LIBAN I TURCJA

2023

Na naszej liście miejsc do odwiedzenia jest kilka ciekawych krajów, które wydają się za małe na dłuższy wakacyjny urlop, a jednym z nich jest właśnie Liban. W tym roku wpadliśmy na pomysł, jak do niego pojechać – podzieliliśmy wyjazd na dwie części. Pierwsza – Liban – to typowe zwiedzanie, a druga – Turcja – to odpoczynek z myślą głównie o dziewczynkach. Upolowaliśmy całkiem fajne promocje na bilety lotnicze i znów jedziemy na Bliski Wschód!

13 sierpnia wieczorem wsiadamy do samolotu Lotu do Bejrutu. Na miejscu jesteśmy po niespełna 4 godz. Jest już prawie rano, a my nie możemy się położyć spać, bo trzeba odstać swoje w gigantycznej kolejce do stanowisk paszportowych. Na lotnisku czuć już dreszczyk emocji. Jest dużo różnych służb, które uważnie obserwują przyjezdnych. Nie wpuszczają do Libanu nikogo, kto ma jakieś ślady powiązania z Izraelem, z którym od dawna są w stanie wojny. My po wizycie w Izraelu już dawno zmieniliśmy paszporty, więc nie zdradzi nas izraelska pieczątka.

Po przejściu przez kontrolę i odebraniu bagaży korzystamy z fajnego patentu – idziemy złapać taksówkę nie na parking przylotów, ale odlotów. W ten sposób zabieramy się za 10 dol. z kierowcą, który nie musi wracać do miasta na pusto. Gość kompletnie nie rozumie, gdzie ma jechać – w końcu dzwoni do kogoś i udaje nam się przez telefon wytłumaczyć po angielsku, gdzie jest nasz nocleg. Pierwsze wrażenia z Libanu są ciekawe – w mieście panuje totalna ciemność, na ulicach są tony śmieci, a chaos jest porównywalny z tym dalekowschodnim. Przejeżdżamy przez południowa część Bejrutu (Sabra i Szatila), w której jest obóz dla palestyńskich uchodźców – polski MSZ ostrzega, żeby się tam nie zapuszczać.

Gdy dojeżdżamy na naszą ulicę Ummayad w dzielnicy Sanayeh, jest już prawie widno. Ale i tak ciężko jest znaleźć odpowiedni blok z wynajętym jeszcze w Polsce przez Airbnb mieszkaniem, bo budynki nie mają tu numerów. Gdy to się udaje, okazuje się, że wszystko jest zamknięte. W naszym bloku jest co prawda concierge, ale dobudzamy go dopiero po pewnym czasie. Mieszkanie jest w miarę ok, ale Liban ma problem z dostawami prądu – jest on dostępny tylko w niektórych porach (a i tak my często nie możemy z niego skorzystać, bo wywala nam korki). Przez większość doby nie działa winda, klima, są też problemy z wodą.

Po krótkiej drzemce ruszamy w miasto, do pobliskiej dzielnicy Hamra. To stosunkowo nieźle rozwinięta część Bejrutu, z licznym knajpami, bankami itp. Ale i tu przejście przez ulicę jest sporym wyzwaniem. Szukamy kantoru, żeby wymienić dolary na funty libańskie (LBP). W Libanie panuje hiperinflacja i w tym momencie za 1$ dostajemy 89 tys. LBP. Grube pliki banknotów oplatane są gumkami recepturkami, a równowartość 300$ nie mieści nam się do 2 nerek. Co ciekawe, w każdym sklepie mają tu liczarki do banknotów, bo inaczej trudno byłoby sobie poradzić z furą pieniędzy. Wszechobecne są też generatory prądu – gdy go brakuje, z tym też ludzie muszą sobie jakoś radzić.

W Hamrze jest dobrze zaopatrzony supermarket Spinneys, gdzie robimy zakupy. Mają tu nawet alko, co nie jest oczywiste w tym w większości muzułmańskim kraju. Ceny są zbliżone do naszych, co daje do myślenia, jak sobie tutaj radzą ludzie. Właściciel pobliskiego sklepu z akcesoriami GSM, gdzie kupujemy lokalną kartę SIM (drogo! – 42,5$/20 GB), żali się nam, że dawniej zarabiał miesięcznie równowartość 1500$, a teraz wyciąga 200$. A ma przecież całkiem nieźle wyglądający biznes.

Od pewnego czasu w Libanie jest permanentny kryzys. Jeszcze kilka dekad temu kraj ten nazywany był Szwajcarią Bliskiego Wschodu. Słynął z produkcji biżuterii, owoców, miał też świetnie rozwinięty system bankowy (w Bejrucie jest dużo wysokościowców, które przypominają o dawnej potędze). Ale żyjące do pewnego momentu zgodnie grupy religijne (po ok. 30% muzułmanów sunnitów i szyitów oraz chrześcijan-maronitów) w 1975 r. wzięły się za łby i wybuchła wyniszczająca wojna domowa, która trwała przez 15 lat. W sprawy wewnętrzne wmieszali się sąsiedzi – Syria i Izrael, a także Iran, który zaczął finansować ekstremistów z Hezbollahu. Ich celem jest zniszczenie sąsiada z południa, co kilkukrotnie skutkowało interwencjami wojsk Izraela. Jakby tego było mało, do Libanu trafiło kilka fal uchodźców z Palestyny, uciekających przez wojskami izraelskimi. Ale to nie koniec. Gdy w 2011 r. wybuchła wojna domowa w Syrii, do liczącego ok. 4 mln ludzi Libanu trafiło ponad milion uchodźców syryjskich! Kolejnym ciosem było załamanie się systemu finansowego i bankowego w latach 2019-2020. Na skutek tych wszystkich wydarzeń 80% tamtejszej ludności żyje w ubóstwie. Efektem jest masowa emigracja – szacuje się, że diaspora libańska jest większa niż liczba mieszkańców kraju. Trzeba też wspomnieć o eksplozji silosu w bejruckim porcie w 2020 r. Na skutek wybuchu składowanej w nim niezgodnie z przepisami saletry zginęło ponad 200 osób, a blisko 300 tys. ludzi straciło dach nad głową. Wszystko to na skutek korupcji i chaosu na szczytach władzy. Skłócone elity od blisko roku nie są w stanie wybrać prezydenta, ani nawet porozumieć się co do zmiany czasu – w pewnym momencie przedstawiciele różnych grup religijnych mieli na zegarkach różne godziny!

Uff... A przecież Liban ma świetnie jedzenie, światowej klasy zabytki, piękną linię brzegową z dostępem do ciepłego morza oraz przyjazny klimat, który mógłby przyciągać tysiące turystów. Przynajmniej my się skusiliśmy:)

Zwiedzanie Bejrutu zaczynamy od zjedzenia pysznych kebabów i pojechania taksówką do malowniczych skał Pigeon Rocks przy bulwarze Corniche. Akurat taksówki są tu tańsze niż u nas, więc naszej 4-osobowej rodzince często właśnie tak najbardziej opłaca się przemieszczać. Dosyć szybko rozgryzamy też tutejszy schemat busów, co jest o tyle trudne, że nie mają one żadnego rozkładu ani przystanków – zatrzymują się na żądanie.

Następnego dnia pieszo idziemy na drugą stronę miasta (Downtown) – gdzie oglądamy mocno ufortyfikowaną dzielnicę rządową, kościół Saint Georges Orthodox, meczet Mohammad Al Amine, główny plac miasta Martys Square, nowoczesne souki (hale targowe) i port z ruinami wspomnianego silosa. Miasto wygląda trochę na wymarłe, jakby ten eksplodował kilka dni temu. W wielu budynkach wciąż nie ma okien. Na ulicach sporo jest za to wojska. Nieco bardziej gwarnie jest w okolicy deptaka Gouraud, gdzie teoretycznie jest mnóstwo modnych knajpek, ale większość jest zamknięta. Po obejrzeniu jednej z atrakcji, schodów St. Nicolaus, jedziemy taksówką do dzielnicy Hamra, do polecanej na jednym z blogów restauracji Bayt Em Nazih. Zamawiamy 4 różne lokalne dania – każde jest super! Lokalny jest też klimat, bo miejscowi palą przy stolikach jak smoki.

Następnego dnia robimy wycieczkę do Byblos, jednego z najstarszych miast na świecie. Bez Sary, którą pokonał tutejszy klimat. Temperatura momentami wynosi 40°C, co sprawia, że w każdym busie lub taksówce na maksa włączana jest klima, albo na oścież otworzone są okna. Takie zmiany temperatury nie wychodzą na zdrowie. Dwoma busami dostajemy się na rondo Doura, skąd odjeżdżają busiki na północ. Transport jest tu naprawdę niedrogi – zarówno lokalne, jak międzymiastowe busy kosztują już od ok. 2 zł/os. Za przejazd kilku kilometrów taksówką trzeba zapłacić czasem tylko 5-8 zł. Droga do Byblos bardzo się dłuży, bo jest duży korek. Na miejscu idziemy do największego tutejszego zabytku, twierdzy krzyżowców, która jest na liście UNESCO (wstęp 800 tys. LBP). Zamek robi wrażenie, tym większe, że jesteśmy w nim prawie sami. Potem zwiedzamy jeszcze malowniczy port, oglądamy romańską Katedrę św. Jana Chrzciciela i wracamy do Sary – busem do Bejrutu, a potem dzieloną (z innymi pasażerami) taksówką do mieszkania. Blisko domu mamy fajną knajpę z fajitami, gdzie zamawiamy jedzenie na wynos. 

Kolejnego dnia, też jeszcze bez Sary, jedziemy taksówką do wspomnianej wcześniej dzielnicy Sabra. To jedno z największych skupisk uchodźców palestyńskich w Libanie. W 1982 r. wojska izraelskie pod dowództwem późniejszego premiera Ariela Szarona otoczyły tutejszy obóz dla uchodźców, a chrześcijańska milicja wymordowała nawet kilka tys. Palestyńczyków, głównie starszych i dzieci, co ONZ uznała za akt ludobójstwa (historia ta pojawia się w słynnym filmie „Walc z Baszirem”). Nasza rodzinka przechadzająca się po głównej ulicy dzielnicy stanowi niemałą sensację. Ale miejscowi są bardzo życzliwi, niewskazane jest tylko robienie zdjęć. Tu czuć klimat prawdziwej arabskiej ulicy. O ile w innych częściach miasta sporo jest kobiet z odsłoniętymi włosami, tu zasłonięte są szczelnie, od stóp do głów. Na jednym ze straganów kupujemy kilka słonych przekąsek i idziemy pieszo do pobliskiego Muzeum Narodowego. Wstęp kosztuje 1 mln LBP/os., ale wart jest ceny, bo w środku jest sporo eksponatów świadczących o dawnej potędze Libanu. Na tym terenie była przecież starożytna Fenicja, zasobna kraina zamieszkała przez kupców i żeglarzy. To Fenicjanie wymyślili pismo alfabetyczne oraz mydło i jako pierwsi używali pieniędzy jako środka płatniczego.

Spod samego muzeum łapiemy autobus nr 24 do dzielnicy Hamra, gdzie robimy zakupy i wieczorem wracamy do domu.

Pora na największy zabytek kraju, czyli Baalbek. Żeby tam dotrzeć jedziemy najpierw busem do dworca Cola, a potem kolejnym busem do miejscowości Chtoura. Tam przesiadamy się na następnego busa, już do miejsca docelowego. Znów czuć emocje, bo po wjeździe do Doliny Bekaa od razu widać, że kontrolę nad tym terenem sprawuje Hezbollah – wszędzie powiewają ich flagi, a budynki zdobią wielkie portrety ich przywódców. Hezbollah uznawany jest przez część krajów za organizację terrorystyczną, ale na Bliskim Wschodzie nic nie jest proste – tu to legalnie działająca partia polityczna, ze swoją reprezentacją w parlamencie. Funduje szkoły i szpitale, opiekuje się starszymi. Nie wszyscy ich jednak lubią – kilka dni przed naszym przyjazdem chrześcijańskie bojówki ostrzelały na autostradzie (którą właśnie jechaliśmy) transport Hezbollahu wiozący z Syrii prawdopodobnie broń. Zginęły 2 osoby.

Na miejscu też jest emocjonująco, bo kierowca busa domaga się dodatkowych pieniędzy za przejazd. Co ciekawe, w kłótni wspierają nas inni kierowcy, którzy natychmiast zbiegają się na miejsce awantury.

Ruiny w Baalbek (wstęp 1 mln LBP/os.) liczą ok. 2 tys. lat, ale są świetnie zachowane. Szczególnie duże wrażenie robią ogromne kolumny pozostałe po Świątyni Jowisza i piękna Świątynia Bachusa, z które nie przetrwał właściwie tylko dach. Wygląda na lepiej zachowaną niż Partenon na ateńskim Akropolu, do którego ciągną przecież tłumy turystów. Tu jest już trochę odwiedzających, ale głównie miejscowi. Z Baalbek wracamy dwoma busami i taksówką. Na miejscu wpadamy jeszcze do naszej super knajpy z fajitami. 

Po kilku dniach wyjeżdżamy z Bejrutu. Nasz kierunek to położony na północy Trypolis, ale po drodze chcemy jeszcze zwiedzić kolejną perełkę, jaskinię Grotte de Jeita. Nie tak łatwo się tam dostać, dlatego łapiemy na ulicy taksówkarza, który za 50$ zgadza się nas tam zawieść, poczekać aż zwiedzimy jaskinię i przewieźć do Trypolisu.

Jaskinia ma ok. 8 km długości i dwa poziomy. Górny zwiedza się pieszo, a dolny łódką, bo jest tam podziemne jezioro. W obu przypadkach przed wejściem trzeba zdeponować w szafkach telefony, bo w środku nie można robić zdjęć. W górnej części duże wrażenie robią na nas ogromne stalaktyty, stalagmity i inne nacieki. Ale hitem jest płynięcie łódką po dolnym jeziorze – podoba nam się tak bardzo, że dopłacamy przewodnikowi, żeby zabrał nas jeszcze raz.

Po południu docieramy do Trypolisu. Tu jest już mniej swobodnie niż w Bejrucie, dominują muzułmanie, miasto jest wyraźnie mniej kosmopolityczne, że tak się wyrażę;) Po zostawieniu bagaży w mieszkaniu w dzielnicy Al-Mina (wynajętym przez Airbnb) idziemy na pobliską plażę, żeby się wykąpać. Ale szybko zmieniamy zdanie. Choć plażę okupują miejscowi (mocno się w nas wgapiając), ograniczamy się do zamoczenia stóp. Plaża jest bowiem dosłownie zasypana śmieciami, po których biegają szczury. W wodzie jacyś ludzie kąpią konie! Gruuubo.

Zmieniamy plany i jedziemy taxi na centralny plac miasta, pod wieżę zegarową. Jest już po zmroku, a miasto robi nie najlepsze wrażenie. Jest dość pusto, oczywiście jest dużo śmieci, a po chodnikach biegają karaluchy. Po odwiedzeniu fajnego meczetu Mansouri, gdzie dziewczyny muszą ubrać specjalne stroje dla „niewiernych”, próbujemy wejść na starówkę, ale pilnujący jej żołnierze pokazują nam, że tam strzelają. Ewakuujemy się więc taksówką do Al-Miny, gdzie na kolację jemy shoarmy.

Następnego dnia jedziemy tuk-tukiem do meczetu Taynal, a potem kierujemy się na starówkę, gdzie tym razem naprawdę słyszymy strzały. Ciekawą atrakcją jest spacer po soukach, gdzie miejscowi sprzedają i kupują co się da – surowe mięso, ubrania, przyprawy, a nawet węgiel. Ach te zapachy;)

Największą atrakcją Trypolisu jest położona na wzgórzu twierdza krzyżowców z XII w. (300 LBP/os.). W sumie to nadal pełni taką rolę, bo przy wejściu stacjonują wojska libańskie i stoją wozy opancerzone. W Libanie cały czas ma się wrażenie, że kraj jest w stanie wojny. Jest mnóstwo ufortyfikowanych stanowisk z żołnierzami, dużo punktów kontrolnych itp.

Z cytadeli idziemy do souków, które za dnia wyglądają dużo lepiej. Pośród wąskich uliczek kryje się stary karawanseraj (dawne miejsce postoju dla karawan), a w nim słynny sklep z mydłem, który zaopatruje wiele światowych osobistości, z papieżem włącznie.

Po południu jemy dobrą pizzę i odwiedzamy chrześcijańską dzielnicę, w której jest akurat jakiś festyn. Miejsce jest obstawione przez wojsko, prawdopodobnie obawiają się zamachów. Skoro są chrześcijanie, to jest i alkohol – to jedyne miejsce, gdzie można go kupić w Trypolisie.

Naszym kolejnym celem podróży jest położony na południu Sydon. Najpierw jednak musimy się dostać do ulokowanego w centrum kraju Bejrutu. Tym razem, zamiast rozklekotanym busikiem, jedziemy nowoczesnym autobusem (900 LBP/os.). Po dotarciu w stolicy w pobliże dworca Cola łapiemy taksówkę do docelowego miasta. Przejazd ok. 50 km kosztuje nas tylko 400 LBP. Nasz nocleg z Airbnb położony jest trochę na uboczu – mamy tu spędzić 3 noce. Tradycyjnie są problemy z prądem i wodą, w mieszkaniu jest też sporo karaluchów. Ale za to mamy fajny taras z widokiem na ruchliwą ulicę i ulokowaną zaraz obok knajpę, gdzie kupujemy kurczaki z rożna z zestawem libańskich dodatków. Potem idziemy do miasta, zobaczyć souk i zamek morski, który połączony jest z lądem groblą. Choć w mieście jest nowoczesny supermarket Spinneys, a nawet McDonald's, nie da się kupić alkoholu. Podobno silne wpływy ma tu Hezbollah.

Następnego dnia jedziemy busem na południe, do Tyru, kolejnego starożytnego miasta Fenicjan, wpisanego na listę UNESCO. Zwiedzamy starą dzielnicę portową i bardzo fajny souk. Potem oglądamy zza płotu ruiny z czasów rzymskich i idziemy na nadmorski deptak. O dziwo, kamienista plaża nie jest tak zasyfiona jak w Trypolisie, więc postanawiamy sobie zrobić chill nad morzem. Wreszcie wymarzona kąpiel! Woda jest taka ciepła i ma niesamowity błękitny kolor. Aż przykro patrzeć, że miejscowi nie są w stanie wykorzystać takiego potencjału.

Po południu idziemy w kierunku starożytnego hipodromu, ale zaznaczone na mapie wejście jest zamknięte. W końcu trafiamy w miejsce, gdzie nie ma ogrodzenia i przez przypadek zwiedzamy ruiny za darmo. Wracamy do Sydonu busem, który zatrzymuje się przy porcie. Jest tu kilka knajp ze świeżo złowionymi rybami, dlatego wiadomo, co jemy na kolację.

Trochę się już zorientowaliśmy w miejscowych realiach, więc następnego dnia postanawiamy zaryzykować i pojechać do Mleeta Landmark. To dawna baza Hezbollahu, z której jakiś czas temu ostrzeliwano położony zaledwie 20 km dalej Izrael. Przekonało nas to, że członkowie tej organizacji nie porywają ostatnio turystów – wręcz przeciwnie, zależy im na poparciu ludzi, więc zorganizowali tam specyficzne muzeum. Łapiemy na ulicy taksówkarza, który zgadza się nas tam zawieźć za 2 tys. LBP (w 2 strony). Do muzeum wiedzie kręta jezdnia, która wspina się na wielką górę o wysokości ponad 1 tys. m n.p.m. Po drodze widzimy pełno plakatów propagandowych i flag Hezbollahu. Jest też ufundowane przez nich boisko sportowe. Na miejscu jest wielki parking (pusty) i brama z kasą, gdzie kupuje się bilety (1,3 mln LBP za nas wszystkich). Można sobie też wziąć mapkę, czyli wszystko funkcjonuje tu tak, jak w każdym zwykłym muzeum. Ale to jest niepospolite. Na początku trasy jest duży plac z wrakami czołgów i wozów bojowych, które Izrael stracił w walkach z Hezbollahem. Stoją przy nich tabliczki z propagandowymi hasłami – po arabsku i angielsku. Potem idzie się przez system okopów, mija różne stanowiska ogniowe, by wreszcie trafić do tunelu, gdzie jest kilka pokoi, w tym te dla miejscowych dowódców. Wszędzie jest pełno broni ręcznej, dział, dronów itp. Jakby gdyby nigdy nic, są też dwa punkty widokowe z imponującym widokiem na okolicę. Biorąc w nawias propagandę, robi to niesamowite wrażenie. Apropos propagandy, prawie na końcu ścieżki zwiedzania jest budynek z różnymi eksponatami wojennymi i informacjami o potyczkach libańsko-izraelskich. Wisi tam też schemat pokazujący dokładną strukturę armii izraelskiej. Ale oni mają wszystko rozpracowane! Ostatnim punktem jest kino, w którym wyświetlany jest film propagandowy o wojnie z Izraelem, przedstawiony z perspektywy Hezbollahu. Słowo wstępne wygłasza oczywiście jego szef, Hasan Nasr Allah. Świat może się uczyć od Hezbollahu, jak zrobić intrygujące muzeum;)


Po powrocie do Sydonu mamy jeszcze przeprawę z taksówkarzem, który domaga się większej zapłaty (dopłacamy 300 tys. LBP) i możemy się udać do portu na pyszne falafele, z których przecież słynie Liban.

Ostatniego dnia pobytu wrażeń wciąż mało, więc rano idę, tym razem już sam, zobaczyć największy w Libanie obóz dla uchodźców z Palestyny (do których dołączyli ci z Syrii) Ein al-Hilweh, w którym mieszka ok. 120 tys. osób. W miejscu tym było wiele zamieszek, ostatnie wybuchły tuż przed naszym przyjazdem – w dużej strzelanie zginęło kilka osób. W tym kraju cały czas się kotłuje!

Na koniec zwiedzamy jeszcze fajny souk w Sydonie, karawanseraj, ciekawe muzeum mydła i idziemy na tradycyjny libański obiad, z różnymi rodzajami mięs, kiszonkami i hummusem. To miejscowe jedzenie jest niesamowite.

Po południu oddajemy klucze od mieszkania i łapiemy na ulicy taksówkę, która za 20$ zawozi nas na lotnisko w Bejrucie. Jest tu bardzo szczegółowa, kilkustopniowa kontrola bezpieczeństwa, podobnie jak w Izraelu. Wylatujemy z Libanu – linią SunExpress lecimy do Antalyi w Turcji.

Lot jest króciutki, a przylatujemy już po zmroku. Przy lotnisku wsiadamy w nowoczesny tramwaj jadący do centrum, który wybudowano na wystawę EXPO. Tu to dopiero jest cywilizacja! Gdy docieramy do naszego hotelu Özhan na starówce, Kinga upewnia się, czy na pewno działa tu winda:)

Po spacerze wracamy do hotelu po bagaże i jedziemy tramwajem na otogar, czyli dworzec, skąd łapiemy autobus do miejscowości Avsallar. Tam jest nasz hotel, w którym byczymy się przez następny tydzień. Po intensywnym zwiedzaniu Libanu czas na relaks:)

1 września wieczorem przylatujemy do Polski. Za nami ciekawy, ale dość męczący wyjazd – Liban jest pełen zabytków, ma super kuchnię i bardzo przyjaznych mieszkańców. Ale w kość dają się problemy z prądem i wodą, a także gorąc. No i przykro jest patrzeć, jak trudno jest tam żyć ludziom.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz