IZRAEL-PALESTYNA

2011 r.

W związku z majówką, a więc kilkoma dodatkowymi dniami wolnymi w pracy, wpadliśmy na pomysł, aby pojechać do Izraela i Autonomii Palestyńskiej – totalnej mieszanki wielu kultur, w tym arabskiej, którą bardzo lubimy. Ola co prawda bała się zamachów, ale liczyliśmy, że dopisze nam szczęście:) Dość późno zaczęliśmy szukać niedrogich biletów i padło na czeskie linie CSA (1200 zł/osobę + jakieś grosze za 1,5-roczną Sarę – opłaty lotniskowe). Dodatkowym argumentem była przesiadka w Pradze i możliwość jej zwiedzenia. To miasto jakoś zawsze było za blisko i ciągle odwlekaliśmy wizytę w nim.

Lot do stolicy Czech jest króciutki, więc szybko lądujemy się na lotnisku Ruzyne, skąd zwykłym autobusem miejskim (lina 119) jedziemy do końcowej stacji zielonej linii metra A Dejvice, a dalej metrem do centrum. Idzie bardzo szybko i sprawnie.
     Na zwiedzanie mamy około ośmiu godzin, więc skupiamy się na najważniejszych miejscach. Wspinamy się na Hradczany, oglądamy Katedrę św. Wita, a potem piękną panoramę na miasto. Po zejściu ze wzgórza idziemy na oblegany Most Karola, a potem na starówkę. Jest taka, jak wszyscy mówią, czyli piękna. Na ulicach tłumy turystów, wszędzie pełno zabytkowych kościołów. No ale oni nie narazili się w czasie wojny Hitlerowi... Oglądamy też jeszcze operę, jemy kolację u „Chińczyka” i tradycyjną czeską kiełbasę z kiosku (niedobra), pijemy też na deptaku miejscowe piwka i wracamy metrem i autobusem na lotnisko, na nocny lot do Tel Awiwu. Sara nie śpi w samolocie zbyt dobrze, w zasadzie tylko letarguje, więc bardzo martwimy się co będzie dalej.

Wysiadamy na lotnisku w Tel Awiwie, a tam czeka nas stanie w mega długiej odprawie paszportowej, bez szybszych bramek dla rodziców z dziećmi. Ponieważ chcemy jeszcze pojechać do kilku państw arabskich, a z nie wszystkimi Izrael żyje w zgodzie (co skutkuje tym, że do wielu krajów nie można wjechać z jakimikolwiek symbolami żydowskimi), prosimy o nie wbijanie izraelskich pieczątek do paszportów (Why? Because we travel a lot – tłumaczymy:) Jedna z kilku kontroli na tym super zmilitaryzowanym lotnisku kończy się tym, że zabierają nam kartkę wjazdu z ową pieczątką, co będzie potem miało niemiłe konsekwencje.
     Idziemy do informacji, aby utwierdzić się w tym, co wcześniej znaleźliśmy w necie – że z lotniska położonego pomiędzy Tel Awiwem a Jerozolimą nie ma żadnego transportu publicznego do Jerozolimy, gdzie przyjeżdżają przecież miliony turystów i pielgrzymów. Substytutem są tzw. sherut taxi, prywatne busy, które wożą ludzi za grubą kasę w różnych kierunkach. Podobno miarą rozwiniętego kraju jest to, czy z głównego lotniska da się bez problemów dojechać komunikacją do centrum stolicy lub największego miasta. Zasada się raczej potwierdza, Izrael jest wyjątkiem.

Wychodzimy przed terminal i pakujemy się, wpychani niemal siłą przez nieuprzejmego kierowcę, w busa do Jerozolimy (ok. 60-70 zł/osobę). Robi się widno, Sara wreszcie zasypia, a my po godzinie jesteśmy pod Bramą Damasceńską, jednym z zabytkowych wejść do otoczonego murami starego miasta. Wchodzimy na starówkę, a ponieważ trudno w wąskich uliczkach manewrować wózkiem ze śpiącą Sarą i ciężkimi plecakami, zostawiam (Norbert) dziewczyny i idę szukać noclegu wśród rozpoznanych wcześniej w necie hosteli.
     Niestety, wiele miejsc jest zajętych, niektóre to prawdziwe nory, a pozostałe droższe niż przypuszczaliśmy. W jednym, prowadzonym przez muzułmanina, jestem wypytywany, czy na pewno kobieta z którą przyjechałem jest moją żoną! Właściciel, poza osobami w nieformalnych związkach, nie toleruje też picia alkoholu. No więc ten hotel odpada;)
    W pewnym momencie dzwoni Ola – okazało się, że Sara się obudziła i strasznie płacze. W spokojnym miejscu, w którym zostały dziewczyny, nagle pojawił się dziki tłum ludzi – miasto budzi się do życia. Ciężko byłoby tu nocować.
     Nie chcemy męczyć tym gwarem Sary i postanawiamy udać się pod wskazany poza murami adres, który dostaliśmy od spotkanych na starówce polskich sióstr, które prowadzą dwa domy gościnne w Jerozolimie. Właśnie w tym drugim, 10 min od Bramy Damasceńskiej, są podobno miejsca. Idziemy tam i bierzemy czysty, skromy pokój z łazienką za 25$ od osoby. Lokalizacja jest super – blisko centrum, cicho, a poza tym to już początek dzielnicy Mea Szarim, zamieszkałej przez ortodoksyjnych żydów. Ale o tym później.

Porządnie się wysypiamy i ruszamy na miasto. Pierwsze kroki kierujemy do sporego marketu (siecówek tu nie ma), żeby kupić zapas jedzenia. Przed wejściem jesteśmy obszukiwani. Tu na każdym kroku są kontrole i ochroniarze. W środku masakra – np. na piwach nie ma żadnych napisów w zrozumiałych dla nas językach, nie wiadomo więc nawet, które są bezalkoholowe! Proszę o poradę jedną z klientek sklepu, okazuje się, ze jest rosyjskojęzyczna. Pełno tu takich osób.
     Po objedzie idziemy z Sarą śpiącą w nosidełku do Bazyliki Grobu Pańskiego. Z zewnątrz nie robi ona wrażenia. Jest niepozorna i obudowana innymi budynkami. Choć nie przyjechaliśmy tu na pielgrzymkę, atmosfera w najważniejszym dla chrześcijan miejscu na świecie robi wrażenie. Wiele osób płacze, inne kładą jakieś przyniesione przez siebie rzeczy na „świętych” miejscach. A tych tu bez liku. Przy wejściu kamień, na którym podobno owijano ciało Chrystusa w całun. Powyżej schody prowadzące na piętro nadbudowane nad skałą Golgotą – miejscem ukrzyżowania. I najważniejsze miejsce – Grób Pański, mieszczący się w wybudowanej wewnątrz Bazyliki kwadratowej kaplicy. Najpierw wchodzi się do przedsionka (Kaplicy Anioła), a potem do właściwej krypty, w której znajduje się nagrobna płyta, którą można dotknąć. Podniosłą atmosferę burzy wielki tłum czekający na wejście i pilnujący porządku grekokatolicki duchowny, który wpuszcza do środka „po pięć człowieka”, a opornych, którzy ociągają się z ustąpieniem miejsca kolejnym, napomina laserem świecąc po oczach (!). Tak tradycja miesza się z nowoczesnością, a sacrum z profanum.
   Nasz kolejny cel to najważniejsze miejsce dla wyznawców judaizmu, Ściana Płaczu, a więc pozostałość po Drugiej Świątyni zburzonej w 70 r. przez Rzymian. To tu Bóg miał stworzyć człowieka. Aby się tam dostać trzeba przejść przez punkt kontrolny i założyć jarmułkę, którą dostaje się przy wejściu. Wszędzie jest dużo wojska. Potem niesamowity widok – pod ścianą (oddzielny fragment dla mężczyzn i kobiet) kołyszą się żydzi, inni siedzą na krzesełkach i czytają święte księgi. W murze tysiące karteczek. W kaplicy obok trwa jakieś nabożeństwo, słychać zawodzenie. Generalnie – hardkor:)
     Zostaje nam jeszcze jedna, muzułmańska część Wzgórza Świątynnego. To trzecie najważniejsze (po Mekce i Medynie) miejsce dla wyznawców islamu. Można tam wejść poza porami modłów i oczywiście po przeszukaniu. Na górze znajduje się niepozorny z zewnątrz Meczet Al Aksa i druga świątynia, Kopuła na Skale, z charakterystyczną, niesamowitą złotą kopułą. Do obu niestety nie wolno wejść.
     Myliłby się jednak ten kto sądzi, że to już wszystkie najświętsze miejsca. Protestanci też mają swoje, a jakże! Według ich tradycji Grób Pański znajduje się poza murami starówki, w dzielnicy arabskiej. Jest tam fajny ogród, pieczara, gdzie miał być grób, a w pobliżu skała, która na upartego przypomina czaszkę, czyli biblijną Golgotę.
     Inny ważnym miejscem jest Droga Krzyżowa, która ciągnie się przez wąskie uliczki Starego Miasta (z poukrywanymi w zaułkach stacjami), a także Ogród Oliwny – miejsce ostatniego spotkania Jezusa z apostołami. Znajduje się tam Bazylika Agonii (nie zawsze otwarta, nam nie udało się wejść), a obok niepozorny grób Maryi. To wszystko na dość stromym zboczu, z którego rozpościera się świetny widok na mury Starego Miasta. Jest tam też ciekawy cmentarz żydowski z charakterystycznym obrazkiem – kamykami porozrzucanymi na grobach (odpowiednik naszych zniczy). 

Gdy wracając stamtąd wchodzimy na starówkę, robi się (nie)ciekawie. Przy Bramie Lwów (na Stare Miasto można się dostać ośmioma bramami) widzimy sporo wojska. Za chwilę mija nas jakaś polityczno-religijna demonstracja Żydów. W muzułmańskiej części starówki wygląda to na prowokację, nie dziwią więc zastępy żołnierzy z karabinami, którzy świecą podwieszonymi pod lufami latarkami w okoliczne zakamarki. Ostro! Ale uchodzimy cało:)
     Tuż poza murami starówki znajduje się biblijny Syjon, gdzie żydowski król Dawid miał zostawić Arkę Przymierza. Obecnie mieści się tam Wieczernik (tam miała miejsce ostatnia wieczerza Jezusa z apostołami). Żeby jednak nie było tak monoreligijnie, poniżej znajduje się grobowiec króla Dawida, który jest bardzo niepozorny i wygląda na niezbyt zadbany – sarkofag przykryty jest materiałem i zwykłą folią. W pobliżu znajduje się też kościół i klasztor Zaśnięcia Marii Panny.

Kilka słów o izraelskim jedzeniu. Skromne śniadania jedliśmy w naszej kwaterze (pieczywo, wędlina, dżem i herbata), a obiady na mieście. W lokalach gastronomicznych w widocznych miejscach wiszą certyfikaty koszerności. Specjalnością w Izraelu jest mielone mięso (dość ostre), cebula w każdej postaci, chleb pita i obowiązkowo hummus (pyszna pasta z ciecierzycy). Do tego przystawki: oliwki, różne pasty i pikle. Popularne są też kebaby i falafele. Generalnie widać podobieństwo do kuchni arabskiej.
    Kolacje robiliśmy sobie przeważnie sami z produktów kupowanych w sklepach, głównie w dzielnicy arabskiej (tanie i świeże). Typowy zestaw to świeżo zrobione falafele, hummus i warzywa – wszystko w chlebie pita. No i owoce, które są dość tanie. Do tego, kupowany, już u Żydów, alkohol: mega drogie piwo Maccabbe lub Goldstar (ok. 8-9 zł/0,66 l) i nieco tańsze wino.

Jedną z wycieczek zrobiliśmy sobie do palestyńskiego Betlejem. Jedziemy tam z dworca arabskiego autobusem, podobnym do naszego PKS. Podróż mija dość szybko, pasażerowie trochę dziwią się obecności pary turystów z dzieckiem. Przygnębiające wrażenie sprawia tylko mur, którym Izrael oddzielił się od Palestyny, i nieprzyjemne przejście graniczne.
     Po godzinie wysiadamy, a pod autobus zlatuje się tłum taksówkarzy. Konsekwentnie ignorujemy ich propozycje (chcą 20-30$ za podwiezienie do „centrum”), a szczeny naprawdę opadają im, gdy rozkładamy dla Sary wózek-spacerówkę. Tyle kilometrów? W słońcu? Z dzieckiem? Po parunastu metrach osiągamy swoje – jest chętny, aby nas podwieźć za 10$. Decydujemy się, a on idzie po samochód. W końcu podjeżdża po nas żółta taksówka, a w niej kierowca, jakby trochę inny niż nasz rozmówca. Dowozi nas jednak bez żadnego komentarza (poza ofertą obwiezienia nas po Palestynie za kosmiczną kwotę 300$) na miejsce – pod Bazylikę Narodzenia Pańskiego.
     Do wnętrza kościoła wchodzi się przez mikroskopijne drzwi. W środku stoi długaśna kolejka. Mamy już wychodzić, ale porządkowy wpuszcza nas, jako rodziców z małym dzieckiem, bokiem. W ten sposób dostajemy się do pomieszczenia dolnego, gdzie w podłodze, pod ołtarzem, jest miejsce zdobione metalową gwiazdą, w którym miał się narodzić Jezus. Wszystko odbywa się przy akompaniamencie włoskich pieśni religijnych – duża grupa z Włoch przybyła właśnie z pielgrzymką.
     Odpoczywamy na fajnym dziedzińcu i idziemy do Groty Mlecznej, małego kościółka, gdzie Święta Rodzina miała się chronić przed wyruszeniem do Egiptu i gdzie Maryja miała karmić Jezusa piersią. Tu już turyści nie docierają.
     Idziemy na centralny plac, do informacji turystycznej. Tam polska wolontariuszka daje nam kilka map. Zwiedzamy miasto pieszo – wzbudzamy niemałą sensację z małym dzieckiem. Jemy kebsy i docieramy na przystanek autobusowy, gdzie dopada nas kierowca taxi (ten od 10$) i ma pretensję, że rano z nim nie pojechaliśmy. Okazało się, że gdy na niego czekaliśmy (dosłownie 20 sek.!) podebrał nas mu „kolega”! Na dodatek wiedział gdzie i za ile jechać! Cwaniaki:)
     Wracamy do Jerozolimy autobusem (w jeden się nie zmieściliśmy, ale kursują dość często). Większość podróżnych to Arabowie, więc na przejściu granicznym z Izraelem robi się niemiło – prawie wszyscy wysiadają do szczegółowej kontroli. My, czyli „lepsi”, możemy zostać w środku. Smutne. Na dodatek pogranicznicy przyczepiają się o brak wspomnianego na początku świstka z pieczątką wjazdu do Izraela. Robi się nerwowo, bo autobus czeka już tylko na decyzję dotyczącą nas. W końcu oddają nam paszporty i docieramy do Jerozolimy.

Ponieważ w Jerozolimie mieszkamy na granicy dzielnicy Mea Szarim, wypada napisać kilka słów na temat tego niesamowitego miejsca. Mieszkają tu ortodoksyjni żydzi, którzy nie uznają państwa Izrael (część z nich uczestniczy np. w antyizraelskich pokojowych demonstracjach organizowanych przez Palestyńczyków), ale także... zdobyczy techniki, takich jak telewizja czy Internet. Dlatego na ścianach wielu tamtejszych budynków można zobaczyć plakaty, na których „decyzyjni” oznajmiają coś mieszkańcom. Ogromne napisy przy wejściu do dzielnicy informują z kolei, że niemile widziane jest wchodzenie na ich teren w zbyt skromnych strojach.
     Mieszkańcy Mea Szarim są specyficzni – faceci chodzą w futrzanych kapeluszach, kobiety mają osłonięte włosy, a dzieciakom fruwają pejsy i frędzelki u spodni. Fajnie wyglądaj smyki śmigające na rowerach czy hulajnogach z powiewającymi pejsami. Generalnie dzieci jest tu bardzo dużo:)
     Obcy nie są tu mile widziani – jednego dnia widzieliśmy tu dobry samochód z wybitymi szybami – wjechał do dzielnicy mimo szabasowego zakazu ruchu kołowego. Z podobną wrogością spotkała się śmieciarka, która też wjechała do dzielnicy w nieodpowiednim czasie.
     Wzdłuż ulic mieszczą się bożnice i XIX-wieczne sklepy. Czas stanął w miejscu. Podobno ortodoksi nie zgodzili się na to, aby przez całe miasto, także w szabas, jeździł tramwaj nr 11. W efekcie ten środek lokomocji jeździ od roku pusty, zatrzymuje się nawet na przystankach (sami daliśmy się nabrać:), ale nie zabiera pasażerów – siedzenia w środku są pokryte folią. Niesamowite! 

Izrael to fascynująca, ale i zatrważająca historia. Abraham, Izaak, Jakub... Bliżej współczesności – Holocaust i powstanie państwa Izrael po II wojnie. Na siedzibie żydowskiej gazety „The Palestine Post” dumnie wisi skan wydania z czołówką: „State of Israel is born” (1948 r.). Tu wszędzie czuć przywiązanie do państwa – standardem są miniaturowe flagi z gwiazdą Dawida umieszczone na dachach samochodów.
     Będąc tam nie mogliśmy nie odwiedzić Instytutu Yad Vashem (Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu). Jedziemy tam miejskim autobusem, w którym kilka tygodni wcześniej wysadził się zamachowiec... Na miejscu się rozdzielamy – do środka nie są wpuszczane dzieci, więc Ola zostaje z Sarą, a ja idę kontemplować. Potem się wymieniamy.
     Yad Vashem to nowoczesne muzeum, w którym w ciekawy sposób (projekcje filmowe, nieszablonowo rozmieszczone eksponaty itp.) ukazana jest tragiczna historia Holokaustu. Siłą rzeczy wiele tam odniesień do Polski – przed wojną na naszych ziemiach mieszkało ponad 3,3 mln żydów (z których zamordowano 3 mln). Jedna z sal stylizowana jest na przedwojenną warszawską ulicę Leszno – z fragmentem bruku, ogłoszeniami na ścianach itp. Duże wrażenie robi wysoka okrągła sala, na ścianach której ułożone są tysiące segregatorów, w których Instytut zbiera dane wszystkich ofiar Holocaustu. Wokół budynku, na dużym obszarze, posadzone są drzewka poświęcone ratującym Żydów „Sprawiedliwym wśród Narodów Świata”. 6 tys. spośród 22 tys. Sprawiedliwych to Polacy. W muzeum poświęconym żydowskiej historii wyeksponowano freski Brunona Szulca z Drochobycza, które zostały stamtąd potajemnie wywiezione 10 lat temu przez pracowników muzeum.
      W pobliżu Instytutu znajduje się cmentarz na Wzgórzu Herzla, gdzie znajdują się groby zasłużonych Żydów, m.in. twórcy syjonizmu Theodora Herzla czy premiera Icchaka Rabina, zamordowanego przez żydowskiego nacjonalistę, który sprzeciwiał się rozmowom pokojowym z Palestyńczykami.

Nasz kolejny cel to Tel Awiw. Ponieważ jest szabas, nie kursuje żydowska komunikacja. Ale oni się tu świetnie uzupełniają, idziemy więc na dworzec arabski. Wsiadamy w busa i czekamy aż się zapełni. Po godzinie jesteśmy w mieście, które uznawane jest za granicą za stolicę Izraela (nie zgadzają się z tym Żydzi:).
     Po przyjeździe do najbogatszego miasta regionu przeżywamy lekki szok – zniszczony dworzec otaczają slumsowate okolice i dzikie targowisko, a na nim pełno czarnych handlarzy, jak w Afryce. Zaskakuje nas ta ogromna ilość imigrantów, mieszanka ras, języków itp. Do centrum idziemy pieszo. Na początek zadrzewionym bulwarem Rotszylda, gdzie oglądamy kilka przykładów tzw. Białego Miasta Tel Awiw – zgrupowania charakterystycznych modernistycznych budynków w stylu Bauhaus (na liście UNESCO). Trafiamy też na jeden z nielicznych placów zabaw, gdzie Sara może się wyszaleć.
     Docieramy na centralny plac miasta – imienia Rabina, gdzie stoi szkaradny budynek ratusza i dziwny pomnik Holocaustu (postawiony na głowie czworościan foremny). Tam z Sarą karmimy i ganiamy gołębie:) Obok oglądamy popiersie wspomnianego Icchaka Rabina, który został tu zamordowany.
     Spacerujemy dalej – docieramy do plaży, gdzie mimo początku maja wylegują się plażowicze i korzystają z ciepłej wody. My, niestety, nie mamy czasu na leniuchowanie. W pobliskim markecie zaopatrujemy się w browary (w przeciwieństwie do Jerozolimy tu są „normalne” sklepy) i ruszamy zakamarkami miasta dalej. Trafiamy na jakieś dziwne targowisko, ale jest nieczynne. Kierujemy się do starego arabskiego portu – Jafy. Jest tam ciekawa zabudowa, wąskie uliczki, generalnie jest wyraźnie inaczej niż w centrum miasta.
     Następnie wędrujemy jakąś dziwną ulicą (pełno na niej rosyjskich sklepów), po której spaceruje wielu kibiców w barwach miejscowego Hapoelu. Nie sprawdziłem wcześniej, a okazało się, że w pobliżu był stadion, na którym na dodatek odbywał się mecz. Przegapiłem:( W końcu docieramy na dworzec autobusowy i sprawnie dojeżdżamy do Jerozolimy. Idąc z przystanku widzimy dwie grupy ortodoksów wykrzykujących na siebie, rozdzielonych policyjnym kordonem. Prawdziwa egzotyka:)

Zbliżamy się do końca wyprawy. Jednym z ostatnich akcentów jest wycieczka do stolicy Palestyny – Ramallah. Jedziemy tam zwykłym podmiejskim autobusem nr 18. Tym razem na granicy nie ma problemów z naszymi paszportami i po przekroczeniu muru jesteśmy w Palestynie.
     Na miejscu zastajemy typowy arabski harmider – ludzie chodzą po ulicach jak chcą, wszędzie panuje hałas, no i są kebaby:) Na początek idziemy w kierunku grobu Jasera Arafata. Pytamy o drogę jakiegoś gościa, a ten postanawia nas tam zaprowadzić. Na miejscu warta honorowa specjalnie dla nas kończy przerwę i ustawia się koło grobu na baczność. Robimy pamiątkowe zdjęcia i wychodzimy. Obok stoi budynek z wizerunkiem prezydenta Mahmuda Abbasa. Wygląda na jego siedzibę.
     Potem trochę spacerujemy i kupujemy kilka pamiątek, m.in. fajkę wodną. Pakujemy je do reklamówki z adresem sklepu (to ważne – o czym zaraz). Jest wyraźnie taniej niż w Izraelu. Na straganie kupujemy apaszki, a Sara dostaje gratis od sprzedawcy okulary przeciwsłoneczne. Potem kupujemy jeszcze trochę słodyczy, m.in. lokum. Generalnie wzbudzamy tu – turyści, na dodatek z maluchem śpiącym w nosidełku – małą sensację. Jemy jeszcze dobre kebsy z zestawami warzyw i idziemy na „dworzec”.
     Szybko dojeżdżamy busem do słynnego przejścia granicznego Kalandia, na którym często dochodzi do zamieszek. Obok, na murze, namalowane jest gigantyczne graffiti z Arafatem. Dookoła czekających aut kręci się pełno handlarzy czymkolwiek, nawet... wekami. Zastanawiamy się czy jest na to wszystko popyt, ale gdy utykamy na kontroli, sami kupujemy lodowatą wodę, bo nie wiemy ile postoimy:) W końcu nasz kierowca brawurowo wymija inne pojazdy i wyjeżdżamy. Przy izraelskich pogranicznikach drajwer ostentacyjnie włącza arabską muzykę – tu chyba codziennie trwa taka próba sił.
     Gdy dojeżdżamy do Jerozolimy, widzimy jak policja zamyka jedną z ulic i zabiera jakiś pakunek. W Izraelu cały czas czuć, że coś wisi w powietrzu.

Na oddzielną historią zasługuje opis odprawy na lotnisku przy wylocie z Izraela. Ponieważ lot mamy w środku nocy, staramy się nie obudzić śpiącej w wózku Sary. Niestety, pogranicznicy są nieubłagani i każą wszystkim iść „na nogach”. Kilkukrotnie sprawdzają nam paszporty, czuć ogólną psychozę. Nie podobają im się nasze bagaże i trafiamy na bardziej szczegółową kontrolę. To tu norma – na takich jak my czekają specjalne stoły, na których opróżnia się bagaże. Naszemu kontrolerowi coś się nie podoba. Pyta czy nie byliśmy w Palestynie i niczego stamtąd nie przywieźliśmy. Zaprzeczamy:) Ten wyciąga kilka arabskich pamiątek (jego największy niepokój wzbudził... okrągły porcelanowy zegar), ale nie zauważa tych zapakowanych do wspomnianej torby z adresem w Ramallah. Chyba by nas zastrzelił;)
     Lot przebiega OK, Sara cały czas odsypia. Podczas przesiadki w Pradze dajemy jej się wyszaleć na fajnym placu zabaw. Ze stolicy Czech błyskawicznie docieramy do Warszawy, a w głowie mamy mnóstwo wspomnień z Izraela i Palestyny, które okazały się jednymi z ciekawszych miejsc, w których byliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz