WIETNAM-MALEZJA-SINGAPUR-INDONEZJA-CHINY

2013 r.
Po wyjeździe do Tajlandii i Kambodży w 2011 r. chcieliśmy wrócić w tamte rejony, np. do Laosu lub Birmy, ale – ze względu na Sarę (3,5 roku) – baliśmy się malarii. Z kolei sąsiedni Wietnam ludzie na różnych forach podróżniczych odradzali z uwagi na pazerność i cwaniactwo miejscowych w stosunku do przyjezdnych. Prawie zdecydowaliśmy się więc już na lajtową Kubę, ale ostatecznie ochota na większą adrenalinę była silniejsza i wyszperaliśmy promocyjne (ok. 2300 zł/głowę) bilety z Warszawy do Hanoi przez Amsterdam i Pekin (a w powrotną stronę przez Kanton). Potem stanęliśmy przed dylematem: jak z małym dzieckiem objechać kraj z beznadziejnymi drogami, który z północy na południe ma 2 tys. km? Zaczęliśmy polować na tanie wewnętrzne loty i trafiliśmy na niedrogie bilety do... Malezji. A że stamtąd jest już rzut beretem do Singapuru i na indonezyjską wyspę Batam... Plan mamy gotowy!

25 czerwca rano wylatujemy do stolicy Holandii. Lotnisko Schipol w Amsterdamie jest świetne, oferuje pełno atrakcji dla dzieciaków, więc kilkugodzinna przesiadka mija bezproblemowo. Podobnie jest z lotem do Pekinu – sporą część przesypiamy. Niestety po zmianie czasu w Chinach (7h do przodu) ucieka nam noc. Najgorsze jest jednak to, że nie mamy chińskich wiz i liczymy, że uda się skorzystać ze zwiedzania miasta w ramach nowego udogodnienia dla turystów – 72-godzinnego tranzytu bezwizowego. W Polsce nikt nie był w stanie potwierdzić, że to działa (również chińska ambasada!), więc zdajemy się na los. Udało się, na lotnisku jest specjalna bramka dla „przypadków” takich jak nasz. Z Sarą odsypiającą w spacerówce ruszamy do przechowalni bagażu, a potem do kantoru. Gdzieś po drodze ginie nam jedna karta bankomatowa, zastrzegliśmy ją już w Hanoi. Wsiadamy do szybkiej kolejki z lotniska do centrum. Cena – 25 juanów – wydaje nam się trochę wysoka, jak na tanią „chińszczyznę”. Dopiero po powrocie do Polski sprawdziliśmy, że juany są po ok. 50 gr., a nie po złotówce. Przy tej liczbie walut, jakimi operowaliśmy podczas tej podróży, taki wypadek miał prawo się zdarzyć:) Po kilkunastu minutach przesiadamy się do metra i z jedną przesiadką dojeżdżamy do placu Tiananmen.
W oczy rzuca się smog, wszędobylskie kamery i ogromny tłum ludzi – sami Chińczycy. Jak już te masy ruszą zwiedzać poza Chiny, to światowa turystyka będzie rozkwitać. Jest rano, a Zakazane Miasto przeżywa oblężenie. Nie mamy za wiele czasu, więc poprzestajemy na Bramie Niebiańskiego Spokoju. Potem spacerujemy po Tiananmen, największym placu na świecie. Oglądamy pomnik Bohaterów Ludu, mauzoleum Mao Zedonga i, po sąsiedzku, monumentalne gmaszysko – Wielką Halę Ludową. Nasz kolejny cel to ulica Qianmen Street, gdzie zbudowano sztuczną turystyczną enklawę z modnymi sklepami i knajpami. Wygląda to śmiesznie, ale obok jest autentyczna atrakcja – hutongi, czyli stare wąskie uliczki z zachowaną ciasną zabudową. Na więcej nie starcza nam czasu, wracamy na lotnisko. Po drodze Chińczycy ciągle się nam przyglądają, robią sobie nawet z Sarą fotki. Wcześniej zdarzało nam się to w mniejszych miejscowościach, np. w Kambodży. Ale w takiej metropolii? Mimo niedawnej Olimpiady i otwarcia na zachód obcokrajowcy ciągle stanowią tu atrakcję.
Nasz samolot Vietnam Airways (w aliansie z China Southern) stoi prawie dwie godziny na płycie lotniska, do Hanoi docieramy więc przed północą. Wizy załatwiliśmy w ambasadzie w Warszawie. Przed lotniskiem ignorujemy nacierających taksiarzy i wsiadamy do busa z nazwą naszych linii lotniczych, który jeździ do centrum (3 dol. od osoby). Wysiadamy prawie przed samym hotelem Especen, który mailowo zarezerwowaliśmy jeszcze w Polsce (23 dol. za pokój z klimą i śniadaniem). Jest czysty (przez cały pobyt tylko jeden karaluch:) i świetnie położony – na starym mieście, blisko katedry.
Hanoi nas pochłania. Ruch uliczny to totalna samowolka, kto pierwszy (i większy), ten lepszy. Po ulicach jeżdżą miliony skuterów. Jesteśmy pod wrażeniem tego chaosu i niesamowitego życia na ulicach. Właśnie o taką egzotykę nam chodziło! Przed domami ludzie robią tu wszystko: jedzą, wyprawiają przyjęcia, oporządzają mięso itp. Podobno dlatego, że mieszkania są bardzo ciasne i duszne. Jest tanio, piwo na ulicy kosztuje 5 tys. dongów (10 tys.=1,5 zł). Zakupy robimy w sporym markecie Intimex, jednym z niewielu tego typu sklepów w mieście. Wszędzie jest pełno knajp, a w nich świetne jedzenie: ryż i makaron z kurczakiem (od ok. 35 tys. dongów), owoce morza i słynna zupa pho, czyli wywar z mięsnymi kulkami, makaronem i zieleniną. Krążymy po starym mieście, czasami podjeżdżamy rikszami, których jest tu zatrzęsienie. Zwiedzamy świątynie buddyjskie, zabytkowe pagody, pałac prezydencki i mauzoleum ze zbalsamowanym Ho Szi Minem, w którym jest zimno jak w lodówce. Odwiedzamy też ciekawą świątynia literatury (Văn Miếu), gdzie pamiątkową sesję zdjęciową robią sobie akurat abiturienci jakiejś szkoły w galowych strojach. Tuż obok jest 22,5-tysięczny stadion Hàng Đẫy – kiedyś najbardziej reprezentacyjny obiekt sportowy w stolicy, dziś już podniszczony. Na trybunach wisi obowiązkowy portret Ho Szi Mina.
Spore wrażenie robi na nas jezioro z wrakiem zestrzelonego podczas wojny wietnamskiej amerykańskiego samolotu B-52 i muzeum wojny ze zniszczonymi lub przechwyconymi przez Vietcong amerykańskimi samolotami. Śladów wojny jest tu zresztą więcej. Np. „Hilton Hanoi” – więzienie, w którym najpierw francuscy kolonialiści trzymali i torturowali Wietnamczyków, a potem ci m.in. amerykańskich jeńców (np. Johna McCaina, kontrkandydata Obamy w wyborach w 2008 r.). Grozę budzi zachowana z dawnych czasów gilotyna, mroczna muzyka puszczana podczas zwiedzania, ponure cele śmierci i ślady po próbach ucieczki. Wśród eksponatów dostrzegamy zdjęcie dzieci z Opola, zbierających książki i podarki dla zaatakowanych przez Jankesów Wietnamczyków.
Ze względu na Sarę, jednego wieczoru idziemy na fajne przedstawienie tradycyjnego teatru kukiełkowego, którego tematem jest historia Wietnamu. Na szczęście jest tłumaczone na angielski.
Czas na jeden z ważniejszych punktów wyprawy – rejs po zatoce Ha Long. W jednej z setek tutejszych agencji turystycznych kupujemy dwudniową wycieczkę za 40 dol. za os. (Sara gratis). Wszystko można tu zorganizować sobie bardzo łatwo. Jest pełno hoteli, dobry transport – widać, że Wietnam mocno wzoruje się na Tajlandii chcąc przyciągnąć turystów. Mają nawet salony masażu, które regularnie odwiedzamy. Generalnie ten kraj, mimo oficjalnej komunistycznej „nadbudowy”, wydaje się do cna kapitalistyczny. Każdy prowadzi tu jakiś biznes, handluje czym się da, a sfera publiczna praktycznie nie istnieje.      
Ruszamy nad zatokę ściśnięci w małym busie, z Sarą na kolanach. Trasa (ok. 150 km) zajmuje 4 godz., a po drodze jest obowiązkowy postój w fabryce, gdzie można sobie kupić jakąś rzeźbę do ogródka (na szczęście go nie mamy:) W porcie przesiadamy się do sporej łajby i wypływamy na zatokę, z której wynurza się w sumie ok. 2 tys. wapiennych skał. Niesamowite! Sara jest też zachwycona fruwającymi rybkami, które wyskakują z wody. Wkrótce przystajemy na jednej z wysp i zwiedzamy dwie wielkie jaskinie. Mimo kiczowatych, kolorowych iluminacji wewnątrz, nawisy robią wrażenie. Ale organizacja jest typowo wietnamska – przewodnik puszcza wszystkich samopas, a niektórzy – zdezorientowani – nawet nie wiedzą o możliwości zwiedzania i zostają na brzegu. W końcu dopływamy do miejsca, gdzie na wodzie mieszkają ludzie. Są tu barki, na jednej z nich wymurowano nawet szkołę! W skale obok dostrzegamy kapliczkę, do której dostać się można tylko wodą. Przesiadamy się do mniejszych łódek i płyniemy, za dodatkową opłatą, do zasłoniętej skałami jaskini Jamesa Bonda. Miejscowi twierdzą, że kręcono tu jedną z części o agencie 007 („Człowiek ze złotym pistoletem”), ale tak naprawdę zatokę Ha Long odgrywała zatoka koło wyspy Phuket w Tajlandii. Ale i tak jest pięknie:)
Odpływamy. Nasz cwany przewodnik próbuje nas przekonać, żebyśmy na noc zostali na łajbie, w ciasnej kajucie, a nie na lądzie na wyspie Cat Ba, jak było w umowie. Ale my po dopłynięciu na nią postanawiamy wysiąść. To nie podoba się obsłudze, która zaczyna nas ignorować. Najpierw czekamy długo ze śpiącą Sarą na transport w głąb wyspy, potem, zamiast do wybranego wcześniej hotelu, podwożą nas do jakiejś nory bez okna – ale z karaluchem. Cóż, Sara dalej śpi, więc niewiele możemy zrobić. Nasze kłopoty wynikają podobno z tego, że trafiamy akurat na weekend, kiedy na wyspę przyjeżdża dużo miejscowych i hotele przeżywają oblężenie. Dajemy na luz. W pakiecie mamy kolację właśnie w tym hotelu, w którym mieliśmy nocować. Aby dojść do WC, trzeba przejść przez kuchnię, gdzie jedzenie przygotowywane jest bezpośrednio na betonowej wylewce. Ale syf! Kibel jest w takim stanie, że Sara nie chce z niego skorzystać:) Chyba jednak lepiej trafiliśmy:) Sama wyspa jest piękna, ze strzelistymi górami porośniętymi soczystą zielenią. 
Rano, po powrocie na łódź, towarzysze z rejsu patrzą na nas z zazdrością. Wszyscy wyglądają, jakby wyszli z piekarnika. Noc spędzili na pokładzie, bo w kajutach nie działała klima. Młoda para z Tajlandii jest w ciężkim szoku. Wybrali się w pierwszą zagraniczną podróż i – jak mówią – liczyli na relaks, a nie na taki bałagan. Przesadzają – u nich też można gorzej trafić:)
Płyniemy w stronę lądu, ciesząc się pięknymi widokami. Na brzegu znów czekamy, bo nie ma dla nas żadnego transportu. W końcu jedziemy do Hanoi, znów 4 h. Sara przesypia całą drogę. Dla zasady wracamy do biura, w którym kupiliśmy wycieczkę. Po awanturze właściciel oddaje nam 10$. Z opinii na forach wynika, że większość ludzi ma jakieś przejścia przy zorganizowanych w Wietnamie wycieczkach. Np. na łodzi były z nami dziewczyny z Belgii, które za ten sam rejs zapłacimy dwa razy tyle, co my, na dodatek obiecywano im wielkie luksusy. Gdzie się da, trzeba więc unikać pośredników.
Pora na Malezję. Liniami Malaysia Airlines lecimy z Hanoi do stolicy tego kraju, Kuala Lumpur. Samolot jest super, widać różnicę w stosunku do China Southern Airlines. Sara jest zachwycona wyświetlaczem LCD z grami i bajkami. Ale tuż po starcie udaje się w objęcia Morfeusza i przesypia prawie cały lot. Po sprawnej odprawie (nie potrzebujemy wiz) wypłacamy miejscową kasę i biegniemy do szybkiego pociągu KLIA Ekspres, który jedzie do centrum na dworzec KL Sentral (35 RM/os., 1 RM – ringgit=ok. 90 gr.). Ok. 60 km pokonujemy w niewiele ponad pół godz. Wiedzieliśmy, że dotrzemy późno (jest godz. 22), dlatego jeszcze w Polsce zarezerwowaliśmy dwie noce w hotelu w pobliżu dworca (słynny YMCA, 110 RM ze śniadaniem), dokąd idziemy z buta. Zostawiamy bagaże i wyskakujemy na zakupy do znanego nam z Tajlandii całodobowego marketu 7 Eleven.

Rano ruszamy na miasto. Metrem docieramy pod bliźniacze wieże Petronas Towers – przez pewien czas najwyższy budynek świata (452 metry, 88 pięter). Wiele osób tylko z nim kojarzy Malezję, a więc ta budowa okazała się promocyjnym strzałem w „10”. Obok w ogromnym centrum handlowym jest wielkie oceanarium, które odwiedzamy (50 RM/os. dorosłą, 40 RM/Sara). Jest niesamowite! Są tam nie tylko żyjątka morskie, ale i małe gady i gryzonie. Najciekawiej jest w porach karmienia. Gwoździem programu jest podwodny tunel, po którym przesuwa się na ruchomej taśmie. Gdyby nie on, ludzie godzinami wpatrywaliby się w przepływające nad głowami wielkie ryby – również rekiny – czy płaszczki:) Jesteśmy zachwyceni, odwiedzamy tunel chyba trzykrotnie. Potem idziemy na ogromny plac zabaw pod wieżami, a Sara kąpie się nawet w pobliskich fontannach. Po południu jedziemy
do ścisłego centrum – z oddali widzimy wieżę telewizyjną KL Tower (421 m) i próbujemy wejść do dużego Meczetu Piątkowego Masjid Jamek, ale niewiernych nie wpuszczają. Następnie oglądamy centralny Plac Niepodległości Merdeka Square i stojący przy nim pałac Sultan Abdul Samad Building, który jest jednym z niewielu przykładów tradycyjnej malajsko-kolonialnej architektury. W centrum ciekawa jest też dzielnica Chinatown z ulicą Jalan Petaling Street, na której kwitnie handel różnościami. Niestety z wózkiem ciężko tam chodzić. To nie jest miasto dla pieszych. Brakuje przejść, chodniki pojawiają się czasami, wszystko zrobione jest pod kierowców. Ale pierwsze wrażenia z Malezji są pozytywne: fajny mix kulturowy, osobliwe połączenie bogactwa z dość konserwatywnym islamem, ciekawe jedzenie... Z jednej strony pociągi sunące na estakadach i pnące się w górę wieżowce, z drugiej podejrzane dzielnice i prohibicja. No właśnie, wieczorem trafiamy do dzielnicy Little India blisko dworca KL Sentral, gdzie u hindusów kupujemy niedrogi rum i gin. My to mamy szczęście – jak kiedyś w Damaszku, gdzie trafiliśmy do jednego z niewielu sklepów z alko, a prowadzili go... chrześcijanie:)
Następnego dnia rano jedziemy metrem z KL Sentral do stacji Bandar Tasik Selatan. Tam na dużym dworcu wskakujemy w autobus do Malakki. Jeżdżą często, są bardzo wygodne, a bilet kosztuje kilkanaście zł. To tylko 130 km, a przejazd po eleganckiej autostradzie trwa moment. Rozkręcamy się – zamiast taksówką, do centrum Malakki jedziemy z dworca autobusowego miejskim autobusem nr 17. Wyszukujemy nie najgorszy hotel, dwie przecznice od głównego deptaka (ok. 100 RM/noc).
Miasto jest przyjemnie, choć sporo tu turystów. W strategicznym miejscu nad Cieśniną Malakka przed paroma wiekami osiadali się Holendrzy, Portugalczycy i Chińczycy, stąd architektura jest tu bardzo zróżnicowana. Największą atrakcją jest czerwona wieża zegarowa, ratusz z XVII w. i kościół z 1. poł. XVI w. – cała starówka jest na liście UNESCO. Po zwiedzaniu idziemy do chińskiej knajpy, przed którą stoi spora kolejka. Spotykamy w niej Amerykanina, który rok wcześniej zwiedzał... Polskę! Co za rozrzut:) Niestety, jedzenie jest słabe: podano nam chiński przysmak – kurczaka (zimnego) pokrojonego razem z kośćmi, które się kruszyły.
Rano autobusem miejskim jedziemy na dworzec, skąd za 20 dol. singapurskich (1 SGD=2,4 zł) w 4 godz. dojeżdżamy do Singapuru, mijając po drodze liczne gaje kauczukowe (Malezja żyje z ropy, oleju palmowego i właśnie kauczuku).
Choć wjeżdżamy do kraju, który nie tak dawno był częścią Malezji (do 1965 r.), to granica nie należy do zbyt przyjaznych. Nie potrzebujemy wiz, ale kontrola jest dosyć szczegółowa, w naszym przypadku celnicy przypatrują się np. dokładnie alkoholowi kupionemu w Malezji (nota bene przemyconemu z Singapuru – wynika z etykiet:). Jedziemy przez betonową dżunglę, 5-milionowe miasto-państwo, które świetnie wykorzystało swoje położenie. Ma bardzo oblegane lotnisko, jeden z największych portów na świecie, jest też, wg Wikipedii, czwartym finansowym centrum świata (po Londynie, Nowym Jorku i Tokio). A przy tym panuje tu bardzo rygorystyczne prawo, ze słynnym zakazem żucia gumy. Prawdziwa ciekawostka!
Nasz autobus zatrzymuje się przy centrum handlowym City Plaza koło stacji zielonej linii metra Paya Lebar. Ponieważ szaleje tu akurat epidemia dengi, szybko spryskujemy się repelentami i wsiadamy do metra. Dojeżdżamy do stacji City Hall – Sara zasypia, a my rzucamy okiem na Singapur. Najpierw oglądamy ciekawą salę koncertową Esplanade z efektownym, aluminiowym dachem, a potem idziemy do figury lwa Meriliona z lejącą się z pyska wodą – symbolu tego państwa. Podziwiamy też stojący po drugiej stronie zatoki słynny wieżowiec Marina Bay Sands składający się z trzech budynków połączonych na górze łącznikiem. Na jego dachu jest chyba najbardziej fotogeniczny basen świata z krawędzią, zza której wyłania się las wieżowców. Potem idziemy jeszcze do dzielnicy biznesowej (swoje siedziby mają tu chyba wszystkie banki świata:), a następnie wsiadamy w metro i jedziemy na przystań promową, skąd odpływają promy na indonezyjską wyspę Batam (batamfast.com, 25 SGD).
Po godzinie jesteśmy w Indonezji! Płacimy za wizę on arrival 10 dol./os. i taksówką jedziemy do centrum. Ciężko znaleźć tu fajny nocleg, bo ceny są zaskakująco wysokie. Hotele są albo ekskluzywne, albo syfiaste, przypominające „pokoje na godzinę”. W końcu wybieramy hotel Sari Jaya, który za cenę ok. 330 tys. rupii indonezyjskich (10 tys. IDR=2,5 zł) oferuje klimę, łazienkę, salę modlitw (dla zainteresowanych), ale i karaluchy oraz brudną pościel. Na śniadania codziennie jest to samo – pikantny kurczak z ryżem na gorąco. W jadalni z sufitu leje się woda, ale nikt się tym nie przejmuje – skapuje do podstawionej miednicy. 
Szczerze mówiąc, wyspa jest ostro syfiasta, kojarzy się z Indiami (w których dotąd nie byliśmy). Mocno śmierdzi (to jedno z ważniejszych wspomnień Sary z tych wakacji:), a ścieki spływają do odkrytych
kanałów, które „ozdabiają” miasto. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniają wielkie szczury biegające pod nogami i setki karaluchów. Specyficzne miejsce. Jesteśmy tu chyba jedynymi turystami (podobno przyjeżdżają tu też Singapurczycy). Atrakcji brak, miejscowi ograniczają się do wizyt w wielkim centrum handlowym Nagoya Hill. My wynajdujemy jeszcze otwarty park wodny Ocarina (wszyscy kąpią się w ubraniach), ciekawą świątynię buddyjską Wihara Budhi Bhakti oraz ładny meczet. Poza tym chodzimy na masaże i
wyszukujemy indonezyjskie i hinduskie knajpy z ciekawym jedzeniem.
Piątego dnia rano wsiadamy na prom do Singapuru – po dopłynięciu i odprawie jedziemy metrem na lotnisko Changi. Mamy trochę czasu, więc Sara bawi się na świetnym placu zabaw stylizowanym – a jakże! – na samolot. Lecimy tanimi liniami australijskimi Jetstar do Ho Chi Minh, czyli dawnego Sajgonu. Po dwóch godzinach wysiadamy w największym mieście Wietnamu. Zostawiamy bagaże w przechowalni na lotnisku i taksówką jedziemy do centrum. Kierowca chce nas oszukać, ale wskazujemy mu na informację pod jego własnym taksometrem o maksymalnej stawce za kurs i w końcu zrezygnowany odpuszcza z nutką podziwu dla naszej waleczności:) Widać że Ho Chi Minh to finansowa stolica kraju. Świadczy o tym kilkawysokościowców i mniejszy niż w Hanoi syf na ulicach. Ale i tak jest niezły „sajgon” – wszędzie śmigają skutery, a wokół jest typowy wietnamski chaos.
Mamy tylko kilka godzin do kolejnego lotu, więc wybieramy kilka najważniejszych do zwiedzenia miejsc. Zaczynamy od muzeum wojny. Sara śpi w wózku, więc możemy spokojnie zwiedzać przygnębiającą ekspozycję. Najgorsze są zdeformowane płody w pojemnikach z formaliną i zdjęcia okaleczonych ciał po zrzucanym przez Amerykanów gazie orange. Są tu też słynne
fotografie dokumentujące masakrę Jankesów w My Li (zabili ok. 500 cywilów, głównie kobiet i dzieci) czy dzieci uciekających ze zbombardowanej napalmem wioski Trảng Bàng. Na zewnątrz stoją zdobyczne czołgi i helikoptery. Potem idziemy pod bramę Pałacu Niepodległości, która w 1975 r. sforsował północnowietnamski czołg, co było ostatnim akcentem okrutnej wojny. Następnie idziemy na duży targ i główną ulicę miasta, Le Loi. Tu podziwiamy m.in. ratusz i hotel Rex, w którym dzieje się
akcja fajnej książki „List z Wietnamu” Nelsona DeMille, którą czytamy podczas tego wyjazdu. Nasz kolejny cel to ulica backpackerów Phạm Ngũ Lão, gdzie idziemy na jedzenie. Wybieramy oczywiście sajgonki i piwo Saigon!:) Stamtąd jedziemy taksówką na lotnisko. Wiele osób waha się, jakie miasto wybrać na bazę podczas pobytu w Wietnamie. Dla nas Sajgon nie umywa się do Hanoi – jest bardziej rozwinięty, a przez to mniej ciekawy.
Nasz samolot się spóźnia, a brakuje
jakiejkolwiek informacji. Jest kilkanaście gate'ów, ale nigdzie nie wyświetlają się żadne komunikaty – informacje o odlotach wypisywane są ręcznie na tablicach. W końcu lecimy samolotem Vietjet (tania linia wietnamska) do położonego nad morzem Da Nang. Przez opóźnienie jesteśmy na miejscu dopiero przed północą. Za 20 dol. jedziemy taksówką do położonego 30 km dalej Hoi An. Nasz kierowca nic nie kuma, na miejscu błądzi szukając hotelu Vaia Boutique, który zarezerwowaliśmy wstępnie przez internet. Niestety, nie zatrzymano dla nas pokoju, a wszystkie miejsca są zajęte. Recepcjonistka chce się zrehabilitować, więc obdzwania dla nas inne hotele, ale jest środek nocy, a wszyscy dookoła już śpią. W końcu udaje się znaleźć coś w pobliżu, ale aż za 40 dol. Co robić, zostajemy na jedna noc, nie chcąc się szlajać z Sarą, która w międzyczasie zasnęła. Nasz pokój jest kosmiczny –
luksusowy, wszędzie wysypane są płatki róż. Rano po śniadaniu uciekamy do położonego w centrum hotelu Thanh Binh III, w którym nocleg kosztuje połowę tej ceny. Ale i tak jest świetnie – mamy dobre śniadania, basen, klimę, a nawet komputery w hallu z dostępem do neta.
Hoi An – dawny portugalski port – jest położone nad rzeką, ma klimatyczną starą zabudowę wpisaną na listę UNESCO. Największym zabytkiem jest Most Japoński – podobno jedyny na świecie ze świątynią buddyjską. Uroku miastu dodają setki
lampionów, część z nich puszczana jest po rzece. To atrakcja nie tylko dla turystów, ale i Wietnamczyków – widzimy kilka młodych par, które w tej scenerii robią sobie sesje zdjęciowe. Przez lata w Hoi An osiedlali się kupcy z Chin i Japonii, a dziś słynie ono przede wszystkim ze świetnych krawców – wszyscy szyją tu na potęgę garnitury. Nawet Ola kusi się na uszycie na miarę spódnicy.
No ale nie przyjechaliśmy tu po ubrania – naszym celem jest ostry chill out! No bo jak może być inaczej, gdy lane piwo kosztuje w
knajpie 30 gr., a dużą butelką rumu czy ginu można kupić od ulicznych sprzedawców za 10 zł? Na dodatek 3 km od miasta jest niesamowita plaża z palmami  położona nad ciepłym morzem. Aby tam dotrzeć, wypożyczamy najpierw – z pewną taką nieśmiałością – rowery. Boimy się chaosu na drogach, ale następnego dnia się przełamujemy i... wypożyczamy skuter! (15 zł za dzień, już z benzyną). Najpierw w Wietnamie baliśmy się chodzić, potem jeździć na rowerze, w końcu ścigamy się z miejscowymi na skuterze:)
Codziennie przez kilka godzin wylegujemy się pod palmami na szerokiej plaży z drobnym piaskiem. Czas płynie leniwie, czasami tylko zaczepiają nas miejscowe babuszki, które próbują coś sprzedać. Tłumaczymy im, żeby proponowały białasom coś praktycznego – browar czy napoje – zamiast tandetnych pamiątek. No bo ile można kupić figurek czy wietnamskich kapeluszy? A piwo w takich okolicznościach przyrody zawsze będzie jak znalazł:) Tłumaczą, że miejscowi sklepikarze straciliby wtedy zarobek.
Po plażowaniu zwiedzamy na skuterze okolice, np. pola ryżowe czy ciekawie wyglądające gaje palmowe rosnące w wodzie. Krajobrazy są tu niesamowite! Sarze też się bardzo podoba, ale warkot skutera ją często usypia, więc musimy ją przytrzymywać podczas jazdy. W porze obiadowej zwiedzamy miejscowe knajpy, a wieczorami moczymy się w hotelowym basenie i chodzimy na masaże.
Po tygodniu musimy wyjeżdżać z raju. Od kilku dni próbowaliśmy kupić bilet na pociąg, ale nie było miejsc. Były autobusy, ale nie uśmiechało nam się tłuc w ten sposób 1000 km. Na szczęście trafiamy promocyjne bilety na przelot liniami Vietnam Airlines z Da Nang do Hanoi. Po godzinie z kawałkiem jesteśmy w stolicy Wietnamu. Wracamy na jedną noc do naszego hotelu Especen, a ostatni dzień w tym niesamowitym kraju poświęcamy na zakup pamiątek. Następnego dnia rano, z poznanym podczas rejsu po Ha Long Niemcem, jedziemy jedną taksówka za 15 dol. na lotnisko. Wielki szacunek dla tego gościa – jest głuchoniemy, a świetnie sobie radzi z samodzielnym zwiedzaniem. Widzimy też, jak bohatersko daje odpór miejscowym naciągaczom. Wsiadamy w samolot China Southern Airlines i po dwóch godzinach z okładem jesteśmy w Chinach, w Kantonie (Guangzhou).
Mamy cały dzień na zwiedzanie, ale nie jesteśmy pewni, czy się uda się to zrobić bez wizy jak w Pekinie. Na różnych forach brakowało jednoznacznych opinii, a polski konsulat w Kantonie poinformował nas mailowo, że jest to niemożliwe! (za co im tam płacą?) Gucio prawda. Na lotnisku jest nawet specjalna bramka dla korzystających 24-godz. tranzytu bezwizowego. Chętnym linie lotnicze oferują też darmowy hotel.
My obieramy kierunek na informację turystyczną. Z angielskim tu słabo, a mapy
są tylko w chińskiej wersji. Na szczęście jeszcze w Polsce rozpracowaliśmy dojazd do centrum. Z przesiadką jedzie się tam metrem ok. 1,5 godzimy. Wysiadamy na stacji Huangsha – 300 m od wyspy Shamian na Rzece Perłowej, gdzie kiedyś mieszkali europejscy kupcy. Sara śpi w wózku, leje deszcz, ale my twardo oglądamy kolonialną architekturę. Ładnie tu, ale mało chińsko. Generalnie Kanton, czwarte największe miasto Chin (8,5 mln mieszkańców), nie ma zbyt wielu zabytków – to ośrodek biznesowy, z największymi w kraju targami, drapaczami chmur i 600-metrową wieżą TV. Ciężko tu spacerować, bo wszędzie są potężne estakady, a piesi muszą bardzo nadkładać drogi. Za to na przejściach dla pieszych z sygnalizacją świetlną porządku pilnują jeszcze policjanci. Tak tu poradzono sobie z problemem bezrobocia. 
Z wyspy trafiamy do dziwnej dzielnicy, w której jest pełno sklepów z tajemniczymi przyprawami, korzeniami itp. Stanowimy tu niezłą sensację! Potem idziemy na tłoczny deptak Shangxiajiu z mnóstwem sklepów. Gdzieś na „zapleczu” trafiamy na zonę z jedzeniem. Wszystko wygląda fajnie, ale co to jest? Nie ma żadnych angielskich napisów, obsługa nie rozumie nawet słowa „chicken”. W końcu zamawiamy coś, co najbardziej przypomina mięso, a do tego piwo Harbin. Posileni  ruszamy dalej. Oglądamy z zewnątrz zabytkową świątynię Chen Clan Academy oraz buddyjską Świątynię Sześciu Banianów z VI w. Wchodzimy do Carrefoura, gdzie asortyment jest trochę inny niż u nas. W oczy rzucają się wielkie pryzmy z ryżem i stoisko z dziwnym suszonym mięsem i rybami. Trafiamy też do dzielnicy ze słynnymi chińskimi manufakturkami. Aha, to tu powstaje WSZYSTKO! Silniki, sprężarki, ogrodzenia, meble, biżuteria... W ciasnych pomieszczeniach z odkrytymi frontowymi ścianami uwijają się stłoczeni robotnicy. Zaglądamy też za fasady porządnych budynków, a tam panuje już ostry syf – ludzie żyją w drewnianych chatkach bez kanalizacji. Ciekawy kraj kontrastów, musimy tu wrócić.
Jedziemy metrem na lotnisko. Tłoczno tu jak w ulu. Nasz nocny lot do Amsterdamu mija błyskawicznie. W tę stronę mamy już do dyspozycji ekrany LCD, ale większą część podróży przesypiamy. Po szybkiej przesiadce w stolicy Holandii wsiadamy w samolot do Warszawy, gdzie jesteśmy przed południem. Ale wyprawa! Jesteśmy pod wielkim wrażeniem Wietnamu i pozostałych odwiedzonych krajów. Trzeba myśleć o kolejnej wyprawie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz