedliśmy po falafelu i
trafiliśmy na dworzec kolejowy, gdzie za niewielkie pieniądze
kupiliśmy bilet na nocny pociąg do Salonik. Wagony były bez
przedziałów, jak nasze Inter City.
Rano byliśmy na miejscu. Rozejrzeliśmy się chwilę za hotelami i
szybko znaleźliśmy coś niedrogiego. Po krótkiej drzemce
ruszyliśmy w miasto. Było dość ciekawie, choć bez rewelacji.
Zwiedzaliśmy trochę, m.in. nadbrzeże i słynną Białą Wieżę –
symbol miasta. Widok z góry była bardzo ciekawy.
Po
zwiedzaniu czas ruszać do domu. W przeciwieństwie do Aten, z
Salonik udało nam się wyjechać:) Pierwszego dnia dojechaliśmy do
Skopje. Tam rozbiliśmy namiot przy samym zjeździe do miasta z
głównej trasy, w krzakach 5 metrów od drogi:) Nad głowami latały
samoloty – w pobliżu było lotnisko. Rano ruszyliśmy dalej na
północ i już bez większych przygód przejechaliśmy Serbię. Tuż
za granicą serbsko-węgierską zastała nas noc.
Czekał nas nocleg - jeden z najdziwniejszych w życiu. Było bardzo
ciemno, a nigdzie nie było miejsca na namiot. W końcu znaleźliśmy
jakieś pole, które było gęsto zarośnięte 2-metrowymi
słonecznikami i jakimiś chwastami. Z trudem udeptaliśmy trochę
miejsca pod namiot i spaliśmy na takich nierównościach. Rano było
niewiele lepiej. Nie mieliśmy wymienionych forintów, a skończyła
nam się woda. Na pobliskiej stacji nabraliśmy z kranu czegoś, co
ją przypominało. Tylko miało brązowawy kolor...
Gdy już ruszyliśmy, łapało się słabo. Na dodatek zaczęło nas
„znosić” na zachód, w kierunku Austrii. W końcu dotarliśmy do
Komarna (węg. Komarom) i przez most na Dunaju przeszliśmy pieszo na
Słowację. Przygoda z łapaniem w Atenach mocno dała nam się
jednak we znaki. Byliśmy wykończeni i dlatego postanowiliśmy
przejechać Słowację, a po przejściu granicy, także Polskę –
pociągiem. W ten sposób dotarliśmy do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz