ISLANDIA

2015 r.

Niby ciąża to nie choroba, ale Ola stanowczo stwierdza, że w te wakacje odpuszczamy Birmy, Irany i inne Sri Lanki. Ma być w miarę blisko i żeby ewentualnie dało się tam urodzić;) (W poprzedniej ciąży byliśmy w Portugalii.). Łatwo powiedzieć, ale gdzie tu jechać, skoro białych plam na mapie – przynajmniej blisko Polski – coraz mniej, a nie chcemy się powtarzać?  Preferujemy ciepłe, mniej rozwinięte kraje południa – bogata, nudna i chłodna północ jakoś nas nie ciągnie. Ale jest tam jeden kraj, o którym wszyscy mówią w samych superlatywach. Islandia. No dobra, lecimy. Szczególnie, że tani Wizzair właśnie uruchomił połączenia Gdańsk-Reykjavik.

Jedziemy do Gdańska spakowani dosyć kompaktowo – mamy tylko jeden nadawany baraż, który w ogóle byłby zbędny, gdyby nie sprzęt biwakowy. Zostawiamy samochód pod lotniskiem i startujemy. Na pokładzie garstka turystów, większość stanowi emigracja zarobkowa. Po 4 godzinach lądujemy na niewielkim lotnisku Keflavik pod Reykjavikiem. Dzwonimy do faceta z wypożyczalni samochodów, w której przez neta zarezerwowaliśmy auto (ok. 1400 zł/tydz.). Utknął w drodze na lotnisko, o czym informuje nas... po polsku. Okazuje się, że to Polak mieszkający tu od wielu lat. Trochę narzeka na rodaków, których ostatnio pojawiło się w Islandii mrowie, że są leniwi i zależy im tylko na socjalu:) Zabiera nas do wypożyczalni, gdzie zamiast zarezerwowanej przez nas, najtańszej w ofercie, wiekowej Toyoty Corolli, czeka na nas nowszy Subaru Impreza (w tej samej cenie). Fajna, zrywna bryka:) Załatwiamy formalności, pakujemy się i... w drogę, witaj przygodo!
Oprócz wypożyczenia samochodu, zadziałaliśmy bardzo spontanicznie, nie organizując żadnego noclegu. Mamy namiot, ale na początku chcemy poszukać czegoś pod dachem, bo tuż przed wyjazdem lekarz powiedział mi, że mogę mieć zapalenie płuc. A na Islandii nie jest za gorąco – w dzień ok. 10-12, a w nocy 5ºC (jest koniec czerwca). Ciekawostką jest to, że mimo późnej pory jest widno, bo o tej porze roku słońce tu praktycznie nie zachodzi. Jadąc przez Keflavik natrafiamy na Fit Hostel, gdzie dostajemy 3-os pokój za ok. 200 zł. Umeblowanie stanowią tylko dwa łóżka (w tym jedno piętrowe) i stół. Łazienka jest w korytarzu, do dyspozycji jest też kuchnia. Rano jemy w niej śniadanie (trochę prowiantu przywieźliśmy z Polski), bierzemy trzy zostawione przez kogoś kartusze do gotowania i ruszamy w trasę.

Naszym pierwszym celem jest pobliski sklep z logo z różową świnką, czyli Bonus – odpowiednik naszej Biedronki. Niestety, jest jeszcze nieczynny, więc jedziemy do Reykjaviku, po drodze podziwiając prawdziwie księżycowy krajobraz – wielkie połacie zastygniętej wulkanicznej lawy. Stolica Islandii jest maleńka (120 tys. mieszkańców, w całym kraju mieszka 325 tys. osób), więc bez problemu odnajdujemy spore centrum handlowe Kringlan, w którym – oczywiście w Bonusie – kupujemy najpotrzebniejsze rzeczy: najtańszy chleb tostowy, parę warzyw, fasolę, tuńczyka, makaron i pomidory w puszce itp. Do tego niskoprocentowe piwo-siki – normalny alkohol jest reglamentowany. Ceny tych najtańszych produktów są niewiele wyższe niż w Polsce, reszta horrendalnie droga.
Opuszczamy stolicę, kierujemy się do parku narodowego Thingvellir z listy UNESCO. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów zostawiamy samochód i idziemy na spacer urokliwym wąwozem, który powstał w miejscu, gdzie stykają się płyty tektoniczne – eurazjatycka i północnoamerykańska. To dlatego w Islandii jest tyle wulkanów, gejzerów itp. Po krótkim marszu docieramy pod w wodospad Oxararfoss. Prawdopodobnie w wielu krajach stanowiłby on główną atrakcję turystyczną, tymczasem tu mało kto się do niego fatyguje, bo inne miejsca robią znacznie większe wrażenie. Nam się podoba, czekamy na więcej:)
Wracamy do samochodu i podjeżdżamy z drugiej strony równiny.  Po krótkim pikniku koło parkingu ruszamy do oznaczonego flagą Islandii miejsca, w którym w 930 r. po raz pierwszy zebrał się islandzki parlament Althing. Potem spacerujemy pomiędzy malowniczymi jeziorkami, oglądamy fajny kościół i skromną rezydencję premiera Islandii. Tu już turystów nie brakuje.
Po kilku godzinach zwiedzania jedziemy na wschód, do słynnego pola geotermalnego. Znajduje się tu źródło Geysir, od którego pochodzi nazwa „gezjer”. Przed laty wyrzucał on wodę na wysokość 80 m, ale obecnie jest nieaktywny. Gorące strumienie na połowę mniejszą wysokość wypluwa za to regularnie gejzer Strokkur. W ciągu kilkudziesięciu minut oglądamy z 5 takich „pokazów” – za każdym razem towarzyszą mu krzyki rozentuzjazmowanych turystów. Gezjer robi duże wrażenie, podobnie jak całe pole, które jest pokryte mniejszymi źródłami, w których cały czas kotłuje się woda. Dodatkowo zapach siarki i para wodna sprawiają, że człowiek czuje się, jakby był w piekle:) Koło parkingu jest jeszcze ciekawe muzeum (bezpłatne, podobnie jak pole), poświęcone problematyce geotermalnej i sejsmicznej na wyspie.      
Spod Geysira jedziemy kawałek na wschód, do wodospadu Gullfoss. Na parkingu zostawiamy samochód i schodzimy nad rzekę, podziwiać dwie szerokie kaskady, po których spływają ogromne ilości wody. Wodospad jest piękny! Podchodzimy do samej kaskady, jesteśmy mokrzy, ale naprawdę warto podejść na wyciągnięcie ręki.
Robi się wieczór, zastanawiamy się nad dalszym planem zwiedzania. Postanawiamy nie gnać dookoła Islandii, tylko skupić się na jej południowej części wyspy, gdzie jest większość atrakcji. Nie czuję się jeszcze najlepiej, więc w miejscowości Selfoss ładujemy się do hostelu. Sara już od pewnego czasu śpi, przenosimy ją do łóżka i spożywamy piwne siuśki. Tym razem mamy pokój za ponad 300 zł, jeszcze mniejszy od poprzedniego. Łazienka jest na korytarzu, podobnie jak wspólna kuchnia.
Fajnym tutejszym zwyczajem jest, że ludzie zostawiają w hotelowych lodówkach zbędne jedzenie. Dzięki temu mamy okazję spróbować obrzydliwego mięsa ze śmierdzącego rekina, którego w życiu byśmy nie kupili:) Po śniadaniu pakujemy się i jedziemy do pobliskiego krateru Kerid. To jedyna płatna atrakcja „pod chmurką”, na którą tu trafiliśmy (ale akurat z miejsca, w którym zaparkowaliśmy, wiodła do krateru „bezpłatna” ścieżka). Ciekawie tu – wewnątrz krateru wulkanu powstało jezioro o blisko 300-m długości. Podziwia się je ze ścieżki wytyczonej na koronie wulkanu.
Jedziemy dalej, do słynnej drogi nr 1, która otacza Islandię, a nią na wschód. Po pewnym czasie dojeżdżamy do wodospadu Seljalandsfoss. Ma 60 m wysokości, ale słynie nie z rozmiarów, a z tego, że można za niego wejść. Ubieramy się w zimowe kurtki, bo mimo słońca jest zimno. Wszystko przez wiatr, który naprawdę mocno tu wieje. Spacer za spadającymi strumieniami wody jest niesamowity, przypomina sceny z „Indiany Jonesa”! Ciuchy mamy mokre od rozbryzgującej się wody, ale wrażenia są niezapomniane. 
Zbliża się pora obiadowa, trzeba poszukać miejsca osłoniętego od wiatru. Po przejechaniu paru kilometrów znajdujemy przy drodze niewielką jaskinię, w której na palniku gotujemy obiad. Sara, na co dzień niejadek, zajada się makaronem z sosem pomdorowo-fasolowo-tuńczykowym. Traper pierwsza klasa:) Co ciekawe, w trakcie naszego posiłku jaskinię zwiedzają ze trzy rodziny.  
Jedziemy dalej, pod czynny wulkan Eyjafjallajökull, którego wybuch w 2010 r. sparaliżował ruch lotniczy w Europie. Jest pod nim nawet muzeum dokumentujące to wydarzenie – ci Islandczycy to potrafią robić kasę:) W pobliżu zostawiamy samochód i idziemy do Seljavallalaug pool – darmowego basenu termalnego. Po drodze musimy się przeprawić przez rwącą rzekę – jakiś turysta pomaga mi przenieść przez nią Sarę. Kąpiel z widokiem na ośnieżony wulkan jest super. Potem trzeba się tylko szybko wysuszyć, żeby nie złapać wilka:)
Wieczorem podjeżdżamy pod potężny wodospad Skógafoss – ma 60 m wysokości i 25 m szerokości. Oglądamy go i jedziemy dalej drogą nr 1. Sara zasypia, my tankujemy, a potem rozglądamy się za miejscem do rozbicia namiotu. Biwakować można niby wszędzie na terenie publicznym, ale wiele pól jest ogrodzonych. Poza tym grunt często ukształtowany jest tak, że ciężko rozstawić namiot. O wbiciu szpilek w ogóle nie ma mowy. Akurat miejsce, które znajdujemy, jest płaskie, ale otaczają nas wzniesienia z lawy, pokryte warstwą mchu. Wygląda to jak ludzkie mózgi. Trochę obawiamy się temperatury w namiocie. I słusznie – w nocy ostro ciągnie po rajtuzach, musimy założyć na siebie wszystko co mamy. Na szczęście Sara ma nowy, ciepły śpiwór. Rano twierdzi, że całkiem ciepło jest w tym kraju:)
Po szybkim śniadaniu ruszamy na wschód. W miejscowości Kirkjubæjarklaustur jest ostatni na trasie sklep, więc kupujemy chleb i uzupełniamy wodę. Korzystamy też z łazienki na stacji benzynowej – dziewczyny zajmują kabinę chyba na pół godziny, akurat w momencie, gdy podjeżdża autokar z żeńską wycieczką. Ale Islandczycy są wyluzowani i odczekują swoje cierpliwie. 
Dalej na trasie krajobraz się zmienia – lawa jest już odsłonięta, często widać jakieś cieki wodne, spływające z lodowca. Całkiem niedawno te małe rzeczki zamieniły się w rwące potoki i zniszczyły wiele okolicznych mostów. Krajobraz jest piękny, otaczają nas zielone góry, wielkie wodospady, wrzosowiska... Domów nie widać – 2/3 Islandczyków mieszka w okręgu stołecznym.
Zbliżamy się do lodowca Vatnajökull, największego w Europie, trzeciego na świecie, z pokrywą lodu o grubości 1 km! Naszym celem jest leżący na jego terenie Park Narodowy Skaftafell. Zostawiamy samochód na parkingu i idziemy zaliczyć lodowiec. Po półgodzinnym marszu dochodzimy nad jezioro, do którego woda spływa z ogromnej czapy lodowej. Niestety, nie da się na nią wejść, bo otacza ją woda i wysokie skały. Podziwiamy piękny widok i wracamy na parking. Tuż koło samochodu gotujemy obiad, a potem ucinamy sobie w śpiworach krótką drzemkę. Po takim odpoczynku jesteśmy gotowi na trekking – idziemy w przeciwną stronę niż przed południem. Okolice są przepiękne, wspinamy się wzdłuż górskiej rzeki, podziwiamy urwiska i wodospady. Po ok. godzinnym marszu dochodzimy do wodospadu Svartifoss. Ze względu na czarne bazaltowe kolumny jest on nazywany czarnym wodospadem. Robi wrażenie. 
Wracamy do samochodu i znów wyjeżdżamy na drogę nr 1. Po krótkim czasie skręcamy na nocleg. Rozbijamy namiot w świetnym miejscu. Z jednej strony mamy lodowiec, z drugiej pustkowie z paroma owcami na horyzoncie, obok namiotu jest mała górka, krzaki i woda spływającą z lodowca. Sara nie może uwierzyć, że wkrótce lodowata rzeczka posłuży nam za wannę:) W nocy, mimo bliskości lodowca, wcale nie jest tak strasznie zimno. Rano widzimy, że nie tylko nam spodobało się to miejsce – obok zakotwiczyli jacyś ludzie z ogromną przyczepą kempingową, a kawałek dalej dostrzegamy namiot.
Naszym kolejnym celem są laguny lodowcowe. Najpierw dojeżdżamy do jeziora Fjallsárlón. Tu panują już arktyczne klimaty. Co prawda fok jeszcze nie ma, ale są bryły lodu pływające po wodzie. Marzniemy strasznie, mimo czapek na głowach. Zawijamy się, bo przed nami największa atrakcja Islandii – jezioro i laguna lodowcowa Jokulsarlon. Oglądamy niesamowite bryły lodu w różnych odcieniach niebieskiego, które oderwały się od lodowca i dryfują po wodzie. A pomiędzy nimi śmigają foki! Piękne miejsce, marzyliśmy o takich widokach. Tak nam się tu podoba, że postanowimy zaszaleć i za ok. 250 zł wykupujemy kilkudziesięciominutowy rejs amfibią po jeziorze. Sara z niedowierzaniem pyta: – To, co jeździ po lądzie, będzie za chwilę pływać? Dostajemy kapoki i płyniemy. Widoki są cudne. Co ciekawe, przewodnik mówi trochę po polsku, bo... studiował w Krakowie.
Po rejsie idziemy na jeszcze jeden obchód brzegami jeziora, a potem zimno wygania nas do samochodu. Tym razem kierujemy się na zachód. W okolicach Skaftafell postanawiamy zrobić obiad – pada na parking pod wejściem do parku, w tym samy miejscu, co w tamtą stronę. Posileni ruszamy w dalszą drogę. Po pewnym czasie zbaczamy z głównego szklaku w prawo, żeby zobaczyć dziwny kościółek – jego skośny dach pokryty jest trawą.
Chwile potem zaczyna się ulewa. Akurat w momencie, gdy szukamy miejsca do rozbicia namiotu. Jedziemy przez dłuższy czas, zastanawiając się, gdzie spędzimy kolejną noc. Deszcz nie ustaje, robi się coraz zimniej, postanawiamy więc poszukać jakiegoś guesthouse'u. Dojeżdżamy do miejscowości Kirkjubæjarklaustur, ale tu trafiamy na jakieś absurdalne ceny noclegów. W jednym hotelu chcą za pokój 900 zł! I nie jest to Sheraton. Z informacji turystycznej bierzemy mapkę z zaznaczonymi pensjonatami. Wszędzie drogo, albo zajęte. W końcu skręcamy z głównej drogi w pola, szutrowa trasa doprowadza nas do jakieś farmy. Jest wolny pokój, a właściwie cały pensjonat, bo nocuje tu jeszcze tylko... dwójka Polaków. Kto inny by tu trafił?:) Mamy fajny pokój, łazienki w korytarzu i wspólną kuchnię, w której wymieniamy się z rodakami informacjami. Płacimy za noc niewiele, jak na tutejsze standardy, bo ok 250 zł. Niska cena wynika z tego, że właścicielka sama proponuje nam usługę bez rachunku. Znaczy, że Islandczycy też kombinują...
Rano Sara karmi w zagrodzie kozy, a my się cieszymy, że możemy choć trochę podpatrzeć, jak żyją miejscowi. Cóż, w takiej pipidówie lekko chyba nie jest. To nie koniec atrakcji dla Sary – na szutrze daję jej pokierować Subaru. Ale jest z siebie dumna!
Ciągle jest zimo, ale przynajmniej nie pada. Dojeżdżamy do miejscowości o intrygującej nazwie Vik i Myrdal. Zwiedzamy kościół położony na wzgórzu górującym nad miastem, a potem jedziemy na półwysep Dyrhólaey. Słynie ze 120-metrowych klifów, pięknych skał wyrastających z morza i maskonurów – sympatycznych ptaków z pomarańczowymi dziobami, które są jednym z symboli Islandii. Udaje nam się dostrzec kilka sztuk – bez tego wyprawa byłaby nieważna;) Jest tu też Reynisfjara – całkiem czarna plaża, uznawana za jedną z najpiękniejszych na świecie. Wygląda bardzo ciekawie, choć pewnie lepiej byłoby się tu rozłożyć na ręczniku i popływać. No ale w tym klimacie to nierealne.
Objeżdżamy cypel, oglądamy kolejne piękne skały, ale porywisty wiatr przeszkadza w spokojnej kontemplacji. Na szczęście w pobliżu znajdujemy jakąś pasterską chatkę, w której możemy się przed nim schować i w spokoju ugotować obiad. 
Po południu, jadąc „jedynką”, postanawiamy skręcić do słynnego wraku amerykańskiego samolotu Dakota, który rozbił się tu w 1973 r. Po kilku kilometrach jazdy po szutrze docieramy do tej osobliwej atrakcji. Kawał kadłuba, do którego można nawet wejść, wygląda na tym pustkowiu naprawdę intrygująco.
Naszym kolejnym celem jest miejscowość Skogar i wodospad Skógafoss, który widzieliśmy jadąc w tamtą stronę. Teraz nie ograniczamy się do jego kontemplacji. Mamy więcej czasu, więc wspinamy się schodami na górę i ruszamy na mały trekking szlakiem obok lodowca Eyjafjallajökull. Idziemy koło pięknej rzeki płynącej w małym kanionie. Podziwiamy zielone wzgórza i położone w oddali ośnieżone szczyty. Jak i na całej wyspie, tak i tu pełno jest pasących się owiec.
Wymęczeni wracamy do samochodu i ruszamy główną drogą, rozglądając się za miejscówką do rozbicia namiotu. Sara zasypia, a my pokonujemy kolejne kilometry – jak na złość wszystkie okoliczne pola są ogrodzone. W końcu, późną porą, dojeżdżamy aż pod miejscowość Selfoss, gdzie nad rzeką rozstawiamy namiot. Widać że dobrze trafiliśmy, bo w pobliżu biwakuje też ktoś inny. Rozbijamy się w deszczu. W nocy podmywa nam namiot i zalewa jeden śpiwór, dlatego rano musimy się trochę podsuszyć.
Po kąpieli w rzece i śniadaniu jedziemy do pobliskiej miejscowości Hverager, gdzie w Bonusie robimy zakupy. W informacji turystycznej bierzemy mapę okolic i jedziemy w kierunku gorących źródeł Reykjadalur na rzece Varma. Zostawiamy samochód i maszerujemy w górę, mijając niesamowite źródła, w których bulgocze woda i różnokolorowe błota. Z otworów w ziemi wydobywa się dym i zapach siarki. Co za miejsce! Idziemy pod górę w kierunku miejscówki, w której można się kąpać. Niestety, zaczyna padać, więc po godzinnym marszu musimy zawrócić.
Jedziemy w kierunku stolicy. Deszcz prawie ustępuje, więc postanawiamy znaleźć miejsce na obiad. Praktycznie przed samą tabliczką z napisem „Reykjavik” trafiamy na polankę, na której gotujemy obiad. Jest tuż przy mało uczęszczanej drodze, planujemy wrócić tu na nocleg.
Tymczasem ruszamy zwiedzać stolicę. Zostawiamy samochód koło samego Ratusza i idziemy „w miasto”. Oglądamy neogotycką Bazylikę katedralną Chrystusa Króla, nadbrzeże portowe, salę koncertową Harpa i skromną siedzibę parlamentu. Potem idziemy na maleńki deptak i zerkamy na najstarszy dom Fógetinn z 1752 r. Po drodze mijamy jeszcze katedrę, a pod nowoczesnym Ratuszem Sara karmi pływające w jeziorze kaczki i łabędzie. Ostatnią atrakcją, do której dojeżdżamy już samochodem, jest Kościół Hallgrímskirkja. Ma 73-m wieżę i oryginalną, rozłożystą fasadę. To drugi najwyższy budynek kraju. Jak widać, Reykjavik nie oferuje zbyt wiele, ale przecież nie dla stolicy odwiedza się Islandię.
Po noclegu w dobrze znanym nam już miejscu na obrzeżach miasta, zwijamy namiot i jedziemy obwodnicą do fiordu Hvalfjördur. Droga jest malownicza – wije się nad jego brzegiem na różnej wysokości. Na końcu fiordu zbaczamy w głąb lądu, na parking, skąd ruszamy pieszo w kierunku Glymur – najwyższego wodospadu Islandii (198 m). Widoki są cudne – piękne góry, wrzosowiska, strumienie... Niestety, czas nas goni i w pewnym momencie musimy zawrócić, żeby zdążyć na wieczorny lot.
Dojeżdżamy do stolicy, gdzie postanawiamy zaszaleć – w sklepie Netto kupujemy zgrillowanego kurczaka, którego pałaszujemy koło parkingu:) Potem jedziemy do Keflaviku – oddajemy samochód, a gość z wypożyczalni odwozi nas na lotnisko.
W tydzień przejechaliśmy 1500 km. Zobaczyliśmy niesamowite krajobrazy, mnóstwo cudów natury – malownicze góry, lodowce, wodospady, gotującą się ziemię. Było chłodno, ale dało się wytrzymać. Deszcz na szczęście nie padał cały czas, a wiadomo, że to potrafi popsuć wyjazd. Po tej wycieczce bardzo dobrze rozumiemy ludzi zakochanych w Islandii.
Po wylądowaniu w Gdańsku, w drodze samochodem do Warszawy, zaczynamy planować, jak spędzimy resztę wakacji. W kolejną podróż wyruszamy 3 dni później:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz