CYPR

2015 r.

Po islandzkich mrozach przyszedł czas na wyjazd do jakiegoś ciepłego kraju. Ze względu na ciążę nie chcieliśmy jechać za daleko, ale koniecznie w miejsce, gdzie jeszcze nie byliśmy. Początkowo myśleliśmy o połączeniu Cypru z Libanem (samolotem to tylko 45 min.), ale z powodu wojny w Syrii, w tym drugim kraju zrobiło się niebezpiecznie. Padło więc na Cypr. To czwarte państwo wyspiarskie, które planowaliśmy zwiedzić w ostatnich kilku miesiącach.
Co ciekawe, po research'u okazało się, że wyjazd na własną rękę będzie niewiele tańszy niż kupno wycieczki last minute w biurze podróży. Rzadka to sytuacja, a wynika ze stosunkowo wysokich cen noclegów na Cyprze – większość hoteli współpracuje z biurami podróży. Wyjątkowo odpadło nam więc poszukiwanie lotów, noclegów itp.

Wylot mieliśmy z Poznania, w Pafos byliśmy po niespełna 4 godzinach lotu. Szybko dotarliśmy do hotelu Aloe, gdzie przydzielono nam pokój, w którym strasznie waliło fajkami. Po interwencji w recepcji dostaliśmy nowe lokum.
Fajnie trafiliśmy. Hotel jest położony tuż przy piaszczystej plaży, trzeba tylko przejść przez ulicę. Na jego terenie jest duży kompleks basenowy i ogród z palmami. Jedzenie też było super – śniadania typowo hotelowe (jajka, bekon, kiełbaski, ale też dużo owoców, jogurty i owsianka – ze względu na sporą ilość Anglików), za to kolacje bardzo urozmaicone, trochę w klimacie bliskowschodnim. Obiady jedliśmy „na własna rękę”. Najczęściej były to pity z humusem, pastą tahini, przepysznymi oliwkami, pomidorami, ogórkami, owocami itp. Jak wakacje, to i alko – miejscowe piwo i rum. Ceny jedzenia były niewiele wyższe niż w Polsce.

Przez pierwsze kilka dni ostro się byczyliśmy. Pływaliśmy z Sarą w basenie i chodziliśmy na plażę. I tu spora niespodzianka – na początku wyjazdu, mimo upalnej pogody,  morze nie było zbyt ciepłe, co bardzo nas zaskoczyło. Na szczęście dało radę posnorkować, choć przy większych falach woda nie była zbyt przejrzysta. Widzieliśmy trochę kolorowych rybek, trafiła się nawet ośmiornica, ale Cypr to zdecydowanie nie Karaiby:)
Zwiedzaliśmy też - pieszo - Pafos (z hotelu mieliśmy do centrum ok. 15-20 min.; czasami po mieście jeździliśmy też autobusami – całodzienny bilet kosztuje 5 euro). To 50-tys. miasto wyraźnie dzieli się na dwie części – nowszą, położoną dalej o morza, i starą, Kato Pafos, której zabytki są wpisane na listę UNESCO. Ta pierwsza jest senna i nie ma w niej zbyt wielu miejsc wartych uwagi. Np. do wyglądającego z zewnątrz ciekawie meczetu w ogóle nie udało nam się wejść.
Kato Pafos, choć okupowane przez turystów, jest znacznie ciekawsze. Jest tu spory port, promenada z setkami knajp, pozostałości po starożytnym falochronie, zamek zbudowany w XIII w. i kościół Ayia Kiryaki z IV w. z ustawionym obok pręgierzem, do którego podobno przywiązany był św. Paweł. Nieco dalej od centrum jest największa atrakcja regionu – Grobowce Królewskie. To położona na dużym obszarze nekropolia z III w. p. n. e., gdzie chowano miejscowych ważniaków. Grobowce są wykute w skałach i niektóre są naprawdę imponujące – jeden przypomina charakterystyczną etiopską świątynię w Lalibeli.

Po paru dniach zaczęliśmy się rozglądać za wypożyczalniami samochodów, aby ruszyć w głąb wyspy. Najpierw chcieliśmy zwiedzić stolicę – Nikozję i Cypr Północny. Wyczytaliśmy jednak, że przejazd wypożyczonym samochodem przez granicę jest skomplikowany, poza tym zniechęcał nas ruch lewostronny, dlatego zrezygnowaliśmy z auta i wybraliśmy transport publiczny.
Autobusem dalekobieżnym z klimą za 7 euro pojechaliśmy z Nowego Pafos do Nikozji. Po 2 godz. byliśmy na Solomos Square, tuż pod murami obronnymi otaczającymi miasto podzielone na pół – na część cypryjską i turecką. W tej pierwszej zaskoczyła nas mieszanka kultur – oprócz miejscowych, dużo było też Wietnamczyków, czarnoskórych i Arabów. Deptak Ledra, główna ulica cypryjskiej części miasta, wyglądał za to dokładnie tak, jak każde tego typu miejsce w Europie. Z ciekawych rzeczy widzieliśmy stary meczet Omeriye, który był akurat restaurowany, i odwiedziliśmy fajny plac Faneromeni z klimatycznymi, alternatywnymi knajpami, XIX-w. Kościołem i neoklasycystycznym budynkiem szkoły.
Przyszedł czas na przejście przez granicę. Do niedawna było to utrudnione, ale teraz stosunki pomiędzy oboma krajami są lepsze. Chociaż określenie „kraj” w stosunku do części północnej jest mylące, bo jest on uznawany tylko przez Turcję, która w 1974 r. najechała Cypr, zajęła jego dużą część (mimo, że mieszkańcy mieli w większości korzenie greckie, a nie tureckie) i ustanowili granicę w poprzek wyspy. Skorzystaliśmy z jednego z przejść – są tam normalne stanowiska pograniczników, kontrola paszportowa itp. Dziwnie to wygląda, pewnie podobnie, jak kiedyś w Berlinie. Tu oprócz zasieków jest też pas ziemi niczyjej, do niedawna pilnowany przez wojska ONZ.
Część północna Nikozji przypomina Stambuł. Jest bazar, kebaby i faceci z wąsami:) Największą atrakcją jest meczet Selimiye, na który zamieniono XIII-w. katedrę św. Zofii – zburzono wieże i dobudowano minarety, ale pochodzenie zdradzają typowe elementy architektury gotyckiej, np. sklepienia krzyżowo-żebrowe. Widać, że miejscowi bardzo się cieszą, że zapuszczają się tu turyści. To dla nich szansa, bo północna część kraju, mimo dotacji z Turcji, jest zapuszczona i biedniejsza od południowej.
Przekonaliśmy się o tym dość szybko. W pobliżu przejścia granicznego miasto wygląda normalnie, jest też sporo turystów zwabionych tanimi ciuchami. Ale już kawałek w bok niektóre kamienice wyglądają jak po bombardowaniu. Po ulicach walają się śmieci i wałęsają się dzieci. Dużo domów stoi pustych – podobno miejscowi je opuścili i nie wracają, bo nie wiedzą, jak skończy się konflikt cypryjsko (grecko)-turecki. Dla nas te różnice to najciekawszy aspekt pobytu na Cyprze. Jeden kraj, a tak odmienny.   
Oglądamy dzielnicę z tradycyjnymi, białymi domami, wieżyczki strażnicze dla wojsk ONZ, a potem skupisko 72 komunalnych domów Samanbahçe wybudowanych w XIX w. Czas na posiłek, oczywiście kebab (tureckie piwo Efes udało się już namierzyć wcześniej:) Podają go tu z ajranem i ostrymi papryczkami; w menu jest kebab z kurczakiem, baraniną, ale też z... wątróbkami. Ceny są niższe niż na południu. Opuszczamy stare miasto, ostatnią atrakcją jest Brama Kireńska. Obok niej stoi pomnik Ataturka, bohatera Turcji, przy którym paradują żołnierze. W pobliżu jest przystanek, więc jak przystało na Blisko Wschód – są i naganiacze, którzy wskazują nam busa do położonej nad morzem Kirenii. Droga jest bardzo malownicza – najpierw jest płasko, potem wiedzie między potężnymi górami, za którymi jest wybrzeże.



Wysiadamy blisko centrum i ruszamy na poszukiwania noclegu. Upał daje się we znaki, na szczęście dość szybko znajdujemy hotel Reymel. Noc kosztuje nas ok. 160 zł, co jest niezłą ceną, biorąc pod uwagę, że większość hoteli jest tu nastawiona na turystów zorganizowanych. W mieście jest całkiem sporo średniowiecznych zabytków: okrągła wieża, meczet, duży zamek, do tego stare grobowce, cmentarz i bardzo ładnie położony port. Po zwiedzaniu znów zamawiamy kebsy.
Jesteśmy trochę zawiedzeni, bo liczyliśmy, że się wykąpiemy w morzu. Niestety, w samej Kirenii nie ma plaż, trzeba objechać gdzieś w bok.
Rano wymeldowujemy się z hotelu. Jego właściciel jest pod wrażeniem podróżniczej rodzinki i chce nam zrobić foto do celów promocyjnych (hotel działa od niedawna i chce się wypromować). Tłumaczymy mu, że nie mamy parcia na szkło:)
Tradycyjnym tureckim busem dolmuszem jedziemy główną drogą na zachód od miasta, na plażę. Widać, że całe wybrzeże jest zagospodarowane bardzo chaotycznie, zupełnie inaczej niż na południu. Po kilku kilometrach wysiadamy na szosie i po kilkunastominutowym spacerze jesteśmy na plaży. O, jaka tu ciepła woda! Szkoda, że tak samo nie jest w Pafos.
Czas wracać. Na głównej drodze łapiemy dolmusza do Kirenii, a stamtąd do Nikozji. W tureckiej części jemy jeszcze obiad (kebsa i świetną turecką pizzę), a potem lody, bo obiecaliśmy Sarze, że będzie je mogła jeść każdego dnia:) Przechodzimy przez całe miasto, przejście graniczne, deptak Ledra i jesteśmy na dworcu autobusowym. Wieczorem meldujemy się w Pafos.



Na południu chcemy jeszcze zobaczyć półwysep Akamas i góry Troodos. Tego pierwszego celu nie realizujemy z braku czasu. W góry nie jedziemy zaś sami, ale z wycieczką, bo tak o dziwo jest taniej (ogromna konkurencja) i nie musimy się stresować lewostronnym ruchem drogowym. Już w autobusie przypominamy sobie, jak bardzo nie lubimy podróżować w grupie. Przewodnikiem jest przemądrzały Amerykanin, który ciągle wygłasza swoje mądrości i z wyższością wszystkich poucza. Ale co tam, przecież nie musimy go słuchać:)
Zatrzymujemy się w Omodos, mieście słynącym z wyrobu win. Całkiem tu klimatycznie. Są wąskie uliczki, kamienne domy i monastyr Timios Stavros z relikwiami krzyża św. Potem podjeżdżamy w pobliże Olimpu, najwyższego szczytu Cypru (1951 m n.p.m.). Jesteśmy pełni podziwu dla kierowcy, który z łatwością wspina się po krętych, wąskich drogach. Naszym kolejnym celem jest prawosławny męski Klasztor Kykkos z XI w. Najpierw idziemy pod wielki pomnik i grób Makariosa, biskupa, który wywalczył dla Cypru niepodległość, a potem do klasztoru, który jest jedną z największych atrakcji turystycznych tego kraju. Główna, interesująco zdobiona budowla z celami mnichów i krużgankami otacza dziedziniec, ale najciekawsza jest świątynia, w której aż kapie złotem. Ciekawie wyglądają pobożni Rosjanie (których pełno na Cyprze), szczególnie kobiety, które z osłoniętymi włosami całują grzecznie wszystkie ikony, a zaraz po wyjściu z kościoła odsłaniają swoje nieskromne oblicza;) Sarze najbardziej podoba się muzeum, w którym przechowywane są relikwie różnych prawosławnych świętych – czaszki, paluszki itp. Święci są też obecni na etykietach win dostępnych w przyklasztornym sklepie:)
Po obiedzie w okolicach klasztoru ruszamy w powrotną drogę, która wiedzie po skalnych półkach. Lepiej nie patrzeć w dół! No chyba, że przejeżdżamy akurat przez las cedrowy, który robi na nas spore wrażenie. Trochę niżej odwiedzamy jeszcze jeden prawosławny klasztor, Chrysoroyiatissa. Powstał wiek później od Kykkos, jest od niego mniejszy i skromniejszy, ale wart zwiedzenia.


Po powrocie z wojaży jeszcze trochę plażujemy, m.in. na Coral Beach położonej na północ od Pafos. Jest ostro zasyfiona (człowiek leży tu na człowieku), ale woda jest cieplejsza niż w pobliżu naszego hotelu.
Po dwóch tygodniach wracamy do Polski, z małymi przygodami. Lecimy z międzylądowaniem we Wrocławiu i tuż przed końcem podróży w Poznaniu okazuje się, że w Wielkopolsce jest oberwanie chmury i musimy wracać do... Wrocławia. Po jakimś czasie startujemy i druga próba się udaje, a na ziemi widać, że było naprawdę nieciekawie – na ulicach zalega woda, jest wiele zwalonych przez burzę drzew. 
Cypr jest ok, warto go zobaczyć, choć – tak jak się spodziewaliśmy – nie było wielkiego „wow”. Ale w sytuacji „rodzinnej”, w jakiej byliśmy, było w sam raz. Mogliśmy odpocząć i trochę pozwiedzać, więc wróciliśmy bardzo zadowoleni.
    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz