KUBA

2016 r.

O Kubie marzyliśmy od dawna, bo od zawsze kojarzyła nam się z jakąś magią. Poza tym jest bezpieczna i nie występują tu poważniejsze choroby tropikalne. W tym roku w końcu postanowiliśmy jechać, bo to chyba ostatni moment, zanim Amerykanie zamienią wyspę w turystyczne getto.
Teraz jeszcze nim nie jest, co rodzi też problemy. Największym jest dramatyczne zaopatrzenie w sklepach, typowe dla gospodarek niedoboru. Mogło to być dla nas kłopotliwe – ze względu na dzieci. Poza 6-letnią Sarą, zaprawioną w bojach, w dalszą podróż po raz pierwszy ruszyła z nami 8-miesięczna Kinga. Dlatego zabraliśmy dla niej prawie cały zapas jedzenia – obiadki w słoikach, przeciery z owoców i kaszki do wymieszania z wodą. Dla Sary też wzięliśmy kaszki, bo bywa niejadkiem:) Z konieczności ograniczyliśmy nasze rzeczy, co dało świetny efekt – zmieściliśmy się w 2 plecaki i 2 torby podręczne. Zabraliśmy też wózek-spacerówkę.
18 czerwca wczesnym rankiem startujemy liniami KLM z Okęcia do Hawany via Amsterdam. Bilety jak zwykle udało nam się kupić w promocji – już w lutym, bo na tanie przeloty na Karaiby trzeba dobrze polować. Tradycyjnie Sara zalicza lotniskowe place zabaw w stolicach Polski i Holandii. 2-godzinny lot nr 1 mija błyskawicznie, 10-godzinny do miejsca docelowego bardziej się dłuży, ale nie jest źle. Sara gra na grach, Kinga sporo śpi w specjalnej kołysce dla niemowląt, zamówionej za darmo przy zakupie biletów.
Na lotnisku w Hawanie formalności trwają ponad 2 godziny (sprawdzanie paszportów, kamerowanie twarzy, przeszukiwanie bagaży podręcznych, odbiór bagażu, wreszcie wymiana walut: euro na CUC – mniej więcej w proporcji 1:1). Na szczęście w terminalu czeka na nas Kiki, właściciel naszej casy particulares, czyli po naszemu kwatery. To jedyny nocleg na Kubie, jaki zarezerwowaliśmy jeszcze w Polsce. Jedziemy tam z nim taxi za 25 CUC. Casa ma świetne położenie, przy ul. Crespo 69, w centrum Centro Habana, blisko promenady Malecon. Lokalizacja idealna do oglądania życia miejscowych. Wiele budynków jest w ruinie, wszyscy robią wszystko na ulicach – podobnie jak w Azji, ale bardzo wesoło, żywiołowo, na luzie – jak w Afryce. Jesteśmy pod wrażeniem tutejszego chaosu.
Kliki ma chyba 3 pokoje, niezależne od swojego mieszkania, co nie jest tu normą. My za 30 CUC dostajemy ten na samej górze – czysty, z dwoma łóżkami, łazienką, lodówką i bardzo głośną klimą. Wieczorem idziemy jeszcze nad morze, a potem próbujemy spać. Czas przesunięty jest o 6 godz. do tyłu, więc z jet lagiem będziemy walczyć jeszcze przez kilka dni.
Rano, wiedząc o problemach z zaopatrzeniem, ruszamy na poszukiwania sklepu. Chcemy żyć w miarę podobnie jak miejscowi, na razie nie zamawiamy więc w casie jedzenia zrobionego pod turystów. Jest okrutnie gorąco, słońce jest dokładnie w zenicie, praktycznie nie ma cienia. We znaki daje się też jet lag. Najpierw odnajdujemy Cadecę, kantor, w którym można wymienić walutę CUC na CUP (za 1 CUC dostajemy ok. 24 CUP; 1 CUP to więc ok. 15 gr.), którą można płacić w niektórych punktach dla miejscowych. Różnice w cenach dewizowych i zwykłych są ogromne (i bardzo nas intrygują), dlatego w relacji podajemy sporo cen, aby to unaocznić.
Trafiamy do piekarni, gdzie chleb kosztuje 3, a bułka 1 CUP. Potem odszukujemy pierwszy sklep spożywczy, jednej z chyba dwóch tutejszych sieci, TRD Caribe. Nie jest źle! Mają tuńczyka, dżemy, wodę, colę. Ale połowę powierzchni zajmuje rum, przeróżnych marek i kolorów. Witamy w raju!!!
Ruszamy na zwiedzanie Habana Vieja, tutejszej starówki obleganej przez turystów, sukcesywnie odnawianej. Najpierw oglądamy Capitol, który jest kopią tego waszyngtońskiego. Po przeciwnej stronie budynku zjadamy lody z automatu za 1 CUP i smażone rogaliki z nadzieniem za tę samą cenę. Odwiedzamy Floriditę, ulubioną knajpa Ernesta Hemingwaya, w której przy barze jest jego pomnik z brązu. Maszerujemy deptakiem Obispo, który wygląda podobnie jak prawie w każdym zachodnim mieście. Kontemplujemy piękną katedrę z XVIII w. i knajpę La Bodeguita, gdzie bywał kiedyś Salvador Allende i Pablo Neruda. Po powrocie do Centro Habana odnajdujemy samoobsługowy sklep La Epoca (na rogu Neptuno i Galiano), najlepiej zaopatrzony, jaki widzieliśmy na Kubie. Mają tam nawet jeden rodzaj deserów dla dzieci w słoiczkach, pieluchy, kaszkę i płatki do mleka. Ze trzy rodzaje dżemów, tuńczyka i sardynki. Wędlinę dostać tu jednak trudno.
Kolejne dni rozpoczynamy w kafejce dla miejscowych, przy kawie za 5 CUP i napoju ananasowym Pinita dla Sary (10 CUP). Zwiedzamy wąskie uliczki i cztery główne pace starówki (przy jednym z nich jest nawet pomnik-ławeczka z siedzącym Chopinem), chińską dzielnicę Barrio Chino, którą chińscy kupcy opuścili po rewolucji i ogromny Plac Rewolucji, na którym odbywają się wielkie wiece i gdzie msze odprawiali papieże: Jan Paweł II i Franciszek. Ten drugi, jak na Latynosa przystało, nie był pewnie speszony wielkimi wizerunkami Che Guevary i Camilo Cienfuegosa, bohaterów kubańskiej rewolucji (i całego kontynentu), wiszącymi na pobliskich budynkach. Nad placem dominuje jednak ogromna statua ku czci Jose Marti, bohatera narodowego, walczącego o niepodległość kraju z Hiszpanami.
Na obiady jemy zazwyczaj pyszne pizze z budki w pobliżu naszej casy (20 CUP za spory placek), a raz odwiedzamy polecaną na jednym z forów restaurację Mr Rudy, gdzie jesteśmy jedynymi gośćmi, fetowanymi przez obsługę.
Wieczorami chadzamy na Malecon, popijać rum z colą, jak miejscowi.
Po kilku dniach rozruchu jedziemy dalej, spod Hotelu Parque Central autobusem Cubanacan do Doliny Vinales (15 CUC). To dość nowa alternatywa dla Viazula (kubańskiego PKS-u). Ceny są podobne, ale Cubanacan nie ma swoich dworców, tylko zabiera ludzi spod hoteli. Trwa to więc nieco dłużej, ale nie trzeba się tłuc taxi na dworce, które w przypadku Viazula są często oddalone od centrum (a co najmniej poprzedniego dnia trzeba tam pojechać po bilet, bo obłożenie jest zazwyczaj spore).
Po godzinie jazdy po Hawanie i 3 wygodną autostradą (po której jednak chodzą ludzie i można spotkać wozy ciągnięte przez osły), docieramy do Vinales. Dolina słynęła kiedyś z produkcji tytoniu, do dziś jest tu jeszcze trochę fabryk cygar. Głównym magnesem są jednak wielkie magoty, skały wapienne porośnięte bujną roślinnością, wokół których rosną palmy.
Zostawiam dziewczyny i idę szukać casy. Kwatery są tu chyba w co drugim domu. Aby uciec od gwaru, wynajduję super miejscówkę przy końcu głównej ulicy, Casę Horizontes (20 CUC). Do dyspozycji mamy jadalnię, sypialnię, łazienkę i wielki taras z widokiem na największy mogot (+ oddzielne wejście). Po rozpakowaniu, jemy „na mieście” (czyli przy głównej ulicy – a są tu ze trzy:) pizzę za 10 CUC, w małym sklepie robimy drobne zakupy i odbijamy w boczną ścieżkę, do pobliskiej wsi. Musimy nieść wózek Kingi, bo jest spore błoto. Pełno tu jaszczurek, dopasowujących się kolorystycznie do otoczenia, ale na kolana rzucają nas kolibry! Są tak małe i szybkie, że nawet nie da się im zrobić fotki. Fajnie wyglądają też wiejskie chaty pokryte liśćmi palmowymi.
Po odpoczynku w casie idziemy na drugą wycieczkę, drogą prowadzącą koło naszego domu. Naszym celem jest największy mogot. Po drodze jemy prosto z drzewa banany i mango, a potem trafia nam się absolutny hit – u podnóża góry obserwujemy stado sępów zjadających spore padnięte zwierzę. Prawdziwe safari! Odwiedzamy jeszcze ekologiczną farmę, a wieczorem po raz pierwszy jemy kolację w knajpie.
Następnego dnia postanawiamy zwiedzić dalsze okolice. Planujemy wsiąść do turystycznego autobusu hop-on, swoje usługi, za wysokie stawki, proponują też cwani taksiarze. Ale na Kubie prawie każdy właściciel samochodu oferuje transport, postanawiamy więc złapać coś prosto na ulicy. Zatrzymuje się 60-letnia bryka... z klimą w środku – kierowca zgadza się za 20 CUC obwieźć nas po wszystkich atrakcjach. 
Najpierw jedziemy na północ, do dużej jaskini Cueva del Indio, w której pływamy łodzią po podziemnym jeziorze. Naprawdę warto! Potem jedziemy do jaskini San Miguel, wokół której spacerujemy, a następnie na południe od Vinales, gdzie robimy rundkę wokół Muralu Prehistoria. To naskalne malowidło o 60-m wysokości obrazuje ewolucję człowieka – od powstania, do okresu socjalizmu. Na marginesie warto wspomnieć, że na Kubie pełno jest billboardów, ale jeszcze nie Coca-Coli, a z hasłami ideologicznymi: antyimperialistycznymi, cytatami Fidela i sławiącymi Che.
Okolica jest piękna – widzimy wielkie kolorowe jaszczurki i kipiącą zieleń. Na koniec jedziemy pod Hotel Los Jazmines, na punkt widokowy, skąd obserwujemy całą dolinę.
Wieczorem zamawiamy w casie kolację, 3 porcje po 8 CUC. Dostajemy nie tylko kurczaka, rybę i wieprzowinę, ale też zupę przypominającą rosół,  fasolę i chipsy bananowe. Nigdy więcej nie zamówimy już tylu porcji!:)
Rano wracamy Viazulem do Hawany. Droga mija szybko, z dworca do casy Kikiego łapiemy taxi za 5 CUC. Po zostawieniu bagaży wskakujemy w autobus podmiejski nr 400 (za 15 groszy), który jedzie na plażę Playa del Este. W przewodnikach odradzają turystom tę formę podróżowania, bo tutejsze autobusy przypominają pociągi w Indiach – ludzie wiszą nawet na zewnątrz drzwi. Na szczęście jako osoby z dziećmi jesteśmy tu traktowani bardzo miło, dla Oli i pociech znajduje się nawet jedno miejsce. Miejscowi są chyba pod wrażeniem, że nie każdy biały (a szczególnie taka wesoła rodzinka) potrzebuje luksusów. Podpowiadają nam, żeby wysiąść wcześniej, na plaży Tarara, która jest czystsza. Od przystanku trzeba co prawda kawałek przejść, ale lody dla Sary i rum dla rodziców rozwiązują problem.
Plaża jest niesamowita – biały piasek, palmy i błękitna woda – Karaiby pełną gębą. Jest sporo miejscowych, a turystów brak. Jesteśmy zachwyceni, Sara po kilku dniach zwiedzania wreszcie rozumie, dlaczego jechaliśmy z Polski taki kawał:) Kinga też jest pod wrażeniem cieplutkiej wody, pod naszą nieuwagę próbuje jeść piasek:)
Po kilku godzinach trzeba wracać – na pobliskim straganie zamawiamy jeszcze jakiś ryż z warzywami w tekturowym pudełku. Podłe to trochę, ale kosztuje ok. 2 zł. Zaczyna lać, więc zamiast autobusem, wracamy do Hawany okazją za 6 CUC, która zabiera po drodze wszystkich chętnych.
Wieczorem w casie robimy melanż z poznanym tu Polakiem i jego kubańską dziewczyną.
Następnego dnia jedziemy autobusem Cubanacan do Cienfuegos, na środek wyspy. Dobrze że Kinga sporo śpi, bo czuję trudy nocnej integracji. Na dwóch przystankach udaje nam się zobaczyć kluczowe momenty ćwierćfinału Euro 2016, wygranego przez Polskę ze Szwajcarią.
Na miejscu znajdujemy casę w samym centrum, naprzeciwko hotelu Union. Większość kwater wygląda tu podobnie – mieszczą się w dużych kolonialnych domach, do których wchodzi się przez wielki pokój. Ich okna często wychodzą na dziedziniec. Nasza ulokowana jest na piętrze – mamy łazienkę i balkon, za dobrą cenę – 20 CUC. Minusem jest wspólne wejście i nadgorliwa właścicielka. 
Tuż obok biegnie deptak, blisko jest okienko z pizzą i nieźle zaopatrzony sklep. W dużej cukierni zamawiamy 3 duże puchary lodów, za które płacimy w sumie niewiele ponad 1 zł:) Miasto jest bardzo spokojne, podobno typowo kubańskie, choć w centrum jest sporo architektury neoklasycystycznej.
Następnego dnia spacerujemy do Punta Gorda, bogatszej, wypoczynkowej dzielnicy Cienfuegos, leżącej nad zatoką. Są tu hotele, nowoczesne rezydencje i piękne kolonialne domy. Trafiamy też na fast food El Rapido, jedyną chyba tego typu sieciówkę. Wybór jest mocno ograniczony. Dziś mają np. samego kurczaka, po pieczywo sprzedawca radzi nam się wybrać do piekarni:) Do centrum wracamy bici-taxi, trzykołowym rowerem z daszkiem (2 CUC). Wieczorem jemy w knajpie dobre włoskie jedzenie – lazanię i spaghetti, do tego krewetki. Potem zwiedzamy jeszcze slumsowate przedmieścia (generalnie dużo osób żyje na Kubie na podobnym poziomie, ale jakieś tam rozwarstwienie i tak jest), a potem w knajpie przy głównym placu spożywamy mojito.

Poprzedniego dnia, w czasie drzemki Kingi, odwiedziłem dworzec Viazul, żeby kupić bilet na jednodniowy wypad do miasta Santa Clara. Niestety, wszystko było zajęte, dlatego po drodze ugadałem się z taksiarzem, żeby zawiózł nas tam za 40 CUC (to niewiele więcej niż autobus, a znacznie krócej). W międzyczasie okazało się, że mauzoleum Che, najważniejsza tamtejsza atrakcja, jest tego dnia nieczynna. Szybko zmieniamy więc plany i dogadujemy się z kierowcą, że za 35 CUC zawiezie nas, ale do Trinidadu, który był naszym kolejnym celem. Kinga przesypia godzinną drogę w klimatyzowanym aucie, a my cieszymy się wreszcie widokiem Morza Karaibskiego.
Trinidad nazywany jest „Perłą Karaibów”. Kiedyś słynął z produkcji cukru, dziś to drugie najpopularniejsze miejsce turystyczne na Kubie (po Hawanie, słynny kurort all-inclusive Varadero to raczej oddzielna kategoria). Na listę UNESCO trafiło dzięki oryginalnej, dobrze zachowanej kolonialnej zabudowie. Rzędy kolorowych domów przy brukowanych ulicach wyglądają uroczo, przypominają Antiqua Guatemala w Gwatemali, którą odwiedziliśmy dwa lata wcześniej, choć tam jest więcej zabytków.
Znów mamy szczęście, trafiamy na świetną casę – przy ul. Frank Pais 472. Jest położona kilka minut od centralnego placu Plaza Mayor, w pobliżu stoi spory market. Za 20 CUC do dyspozycji mamy własny taras, dwie sypialnie i łazienkę, a w pakiecie przemiłych gospodarzy. 
Od kilku dni zwiedzamy przed południem i wieczorami, bo po południu regularnie pada. Na Kubie jest środek pory deszczowej, która w Polsce bywa demonizowana. Fakt, godzinna ulewa może nieco dezorganizować plany, ale przy 40-stopniowym upale daje zazwyczaj ulgę i oczyszczone powietrze jest potem znacznie przyjemniejsze.
Miasto jest niewielkie, urokliwe uliczki zwiedzamy więc pieszo, choć po bruku nie jest łatwo jeździć spacerówką. Żywimy się we własnym zakresie, tylko obiadokolacje jemy prawie codziennie we włoskiej knajpie Bella Piada przy jednej z głównych ulic, gdzie za ok. 4 CUC podają super pizzę, tortillę lub hamburgera. Nie gustujemy w bułach, ale tu wybór jest ograniczony.
Trynidad jest dobrą bazą wypadową, skąd robimy sobie fajne wycieczki. Najpierw autobusem turystycznym za 4 CUC (w 2 str.) jedziemy na pobliską Playa Ancon. Jest świetnie położona, na skraju wąskiego cypla. Biały piasek, błękitna woda, czego chcieć więcej? Aż dziwne, że tak bardzo mało tu ludzi. W wodzie jest trochę rybek i krabów, niestety w rękę parzy mnie meduza. We znaki mocno daje się też słońce. Po południu wracamy zatłoczonym autobusem do miasta, gdzie w Cadece babka dwukrotnie próbuje nas oszukać przy wymianie walut. Nieskutecznie. W necie naczytaliśmy się o tego typu procederach, na szczęście nas spotykało to sporadycznie.       
Następnego dnia jedziemy taksówką za 45 CUC do Santa Clara – miasta, gdzie w 1959 r. Che Guevara ostatecznie pokonał wojska dyktatora Batisty, decydując o losach rewolucji kubańskiej. Droga wije się przez piękne góry Escambray, na miejsce docieramy po niespełna 2 godz. Oglądamy duży pomnik Che, pod którym zlokalizowane jest mauzoleum. W jednej części jest poświęcone mu muzeum (wśród eksponatów słynny beret, mundur, fartuch lekarski, a jako ciekawostka – podobizna rewolucjonisty wyżłobiona w pestce brzoskwini, świadcząca o kulcie, jakim jest on darzony w całej Ameryce Łacińskiej). W drugiej części jest skromny grób Guevary i jego kompanów.
Stamtąd jedziemy na Plaza Vidal, główny plac miasta. Oglądamy klasycystyczną zabudowę, katedrę, jemy pizzę za 5 CUP i przechadzamy się deptakiem. Widać, że miasto jest spore (prawie 240 tys. mieszkańców), nie brakuje nieźle zaopatrzonych sklepów.
Po powrocie do Trinidadu wyszukujemy nową knajpę dla miejscowych, gdzie po raz pierwszy spotykamy się z dwoma menu: w CUC dla turystów i w CUP dla lokalsów. Oczywiście nie dajemy się przekonać na to pierwsze i za jakieś grosze dostajemy dobry ryż z warzywami i bułkę z jajkiem oraz słabego hamburgera.
Nasz kolejny wypad to przejazd pociągiem kolonialnym po dolinie Valle de Ingenios (po 10 CUC/2 str.). Widoki są przepiękne, sama jazda też sprawia nam frajdę. Drewniany pociąg snuje się powoli, wygląda dokładnie jak w westernie – można siedzieć na schodkach z boku, Sara nawet kieruje pod okiem maszynisty! Dolina była kiedyś centrum produkcji trzciny cukrowej, ale po blokadzie ekonomicznej wprowadzonej przez Napoleona, gdy Hiszpanie nie mogli wysyłać cukru do Europy, koniunktura się załamała. Pozostałością są rezydencje posiadaczy ziemskich – przy jednej z nich, Manaca Inzaga, zatrzymuje się pociąg. Kolonialna budowla przypomina te z filmu o Niewolnicy Isaurze:) W środku jest teraz restauracja, obok zachowała się stara prasa do wyciskania soku z trzciny, napędzana siłą ludzkich mięśni. Nieopodal stoi też wielka wieża widokowa, symbol potęgi plantatora, z której wzywał on niewolników z pól. Następnie ciuchcia dociera do rezydencji Guachinango, gdzie zamawiamy obiad (2 porcje super kurczaka po 10 CUC), a potem robimy sobie piknik. Z powrotem pociąg sunie już trochę szybciej, dzięki czemu w Trinidadzie zdążamy zrobić zakupy i obejrzeć ćwierćfinał Euro, niestety przegrany przez naszych po karnych z Portugalią.
Czas jechać dalej. Ostatniego dnia wchodzimy jeszcze na wzgórze widokowe nad Trynidadem, gdzie mieści się słynna dyskoteka Ayala ulokowana w jaskini i skąd widać morze i półwysep Ancon. O 16 mamy autobus Viazul do Playa Larga nad Zatoką Świń. Kinga przesypia prawie całą 3-godzinną podróż. Po wyjściu z autobusu atakuje nas rój komarów, taksiarzy i właścicieli kwater. Masakra! Okazuje się, że te pierwsze dają się tu ostro we znaki (dość blisko są bagna), na szczęście tylko od ok. godz. 19 do 21. Wtedy lepiej nie wychodzić na zewnątrz.
Szukać noclegu idziemy w ciemno, mamy tylko nazwę Casa Leonar, którą ktoś polecał w necie. Jest wolna, ale na krócej, niż byśmy chcieli. Zaplanowaliśmy sobie bowiem, że zostaniemy tu ok. tydzień. W trakcie negocjacji właścicielka puszcza Sarze na zachętę „Alvina i wiewiórki”:) Zostajemy. Za 20 CUC dostajemy super pokój, czysty, klimatyzowany, z łazienką, kuchnią i wyjściem bezpośrednio na plażę. Aby uczcić ten moment, kupuję w pobliskim barze rum (5 CUC za 0,7).
Następnego dnia rano nie tracimy czasu. Jeszcze przed śniadaniem idę na rekonesans, a dziewczyny wskakują do ciepłej zatoki. W końcu nieczęsto zdarza się mieszkać bezpośrednio na karaibskiej plaży.
Pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne. Dwa lata wcześniej bardzo nam się spodobało na wyspie Caye Caulker w Belize i szukaliśmy czegoś podobnego, miejsca gdzie można odpocząć po wymagającym zwiedzaniu. Tu jest trochę podobnie – sielsko-wiejsko, po ulicy biegają wielkie kraby, brakuje tylko wyluzowanych rastamanów. Dziura na Kubie to jednak duże wyzwanie dla backpackerów. Po długich poszukiwaniach udaje mi się znaleźć tylko jeden sklep z wodą, z którego zresztą wykupuję od razu cały jej zapas. Drugi sklep wygląda żałośnie – to blaszana budka, w której jest tylko rum i dwa gatunki dżemów. Na pobliskim targu można zaś kupić wyłącznie banany do smażenia. Załamka dla rodziców z dziećmi, na dodatek mieszkających nie w hotelu z wyżywieniem. Na szczęście potem trafiamy jeszcze na dwa lepiej zaopatrzone sklepy (co prawda czynne nieregularnie), piekarnię i okienko z pizzą. Kilka dni później, nagle, ktoś otwiera też okienko z kawą za 1 CUP, lemoniadą za 2 CUP i ryżem z warzywami za 15 CUP. Prawdziwa Kuba!
Zaopatrzenie to szczegół, gdy 150 m od brzegu możemy podziwiać rafę koralową. Sara błyskawicznie uczy się nurkować z fajką, dzięki czemu możemy razem oglądać kolorowe rybki i efektowne koralowce – w kształcie mózgów, sałaty, kalafiora itp. Zupełnie jak w akwarium! Co prawda woda nie jest lazurowa, a brązowawa (w zatoce jest zlewisko rzek), ale bardzo przejrzysta.
Pierwszego dnia plażujemy na miejscu, sącząc mleko kokosowe z zerwanego przez nas z palmy kokosa. Wieczorem jemy kolację w jedynej tutejszej restauracji. Oczekując na krewetki i drapieżną rybę z zębami, stajemy się pożywką dla stad komarów.
Następnego dnia, po porannym snorkowaniu, jedziemy z mieszkającymi obok dwiema Niemkami wypożyczonym przez nie samochodem w kierunku Playa Giron – na super błękitną plażę dla miejscowych. Relaks przerywa nam ogromna ulewa. Tym razem kolację zamawiamy w casie, bo nie mamy ochoty na towarzystwo komarów. Świetna decyzja – dostajemy najlepszego w życiu homara, pyszną rybę i zupę krabową. Ciekawe czy w nocy to ich koledzy próbują nam wydrapać dziurę w szybie w drzwiach od domu:)
Kolejnego dnia łapiemy transport za 10 CUC (2 str.) na fermę krokodyli Criadero de Crocodilos. Te zwierzaki są niesamowite – zastygają w bezruchu, ale widząc nas, czają się jak na dziką zwierzynę. Są tu też inne ciekawe zwierzątka – kubańskie szczuro-nutrie i iguany. Po południu kąpiemy się w morzu, jemy na kolację w casie pyszne ryby i znów wskakujemy do wody – tym razem przy zachodzącym słońcu.
Zatoka Świń słynie z nieudanej inwazji CIA przeciwko Castro w 1961 r. i oczywiście świetnych miejsc do snorkowania. Do kolejnego z nich, Cueva de los Peces, wybieramy się turystycznym busem Guama Tour (całodzienny bilet za 3 CUC). Teoretycznie wozi on turystów, ale oprócz nas w środku siedzą tylko miejscowi. Wysiadamy przy cenocie – jaskini ze słodką wodą, w której pływa wiele endemicznych gatunków ryb, które podziwiamy snorkując. Głębokość wody dochodzi do 70 m, wrażenia są super. Dookoła cnoty spacerują setki czerwonych krabików i wielkich jaszczurek. Drugą tutejszą atrakcją jest skalista plaża, gdzie przepiękna rafa widoczna jest tuż przy brzegu. To jedno z najfajniejszych miejsc, jakie widzieliśmy w życiu!
Powrotny autobus nie przyjeżdża, pakujemy się więc do rozklekotanego busa dla lokalsów. Z dwójką dzieci stanowimy nie lada sensację, ale miejscowi jak zwykle patrzą na nas bardzo życzliwie. Warto wspomnieć, że przejazd nim kosztuje 75 razy mniej niż turystycznym. Niestety, w środku lasu auto się psuje. Upał daje się we znaki, więc po pewnym czasie łapiemy okazję – dajemy kierowcy 3 CUC za podwózkę do Playa Larga. Wieczór przebiega jak zwykle – kapiemy się w morzu, jemy kolację u Leonara i relaksujemy się przy rumie:)
Następnego dnia musimy opuścić zarezerwowaną wcześniej przez kogoś na ten termin casę, a do tego nie możemy kupić biletów na powrót do Hawany (zlikwidowano lokalne biuro Viazula). Na szczęście w pobliżu jest inna super kwatera – z dużym pokojem, łazienką i ekstra tarasem z huśtawką i widokiem na morze (25 CUC).
Naszym kolejnym celem jest następne słynne miejsce snorkowe, Punta Perdiz. Chcemy tam dojechać busem Guanma, ale znów nie przyjeżdża. Pakujemy się więc na wielką pakę kamaza, gdzie o dziwo siedzą ludzie, a nie zwierzęta. Tu już naprawdę patrzą na naszą rodzinkę jak na kosmitów. A my cieszymy się chwilą – wiatr wieje we włosy, dzieci są zachwycone. Przejazd kosztuje 1 CUP (!). Na miejscu proponują nam zakup biletu do bufetu i na open bar, ale my mamy swój prowiant. To kolejna mekka nurków – największą atrakcją, obok przepięknej rafy, jest wrak statku, zatopiony ok. 150 m od brzegu, na głębokości 10–15 m. Mimo dużych fal, udaje mi się tam zaholować na plecach Sarę. Ale czad!
Nasz bus powrotny tradycyjnie nie przyjeżdża, znów łapiemy więc okazję za 3 CUC. W nowej casie jemy homara i rybę, a po relaksie na tarasie szykujemy się do wyjazdu z tego pięknego miejsca. Ciągle nie wiemy, czy w autobusie do Hawany będzie miejsce, dlatego próbujemy dzień wcześniej, żeby się nie spóźnić na samolot. Na szczęście łapiemy ostatnie miejsca, a dzieciaki przesypiają całą podróż.
Po kolejnym noclegu u Kikiego ruszamy do południowej części Habana Vieja. Naszym celem jest duża hala targowa przy nadbrzeżu, gdzie kupujemy trochę pamiątek. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze z Sarą na strzelnicy, gdzie strzela sobie do lalek:) Oglądamy też kilka starych kościołów, idziemy na ostatni spacer po Maleconie, a następnego dnia na deptak Obispo. Złapana na ulicy taksówka na lotnisko kosztuje 15 CUC. Lot mamy w nocy, więc towarzystwo przesypia większość czasu. W Amsterdamie samolot ma opóźnienie, na szczęście godzinna przebieżka między gate'ami kończy się sukcesem – po kolejnych 2 godzinach jesteśmy w Warszawie.  
Kuba to bardzo fajny kraj, który niedługo pewnie się zmieni (dla wybranych pewnie na lepsze). Dobrze że zdążyliśmy go zobaczyć akurat w takiej formie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz