środa, 31 sierpnia 2011

TAJLANDIA/KAMBODŻA

2011 r.
Znów stanęliśmy przed dylematem: w jakie ciekawe miejsce można pojechać z dzieckiem w wieku 1 rok i 8 miesięcy? Jak zwykle ciągnęło nas daleko. Z wiarygodnej mapy malarii (www.cdc.gov/malaria/map/) wynika jednak, że wybór wcale nie jest taki duży. Najegzotyczniejsze według nas państwo zaznaczone na zielono (brak malarii) to Tajlandia, po której, podobno, łatwo się podróżuje. Zobaczymy!
    Przygotowywaliśmy się do wyprawy dosyć solidnie, obserwowaliśmy też jak „rozwija” się Sara, aby mieć pewność, że da radę jechać tak daleko. Sporo naczytaliśmy się o chorobach, ale nie szczepiliśmy jej dodatkowo (niektóre szczepienia tylko trochę przyspieszyliśmy). Repelenty postanowiliśmy kupić na miejscu, z Polski wzięliśmy tylko płytki na karaluchy, których nienawidzimy (na miejscu rzeczywiście widzieliśmy wielkie sztuki, ale nie w pokojach hotelowych, tylko na zewnątrz). W efekcie bilety kupiliśmy bardzo późno, miesiąc przed wylotem. Najtaniej było w ukraińskim Aerosvicie, z noclegiem w Kijowie (prawie 3 tys. za osobę przez www.fru.pl + hotel Airport w Boryspolu pod Kijowem, gdzie jest lotnisko – ok. 250 zł za pokój).

Sam lot do Kijowa jest króciutki, choć start opóźnia się o ponad godzinę, bo jest niesamowita burza i ulewa. Przy wznoszeniu jestem przekonany, że się rozbijemy:) Na lotnisku okazuje się się, że nie ma żadnego obiecanego transportu do hotelu, a pani w informacji nie potrafi nam pomóc. W ogóle nie ma o niczym pojęcia, zastanawiamy się, co będzie mówić zachodnim kibicom podczas EURO 2012?:)
     Przed dosyć przaśnym lotniskiem kotłują się samochody, busy, marszrutki itp. Wszystko jedzie jednak w kierunku Kijowa. Ogólnie nikt nic nie wie. Idziemy więc z wielkimi bagażami (dopiero na lotnisku okazało się, że bagaż nie został nadany prosto do Bangkoku) w kierunku hotelu. Po kilkuset metrach trafiamy na przystanek autobusowy, gdzie udaje nam się dowiedzieć, że w okolice naszego hotelu jedzie jeden z autobusów miejskich (chyba nr 5?). Do zatłoczonego Ikarusa ledwo wsiadamy. Mijamy budowę nowego terminala i dojeżdżamy na miejsce.
     W hotelu pełna komuna. Standard coś jak nasze dawne akademiki, do tego klaustrofobiczna, typowa dla Ukrainy winda. Za oknem czworaki i wałęsające się psy. Znudzona recepcjonistka ledwo duka po angielsku, w zasadzie szybko przechodzimy na rosyjsko-polski. Nie potrafi wytłumaczyć się z braku transportu z lotniska, ale obiecuje, że jutro już będzie. Porządku pilnuje Pan Ochroniarz, mimo że nie ma tu żywego ducha. 
     Jest gorąco, ale idziemy na miasto. W spożywczaku ożywiamy się na widok ukraińskich gotowych drinków (rum-cola, gin-tonic), po których zasnęliśmy kiedyś pod pomnikiem Szewczenki we Lwowie i obudziła nas milicja:) Robimy zapasy, kupujemy też dobre ukraińskie piwka i idziemy na kolację. Zamawiamy miejscowe pierożki, zupę i frytki. Wracamy do hotelu – Sara zasypia, a my dokańczamy konsumowanie;) Rano idziemy zwiedzać miasto. Jedyna ciekawa rzecz w Boryspolu to cerkiew, pod która zaczepia nas miejscowy i długo nas zagaduje. Dziwi się, że komuś chce się tu w ogóle coś zwiedzać.
     Czekamy na busa na lotnisko, ale ten zjawia się dopiero po interwencji w recepcji. Odprawiamy się i pijemy czekoladę z automatu, ściśnięci w małym terminalu – lotnisko jest przebudowywane na EURO 2012. Stresujemy się tym, jak Sara zniesie ponad 10-godzinny lot. Na szczęście dostajemy miejsca tuż za biznes klasą, dzięki czemu Sara może wygodnie siedzieć lub spać w specjalnej kołysce przytwierdzanej do ścianki przed naszymi siedzeniami. Bardzo jej się to podoba i dzielnie znosi lot. A my razem z nią (na marginesie: jedzenie jest takie sobie, a na monitorach puszczają chyba dwa filmy na okrągło).

Około 3 nad ranem miejscowego czasu lądujemy w Bangkoku. Sara śpi, nie czuje więc tej duchoty. Lotnisko Suvarnabhumi jest ogromne. Idziemy do oddzielnej bramki dla rodziców z dziećmi, gdzie kamerka robi nam zdjęcia (wizy załatwiliśmy w Warszawie) i kierujemy się do postoju państwowych taksówek, które za stałą cenę 350 bahtów (1 THB=ok. 10 gr.) zawożą ludzi do centrum.
     10-milionowe miasto jest ogromne, wszędzie widać autostrady na estakadach i drapacze chmur. Mimo że jest wcześnie rano, po ulicach krząta się pełno ludzi. Dojeżdżamy do hotelu Rambutri Village w dzielnicy backpackerskiej Banglamphu, w którym jeszcze w Polsce zabukowaliśmy sobie jedną noc (900 THB za pokój). Warto wspomnieć, że za tę cenę w Tajlandii otrzymujemy standard mniej więcej trzech gwiazdek. Akurat w tym hotelu był jeszcze basen, więc jest dobrze:)

Pierwsze dni staramy się spędzić lajtowo, chłonąć miasto i przyzwyczajać się do niesamowitej duchoty. Dobrze że nie ma chociaż wielkiego słońca, ponieważ jest pora deszczowa. Pamiętam, że wyjazd w tym okresie odradzała nam nawet pani z tajskiej ambasady, ale na miejscu okazało się, że padało tylko kilka razy. Za to wyglądało to tak, jakby wodę lał ktoś z nieba wiadrami. Ale potem wszystko błyskawicznie wysycha.
     Przechadzamy się po naszej okolicy, bardzo popularnej wśród plecakowców – Rambutri i Khao San Road. Pełno tu salonów masażu, knajp, stoisk z ciuchami itp. Można tu kupić wszystko: pamiątki, prawo jazdy, legitymację FBI... Życie pulsuje niemal do rana. Całą dobę otwarte są też kultowe sklepy 7/11, odpowiedniki naszej Żabki, ale tańsze i zaopatrzone nawet w ciepłe przekąski. To bardzo ułatwia życie.
      Tajska kuchnia jest niesamowita – najpopularniejsze danie to pad thai, czyli makaron z mięsem, trawą cytrynową, jajkiem i orzeszkami (i różne tego wariacje). A także zupa, coś jak nasz rosół, z dużą ilością kurczaka lub z kulkami mięsnymi. Nie jest tak strasznie pikantnie jak wcześniej czytaliśmy. Do tego dobre lokalne piwko: Leo, Singha, Tiger lub Chang. Sarze się podoba, bo uwielbia makarony, szybko też próbuje nauczyć się jeść pałeczkami. Ciągle domaga się też, żebyśmy jeździli tuk-tukami, hałaśliwymi taksówkami, które składają się z trzykołowego motoru i plandeki nad siedzeniem dla pasażerów.
      Ponieważ okolice Rambutri Village są bardzo hałaśliwe (wkurza nas też głośna klima w pokoju), przenosimy się do hotelu Rajata (www.rajatahotel.com), 10 minut w kierunku północnym, spokojniejszym. Polecamy! Cena podobna, choć bez basenu. Za to ze skromnymi śniadaniami (tosty+dżem+kawa), balkonem i wi-fi.
   Generalnie wszędzie jest hałas, na drogach chaos powodowany przez tysiące samochodów, skuterów czy tuk-tuków, pomiędzy którymi lawirują piesi, na których nikt nie zwraca uwagi. Do tego dużo turystów, którzy ostro tu imprezują (czego dowodem znaki „zakaz rzygania”). Nie brakuje też seksturystów – bardzo często widzimy pary: 60-letni lowelas z Anglii, Szwecji czy Niemiec z młodziutka Tajką. 
 
Największą atrakcją Bangkoku jest Wielki Pałac Królewski, obok którego stoi Wat Phra Kaew, czyli Świątynia Szmaragdowego Buddy, najważniejsza w Tajlandii. Wszystkie budowle wyróżniają się bardzo bogatymi zdobieniami. Dla nas to egzotyka, za to miejscowi z ciekawością przyglądają się Sarze. Niektórzy robią sobie nawet z nią foty:) Sarze podoba się zwiedzanie, szczególnie „oprowadzanie” nas z rozłożoną mapą.
    Kolejny zabytek to Wat Pho, Świątynia Leżącego Buddy, z 43-metrowym złotym posągiem. Wokół budynku stoją niesamowite stupy – sakralne budowle w kształcie kopca. Zwiedzamy też dzielnicę Chinatown z ciekawymi straganami i knajpkami, serwującymi egzotyczne potrawy. Płyniemy również rzeką Menam. Ma dziwny brązowy kolor, a przy jej brzegach stoją sklecone, wyglądające byle jak domki, w których – pewnie w bardzo trudnych warunkach – mieszkają ludzie.
    Sporą atrakcją jest też biznesowo-handlowe centrum miasta. Jedziemy tam naziemną kolejką BTS – Skytrain, która porusza się na estakadzie ponad miastem. Oglądamy 30-tys. Stadion Narodowy Suphachalasai – szczerze mówiąc nic specjalnego, ale zobaczyć trzeba:) Nawet tu umieszczono portret uwielbianego króla Bhumibola!
     Od czasu wizyty w Bangkoku synonimem miejskiej dżungli jest dla nas główna ulica miasta, Sukhumvit Road. Ponad nią śmiga wspomniany Skytrain, a wzdłuż wybudowano nowoczesne galerie handlowe i luksusowe hotele. Wszystko z betonu. Do tego niemiłosierny hałas, tłok i samochody. Ulica ma też inne oblicze – dalej od centrum (choć tu wszędzie jest centrum!) jest już lekki syf, a zamiast drogich sklepów są stragany z ciuchami, obleśne knajpki i uliczni sprzedawcy smażonych karaluchów.
     W okolicach stacji Asok mieści się słynna ulica burdeli Soi Cowboy, nazwana tak na cześć amerykańskich żołnierzy, strzelających napalmem do dzieci w pobliskim Wietnamie. Właśnie w trakcie wojny wietnamskiej Tajlandia stała się centrum seksturystyki – żołnierze musieli się jakoś rozerwać, więc wysyłano ich na urlopy do sąsiedniego kraju. Jeszcze słynniejsza mekka seksturystów to Patpong, gdzie ulokowano setki stoisk z ciuchami i pamiątkami, ale przede wszystkim dziesiątki burdeli. Małoletnie Tajki zapraszają na uciechy, ale i na specyficzne pokazy ping-pong show (prezentują do czego zdolne są pewne części ciała...). W sumie niezbyt ciekawe miejsce.

Ruszamy poza Bangkok. Na pierwszy ogień Ayutthaya, położona 80 km od Bangkoku stolica dawnego, potężnego królestwa. Jedziemy pociągiem, zdaje się III klasą. Jest dość przyjemnie, pod sufitem wiszą wiatraki dające ochłodę. Podziwiamy przysypiających współpasażerów, a przez okna pola uprawne z chatkami na słupach.
     Na miejscu bierzemy tuk-tuka i jedziemy w okolice ruin. Wreszcie widzimy spacerujące słonie! Musimy zrobić Sarze (sobie też:) frajdę, więc jedziemy na półgodzinną przejażdżkę. Te zwierzęta są bardzo miłe, choć dobrze wyszkolone – wyciągają trąby po napiwki.
    Największą atrakcją Ayutthayi są wysokie stupy, ruiny świątyń buddyjskich z XIV-XVIII w. To naprawdę fajne miejsce, bez wielkiego tłumu turystów. W jednej ze świątyń przy posągu Buddy wierni złożyli rozmaite podarki, wśród nich na przykład papier toaletowy:)
     Sara zasypia, wracamy do Bangkoku. Aby jej nie budzić, ładujemy wózek – z trudem – na pakę tuk-tuka i jedziemy na dworzec kolejowy. Tam okazuje się, że pociągi mają jakieś duże opóźnienia, które wypisywane są na plastikowej tablicy za pomocą... markera! Pani od rozkładu współpracuje chyba z busiarzami, bo usilnie namawia nas na zabranie się z nimi, gdyż rzekomo inaczej nie da się do Bangkoku dojechać. Ale my jesteśmy sprytniejsi i jedziemy na dworzec autobusowy, skąd docieramy do stolicy klimatyzowanym, wygodnym, prawie pustym autobusem.

Bangkok – poza uciążliwym ruchem kołowym i hałasem – to niemal raj. Super jedzenie, niedrogie masaże czy możliwość zrobienia peelingu stóp, które wkłada się do akwarium z rybkami. Ale nam jest mało – jedziemy do prawdziwego raju, na wyspę Ko Samet (nieco ponad 200 km na wschód od Bangkoku). Nie chcieliśmy wlec Sary nad bardziej popularne Wybrzeże Andamańskie, gdzie jest pięknie, ale bardzo turystycznie, a przede wszystkim daleko i o tej porze roku bywają tam silne huragany.
     Pod drodze zatrzymujemy się na dwie noce w Pattayi (160 km od Bangkoku). Decydujemy się na hotel Diana Inn, położony przecznicę od nadmorskiego deptaku. Dzięki temu jest trochę spokojniej. Do dyspozycji mamy też basen, choć ostatecznie nie mieliśmy czasu z niego skorzystać. Jak na światową stolicę seksu przystało, w pokoju w zestawie powitalnym, oprócz standardowej wody i orzeszków, znajdują się dwa opakowania prezerwatyw:) Inna ciekawostka: w hotelu jest zakaz wnoszenia duriana, masakralnie śmierdzącego miejscowego owocu (jedliśmy tylko jego kandyzowaną odmianę).
     W Pattayi w końcu udaje nam się spróbować rekina (ma dość wyrazisty smak). Poza jedzeniem – zwiedzamy. Ciekawie jest szczególnie wieczorami; w centrum miasta dosłownie co kilka metrów stoi prostytutka. Dookoła jest pełno lokali go-go i burdeli, a jeden z deptaków słynie wyłącznie z tego typu atrakcji. Wybór jest ogromny: do przechodniów uśmiechają się „pielęgniarki”, „stewardessy”, czy „kosmitki”. Są też lokale „narodowe”, na przykład z samymi Rosjankami... Co ciekawe, wszystkiego pilnują policjanci z wielu krajów, tych, z których przyjeżdża najwięcej turystów.

W końcu jedziemy na wyspę. Spod hotelu zabiera nas kilkuosobowy bus jednej z agencji turystycznych, w której wykupiliśmy też bilety na łódź na Ko Samet. Szybko dojeżdżamy do portu Ban Phe, skąd zabiera nas zdezelowana łajba. Sara zasypia i po kilkudziesięciu minutach trafiamy na jedną z plaż. Wysiadka jest bardzo fajna – łódź nie zatrzymuje się przy samym brzegu, a na ląd trzeba dość brodząc w wodzie.
     Okolica wydaje nam się dość ospała, jedziemy więc na pace taksówki-pick-up (stała cena 200 THB) na północ, na popularniejszą plażę Hat Sai Kaew. Ceny noclegów są dość wysokie, więc po dłuższych poszukiwaniach decydujemy się na hotel nie przy samej plaży. Dostajemy spory, bardzo ładny pokój z łazienką i dużym tarasem, po którym biegają jaszczurki. Nasza rodzinka stanowi tu wyjątek, bo dookoła mieszkają same mieszane pary: podstarzały Europejczyk plus młoda Tajka. I wszystko jasne:) Tylko na weekendy masowo zjeżdżają tu młodzi mieszkańcy Bangkoku. Cel – uwalić się na maksa po ciężkim tygodniu pracy. Wygląda to ciekawie.
      Do plaży mamy trzy minuty drogi pieszo. Jest niesamowita: po drobnym piasku biega tysiące małych krabików. Sara jest zachwycona ciepłą, błękitną wodą, świetnie się tu bawi. A my totalnie się relaksujemy. Codziennie plażujemy, kąpiemy się, jemy dziwne owoce i owoce morza. Wieczorem senna na ogół plaża się ożywia. Jest kilka dyskotek, pokazy ognia itp. Trafiamy też do fajnej knajpy z muzyką reggae na żywo. Reggae ma niesamowitą moc – słychać je od Karaibów, poprzez Afrykę, aż do dalekiej Azji.
     W miarę możliwości zwiedzamy, choć wyspa jest malutka (5 km²), a oplata ją jedna, szutrowa droga. Spacerkiem docieramy na przeciwległy brzeg wyspy, gdzie ulokowane są bardziej luksusowe hotele. Po drodze oglądamy gęsty las przypominający dżunglę, z jaszczurkami, dziwnymi owadami i termitami.
     Nie zapominamy o masażach. Jedna z masażystek prawie wraca z nami do Polski, jako druga żona;) – tak zafascynowana jest białym farangiem (tak tu mówią na białych), który opiekuje się swoim dzieckiem (nasi faceci tylko piją – żali się).

Szkoda stąd odpływać, ale następne przygody czekają. Na środku zatoki nasza zdezelowana łajba się psuje, ale udaje nam się dopłynąć. Na brzegu długo szukamy miejsca, skąd powinien odjechać do nasz autokar Bangkoku. Nie pomaga nam ogromna ulewa. W końcu trafiamy w miejsce, gdzie ktoś potrafi odczytać informacje na naszych biletach i bus zabiera nas na podmiejski przystanek, gdzie przesiadamy się do normalnego autobusu. Bilety są tu tanie, ale w pakiecie dostaje się przydługie postoje, które są okazją dla miejscowych, aby coś sprzedać.
     Jedzie z nami para z Polski z jeszcze młodszym bobasem od Sary. Wymieniamy się doświadczeniami, a potem, w Bangkoku, logujemy się w tym samym hotelu co oni – New Siam II. Dzieciaki szaleją, a my pijemy browary:) Podobnie jak nasi nowi znajomi, my też jedziemy do Kambodży (oni samolotem); bierzemy od nich malarone – lek na malarię dla Sary. Panicznie boimy się tej choroby, ale wcześniej nie chcieliśmy jej szprycować. Takie spotkanie uznaliśmy jednak za jakiś znak.

Po krótkim odpoczynku ruszamy do Kambodży. W busie towarzyszy nam hałaśliwe, skacowane towarzystwo z Australii (przypominają bohaterów filmu „Kac Vegas w Bangkoku”:) Po mniej więcej trzech godzinach dojeżdżamy w pobliże granicy, gdzie mamy obowiązkowy postój, aby miejscowi mogli sprzedać białasom coś do jedzenia. Nie wszyscy mają na to ochotę, niektórzy nawet awanturują się z organizatorami, pozostali są dość zniecierpliwieni. Ogólnie jest nieprzyjemnie. Podobnie jak na granicy, gdzie papierkologia trwa w nieskończoność. Do tego niemiłosierny skwar i ogólny chaos. W końcu przekraczamy granicę, a naszym oczom ukazuje się jeszcze większy niż w Tajlandii (czy to możliwe?) sajgon na drogach.
   Ale to nie koniec. Granicę przekraczaliśmy pieszo, teraz czekamy na dalszy transport. W końcu zabiera nas rozklekotany autobus, którym dojeżdżamy na jakiś dworzec, gdzie wymuszam, żeby zabrały nas czekające taksówki. Oprócz naszej trójki zabiera się z nami jeszcze Meksykanka, która na przemian pomieszkuje w Dubaju i zwiedza. Krajobraz za oknami jest niesamowity – dookoła biedne wioski, domy na palach, pola ryżowe...
     Docieramy do hotelu w Siem Raep (był w pakiecie z transportem, podobnie jak wyrobienie kambodżańskiej wizy). W pokoju mamy ogromne łoże, ale słaby widok z okna. Tu możemy powybrzydzać, dlatego po pierwszej nocy wyszukujemy w pobliżu wypasiony hotel Golden Temple Villa (www.goldentemplevilla.com). Niesamowita, orientalna architektura, przestrzeń, a wszystko to za jedyne 15$/noc (w tym śniadanie, kawa i owoce, wi-fi!).
     Khmerskie jedzenie jest bardzo ciekawe, do tego bardzo fajnie podawane – np. w wielkich liściach zamiast na talerzach. Do posiłków pijemy smaczne piwko Angkor. Wszystko fajnie, jest tanio, ale niestety smutno się robi, gdy dookoła widać tak przeraźliwą biedę. Widzimy na przykład dzieciaki wracające skuterem z jakiegoś szpitala, z podłączonymi kroplówkami... Z drugiej strony sporo bogatych turystów, którzy dolatują tu ogromnymi samolotami.

Angkor – temu miejscu należy się oddzielny akapit. Wizyta w dawnej stolicy Imperium Khmerskiego, liczącym milion mieszkańców, największym mieście świata sprzed rewolucji przemysłowej, to spełnienie marzeń, coś niesamowitego. Na powierzchni 400 km² można zwiedzać pozostałości świątyń, pałaców, bibliotek i całej niezbędnej do życia infrastruktury. Wiele pięknie zdobionych budynków świetnie zachowało się do dziś. Po tak ogromnym obszarze obwozi nas przesympatyczny tuk-tukarz, którego wynajęliśmy na dwa dni.
     Na początku jedziemy oczywiście do największej, najwspanialszej świątyni, Angkor Wat, z charakterystycznymi wieżami w kształcie kwiatów lotosu, otoczonej fosą. Główny pałac składa się z wielu pięter, spaceruje po nim najwięcej turystów. Ale z racji ogromnego obszaru nawet tam znajdujemy zupełnie odludne miejsca.
     Po powrocie do hotelu i drzemce Sary jedziemy do kolejnej atrakcji Angkokru – buddyjskiej świątyni Bayon. Wyróżnia się niesamowitymi 54 wieżami, ozdobionymi 216 uśmiechającymi się twarzami Buddy! W pobliżu biegają małpki.
     Kolejny dzień rozpoczyna się przejażdżką Oli z Sarą na słoniu. Potem zwiedzamy następne świątynie: m.in. bardzo fotogeniczną Ta Phrom, w której budowle porastają ogromne drzewa, czy Ta Keo, ze stromymi schodami, przypominającą nieco piramidy Majów. Z góry rozpościerają się przepiękne widoki na lasy i pastwiska ze spacerującymi wołami. W międzyczasie udaje nam się kupić trochę tanich pamiątek i... rozegrać z miejscowymi dzieciakami parę partyjek w kółko i krzyżyk:)
  Po wieczornych zakupach na wielkim bazarze idziemy spać, a rano jedziemy – nieco sprawniej niż wcześniej – do Bangkoku. Po drodze miejscowi robią sobie z Sarą zdjęcia i dotykają ją na szczęście. Ze względu na Sarę nie zdecydowaliśmy się na podróż dalej, w głąb tego niesamowitego kraju, ale z pewnością tam wrócimy.

Po powrocie do stolicy Tajlandii znów zatrzymujemy się w naszym ulubionym hotelu Rajata. Robimy ostatnie zakupy i sprawiamy Sarze niespodziankę – idziemy do miejscowego zoo. Jest trochę inaczej niż u nas, bo większą atrakcję stanowią tak egzotyczne zwierzęta jak... krowy czy kozy. Te ostatnie można zresztą karmić specjalnym mlekiem, co dla Sary jest nie lada przeżyciem.
     Fajne wrażenie sprawia też pokaz fok. Po jego zakończeniu te mądre zwierzęta wyskakują z wody i zabierają napiwki prosto z ręki Sary. Zaliczamy jeszcze pokaz akrobatyczny grupy z Kenii (po występie rozmawiamy z nimi o ich ojczyźnie, w której byliśmy parę lat wcześniej) i pokaz tresury słoni, który z kolei jest żenujący, bo widać, że zwierzęta są męczone.
     Niestety, trzeba wracać do Polski. Na lotnisko w środku nocy jedziemy z szalonym taksówkarzem, który mknie po mieście 150 km/h! Po szybkiej odprawie siadamy w samolocie; Sara znów dostaje kołyskę. Lot mija szybko, po drodze podziwiamy z okna niesamowite góry Hindukusz w Afganistanie. Tym razem w Kijowie przesiadka jest bardzo sprawna.
    Jesteśmy w domu. Wyprawa była niesamowita, cieszymy się, że w komplecie wróciliśmy zdrowi. Odwiedziliśmy bardzo ciekawe kraje: egzotyczne, ale niezbyt drogie. Z dobrą komunikacją, świetną bazą noclegową i udogodnieniami dla turystów. W sam raz na podróż z bobasem:)

wtorek, 31 maja 2011

IZRAEL/PALESTYNA

2011 r.

W związku z majówką, a więc kilkoma dodatkowymi dniami wolnymi w pracy, wpadliśmy na pomysł, aby pojechać do Izraela i Autonomii Palestyńskiej – totalnej mieszanki wielu kultur, w tym arabskiej, którą bardzo lubimy. Ola co prawda bała się zamachów, ale liczyliśmy, że dopisze nam szczęście:) Dość późno zaczęliśmy szukać niedrogich biletów i padło na czeskie linie CSA (1200 zł/osobę + jakieś grosze za 1,5-roczną Sarę – opłaty lotniskowe). Dodatkowym argumentem była przesiadka w Pradze i możliwość jej zwiedzenia. To miasto jakoś zawsze było za blisko i ciągle odwlekaliśmy wizytę w nim.

Lot do stolicy Czech jest króciutki, więc szybko lądujemy się na lotnisku Ruzyne, skąd zwykłym autobusem miejskim (lina 119) jedziemy do końcowej stacji zielonej linii metra A Dejvice, a dalej metrem do centrum. Idzie bardzo szybko i sprawnie.
     Na zwiedzanie mamy około ośmiu godzin, więc skupiamy się na najważniejszych miejscach. Wspinamy się na Hradczany, oglądamy Katedrę św. Wita, a potem piękną panoramę na miasto. Po zejściu ze wzgórza idziemy na oblegany Most Karola, a potem na starówkę. Jest taka, jak wszyscy mówią, czyli piękna. Na ulicach tłumy turystów, wszędzie pełno zabytkowych kościołów. No ale oni nie narazili się w czasie wojny Hitlerowi... Oglądamy też jeszcze operę, jemy kolację u „Chińczyka” i tradycyjną czeską kiełbasę z kiosku (niedobra), pijemy też na deptaku miejscowe piwka i wracamy metrem i autobusem na lotnisko, na nocny lot do Tel Awiwu. Sara nie śpi w samolocie zbyt dobrze, w zasadzie tylko letarguje, więc bardzo martwimy się co będzie dalej.

Wysiadamy na lotnisku w Tel Awiwie, a tam czeka nas stanie w mega długiej odprawie paszportowej, bez szybszych bramek dla rodziców z dziećmi. Ponieważ chcemy jeszcze pojechać do kilku państw arabskich, a z nie wszystkimi Izrael żyje w zgodzie (co skutkuje tym, że do wielu krajów nie można wjechać z jakimikolwiek symbolami żydowskimi), prosimy o nie wbijanie izraelskich pieczątek do paszportów (Why? Because we travel a lot – tłumaczymy:) Jedna z kilku kontroli na tym super zmilitaryzowanym lotnisku kończy się tym, że zabierają nam kartkę wjazdu z ową pieczątką, co będzie potem miało niemiłe konsekwencje.
     Idziemy do informacji, aby utwierdzić się w tym, co wcześniej znaleźliśmy w necie – że z lotniska położonego pomiędzy Tel Awiwem a Jerozolimą nie ma żadnego transportu publicznego do Jerozolimy, gdzie przyjeżdżają przecież miliony turystów i pielgrzymów. Substytutem są tzw. sherut taxi, prywatne busy, które wożą ludzi za grubą kasę w różnych kierunkach. Podobno miarą rozwiniętego kraju jest to, czy z głównego lotniska da się bez problemów dojechać komunikacją do centrum stolicy lub największego miasta. Zasada się raczej potwierdza, Izrael jest wyjątkiem.

Wychodzimy przed terminal i pakujemy się, wpychani niemal siłą przez nieuprzejmego kierowcę, w busa do Jerozolimy (ok. 60-70 zł/osobę). Robi się widno, Sara wreszcie zasypia, a my po godzinie jesteśmy pod Bramą Damasceńską, jednym z zabytkowych wejść do otoczonego murami starego miasta. Wchodzimy na starówkę, a ponieważ trudno w wąskich uliczkach manewrować wózkiem ze śpiącą Sarą i ciężkimi plecakami, zostawiam (Norbert) dziewczyny i idę szukać noclegu wśród rozpoznanych wcześniej w necie hosteli.
     Niestety, wiele miejsc jest zajętych, niektóre to prawdziwe nory, a pozostałe droższe niż przypuszczaliśmy. W jednym, prowadzonym przez muzułmanina, jestem wypytywany, czy na pewno kobieta z którą przyjechałem jest moją żoną! Właściciel, poza osobami w nieformalnych związkach, nie toleruje też picia alkoholu. No więc ten hotel odpada;)
    W pewnym momencie dzwoni Ola – okazało się, że Sara się obudziła i strasznie płacze. W spokojnym miejscu, w którym zostały dziewczyny, nagle pojawił się dziki tłum ludzi – miasto budzi się do życia. Ciężko byłoby tu nocować.
     Nie chcemy męczyć tym gwarem Sary i postanawiamy udać się pod wskazany poza murami adres, który dostaliśmy od spotkanych na starówce polskich sióstr, które prowadzą dwa domy gościnne w Jerozolimie. Właśnie w tym drugim, 10 min od Bramy Damasceńskiej, są podobno miejsca. Idziemy tam i bierzemy czysty, skromy pokój z łazienką za 25$ od osoby. Lokalizacja jest super – blisko centrum, cicho, a poza tym to już początek dzielnicy Mea Szarim, zamieszkałej przez ortodoksyjnych żydów. Ale o tym później.

Porządnie się wysypiamy i ruszamy na miasto. Pierwsze kroki kierujemy do sporego marketu (siecówek tu nie ma), żeby kupić zapas jedzenia. Przed wejściem jesteśmy obszukiwani. Tu na każdym kroku są kontrole i ochroniarze. W środku masakra – np. na piwach nie ma żadnych napisów w zrozumiałych dla nas językach, nie wiadomo więc nawet, które są bezalkoholowe! Proszę o poradę jedną z klientek sklepu, okazuje się, ze jest rosyjskojęzyczna. Pełno tu takich osób.
     Po objedzie idziemy z Sarą śpiącą w nosidełku do Bazyliki Grobu Pańskiego. Z zewnątrz nie robi ona wrażenia. Jest niepozorna i obudowana innymi budynkami. Choć nie przyjechaliśmy tu na pielgrzymkę, atmosfera w najważniejszym dla chrześcijan miejscu na świecie robi wrażenie. Wiele osób płacze, inne kładą jakieś przyniesione przez siebie rzeczy na „świętych” miejscach. A tych tu bez liku. Przy wejściu kamień, na którym podobno owijano ciało Chrystusa w całun. Powyżej schody prowadzące na piętro nadbudowane nad skałą Golgotą – miejscem ukrzyżowania. I najważniejsze miejsce – Grób Pański, mieszczący się w wybudowanej wewnątrz Bazyliki kwadratowej kaplicy. Najpierw wchodzi się do przedsionka (Kaplicy Anioła), a potem do właściwej krypty, w której znajduje się nagrobna płyta, którą można dotknąć. Podniosłą atmosferę burzy wielki tłum czekający na wejście i pilnujący porządku grekokatolicki duchowny, który wpuszcza do środka „po pięć człowieka”, a opornych, którzy ociągają się z ustąpieniem miejsca kolejnym, napomina laserem świecąc po oczach (!). Tak tradycja miesza się z nowoczesnością, a sacrum z profanum.
   Nasz kolejny cel to najważniejsze miejsce dla wyznawców judaizmu, Ściana Płaczu, a więc pozostałość po Drugiej Świątyni zburzonej w 70 r. przez Rzymian. To tu Bóg miał stworzyć człowieka. Aby się tam dostać trzeba przejść przez punkt kontrolny i założyć jarmułkę, którą dostaje się przy wejściu. Wszędzie jest dużo wojska. Potem niesamowity widok – pod ścianą (oddzielny fragment dla mężczyzn i kobiet) kołyszą się żydzi, inni siedzą na krzesełkach i czytają święte księgi. W murze tysiące karteczek. W kaplicy obok trwa jakieś nabożeństwo, słychać zawodzenie. Generalnie – hardkor:)
     Zostaje nam jeszcze jedna, muzułmańska część Wzgórza Świątynnego. To trzecie najważniejsze (po Mekce i Medynie) miejsce dla wyznawców islamu. Można tam wejść poza porami modłów i oczywiście po przeszukaniu. Na górze znajduje się niepozorny z zewnątrz Meczet Al Aksa i druga świątynia, Kopuła na Skale, z charakterystyczną, niesamowitą złotą kopułą. Do obu niestety nie wolno wejść.
     Myliłby się jednak ten kto sądzi, że to już wszystkie najświętsze miejsca. Protestanci też mają swoje, a jakże! Według ich tradycji Grób Pański znajduje się poza murami starówki, w dzielnicy arabskiej. Jest tam fajny ogród, pieczara, gdzie miał być grób, a w pobliżu skała, która na upartego przypomina czaszkę, czyli biblijną Golgotę.
     Inny ważnym miejscem jest Droga Krzyżowa, która ciągnie się przez wąskie uliczki Starego Miasta (z poukrywanymi w zaułkach stacjami), a także Ogród Oliwny – miejsce ostatniego spotkania Jezusa z apostołami. Znajduje się tam Bazylika Agonii (nie zawsze otwarta, nam nie udało się wejść), a obok niepozorny grób Maryi. To wszystko na dość stromym zboczu, z którego rozpościera się świetny widok na mury Starego Miasta. Jest tam też ciekawy cmentarz żydowski z charakterystycznym obrazkiem – kamykami porozrzucanymi na grobach (odpowiednik naszych zniczy). 

Gdy wracając stamtąd wchodzimy na starówkę, robi się (nie)ciekawie. Przy Bramie Lwów (na Stare Miasto można się dostać ośmioma bramami) widzimy sporo wojska. Za chwilę mija nas jakaś polityczno-religijna demonstracja Żydów. W muzułmańskiej części starówki wygląda to na prowokację, nie dziwią więc zastępy żołnierzy z karabinami, którzy świecą podwieszonymi pod lufami latarkami w okoliczne zakamarki. Ostro! Ale uchodzimy cało:)
     Tuż poza murami starówki znajduje się biblijny Syjon, gdzie żydowski król Dawid miał zostawić Arkę Przymierza. Obecnie mieści się tam Wieczernik (tam miała miejsce ostatnia wieczerza Jezusa z apostołami). Żeby jednak nie było tak monoreligijnie, poniżej znajduje się grobowiec króla Dawida, który jest bardzo niepozorny i wygląda na niezbyt zadbany – sarkofag przykryty jest materiałem i zwykłą folią. W pobliżu znajduje się też kościół i klasztor Zaśnięcia Marii Panny.

Kilka słów o izraelskim jedzeniu. Skromne śniadania jedliśmy w naszej kwaterze (pieczywo, wędlina, dżem i herbata), a obiady na mieście. W lokalach gastronomicznych w widocznych miejscach wiszą certyfikaty koszerności. Specjalnością w Izraelu jest mielone mięso (dość ostre), cebula w każdej postaci, chleb pita i obowiązkowo hummus (pyszna pasta z ciecierzycy). Do tego przystawki: oliwki, różne pasty i pikle. Popularne są też kebaby i falafele. Generalnie widać podobieństwo do kuchni arabskiej.
    Kolacje robiliśmy sobie przeważnie sami z produktów kupowanych w sklepach, głównie w dzielnicy arabskiej (tanie i świeże). Typowy zestaw to świeżo zrobione falafele, hummus i warzywa – wszystko w chlebie pita. No i owoce, które są dość tanie. Do tego, kupowany, już u Żydów, alkohol: mega drogie piwo Maccabbe lub Goldstar (ok. 8-9 zł/0,66 l) i nieco tańsze wino.

Jedną z wycieczek zrobiliśmy sobie do palestyńskiego Betlejem. Jedziemy tam z dworca arabskiego autobusem, podobnym do naszego PKS. Podróż mija dość szybko, pasażerowie trochę dziwią się obecności pary turystów z dzieckiem. Przygnębiające wrażenie sprawia tylko mur, którym Izrael oddzielił się od Palestyny, i nieprzyjemne przejście graniczne.
     Po godzinie wysiadamy, a pod autobus zlatuje się tłum taksówkarzy. Konsekwentnie ignorujemy ich propozycje (chcą 20-30$ za podwiezienie do „centrum”), a szczeny naprawdę opadają im, gdy rozkładamy dla Sary wózek-spacerówkę. Tyle kilometrów? W słońcu? Z dzieckiem? Po parunastu metrach osiągamy swoje – jest chętny, aby nas podwieźć za 10$. Decydujemy się, a on idzie po samochód. W końcu podjeżdża po nas żółta taksówka, a w niej kierowca, jakby trochę inny niż nasz rozmówca. Dowozi nas jednak bez żadnego komentarza (poza ofertą obwiezienia nas po Palestynie za kosmiczną kwotę 300$) na miejsce – pod Bazylikę Narodzenia Pańskiego.
     Do wnętrza kościoła wchodzi się przez mikroskopijne drzwi. W środku stoi długaśna kolejka. Mamy już wychodzić, ale porządkowy wpuszcza nas, jako rodziców z małym dzieckiem, bokiem. W ten sposób dostajemy się do pomieszczenia dolnego, gdzie w podłodze, pod ołtarzem, jest miejsce zdobione metalową gwiazdą, w którym miał się narodzić Jezus. Wszystko odbywa się przy akompaniamencie włoskich pieśni religijnych – duża grupa z Włoch przybyła właśnie z pielgrzymką.
     Odpoczywamy na fajnym dziedzińcu i idziemy do Groty Mlecznej, małego kościółka, gdzie Święta Rodzina miała się chronić przed wyruszeniem do Egiptu i gdzie Maryja miała karmić Jezusa piersią. Tu już turyści nie docierają.
     Idziemy na centralny plac, do informacji turystycznej. Tam polska wolontariuszka daje nam kilka map. Zwiedzamy miasto pieszo – wzbudzamy niemałą sensację z małym dzieckiem. Jemy kebsy i docieramy na przystanek autobusowy, gdzie dopada nas kierowca taxi (ten od 10$) i ma pretensję, że rano z nim nie pojechaliśmy. Okazało się, że gdy na niego czekaliśmy (dosłownie 20 sek.!) podebrał nas mu „kolega”! Na dodatek wiedział gdzie i za ile jechać! Cwaniaki:)
     Wracamy do Jerozolimy autobusem (w jeden się nie zmieściliśmy, ale kursują dość często). Większość podróżnych to Arabowie, więc na przejściu granicznym z Izraelem robi się niemiło – prawie wszyscy wysiadają do szczegółowej kontroli. My, czyli „lepsi”, możemy zostać w środku. Smutne. Na dodatek pogranicznicy przyczepiają się o brak wspomnianego na początku świstka z pieczątką wjazdu do Izraela. Robi się nerwowo, bo autobus czeka już tylko na decyzję dotyczącą nas. W końcu oddają nam paszporty i docieramy do Jerozolimy.

Ponieważ w Jerozolimie mieszkamy na granicy dzielnicy Mea Szarim, wypada napisać kilka słów na temat tego niesamowitego miejsca. Mieszkają tu ortodoksyjni żydzi, którzy nie uznają państwa Izrael (część z nich uczestniczy np. w antyizraelskich pokojowych demonstracjach organizowanych przez Palestyńczyków), ale także... zdobyczy techniki, takich jak telewizja czy Internet. Dlatego na ścianach wielu tamtejszych budynków można zobaczyć plakaty, na których „decyzyjni” oznajmiają coś mieszkańcom. Ogromne napisy przy wejściu do dzielnicy informują z kolei, że niemile widziane jest wchodzenie na ich teren w zbyt skromnych strojach.
     Mieszkańcy Mea Szarim są specyficzni – faceci chodzą w futrzanych kapeluszach, kobiety mają osłonięte włosy, a dzieciakom fruwają pejsy i frędzelki u spodni. Fajnie wyglądaj smyki śmigające na rowerach czy hulajnogach z powiewającymi pejsami. Generalnie dzieci jest tu bardzo dużo:)
     Obcy nie są tu mile widziani – jednego dnia widzieliśmy tu dobry samochód z wybitymi szybami – wjechał do dzielnicy mimo szabasowego zakazu ruchu kołowego. Z podobną wrogością spotkała się śmieciarka, która też wjechała do dzielnicy w nieodpowiednim czasie.
     Wzdłuż ulic mieszczą się bożnice i XIX-wieczne sklepy. Czas stanął w miejscu. Podobno ortodoksi nie zgodzili się na to, aby przez całe miasto, także w szabas, jeździł tramwaj nr 11. W efekcie ten środek lokomocji jeździ od roku pusty, zatrzymuje się nawet na przystankach (sami daliśmy się nabrać:), ale nie zabiera pasażerów – siedzenia w środku są pokryte folią. Niesamowite! 

Izrael to fascynująca, ale i zatrważająca historia. Abraham, Izaak, Jakub... Bliżej współczesności – Holocaust i powstanie państwa Izrael po II wojnie. Na siedzibie żydowskiej gazety „The Palestine Post” dumnie wisi skan wydania z czołówką: „State of Israel is born” (1948 r.). Tu wszędzie czuć przywiązanie do państwa – standardem są miniaturowe flagi z gwiazdą Dawida umieszczone na dachach samochodów.
     Będąc tam nie mogliśmy nie odwiedzić Instytutu Yad Vashem (Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu). Jedziemy tam miejskim autobusem, w którym kilka tygodni wcześniej wysadził się zamachowiec... Na miejscu się rozdzielamy – do środka nie są wpuszczane dzieci, więc Ola zostaje z Sarą, a ja idę kontemplować. Potem się wymieniamy.
     Yad Vashem to nowoczesne muzeum, w którym w ciekawy sposób (projekcje filmowe, nieszablonowo rozmieszczone eksponaty itp.) ukazana jest tragiczna historia Holokaustu. Siłą rzeczy wiele tam odniesień do Polski – przed wojną na naszych ziemiach mieszkało ponad 3,3 mln żydów (z których zamordowano 3 mln). Jedna z sal stylizowana jest na przedwojenną warszawską ulicę Leszno – z fragmentem bruku, ogłoszeniami na ścianach itp. Duże wrażenie robi wysoka okrągła sala, na ścianach której ułożone są tysiące segregatorów, w których Instytut zbiera dane wszystkich ofiar Holocaustu. Wokół budynku, na dużym obszarze, posadzone są drzewka poświęcone ratującym Żydów „Sprawiedliwym wśród Narodów Świata”. 6 tys. spośród 22 tys. Sprawiedliwych to Polacy. W muzeum poświęconym żydowskiej historii wyeksponowano freski Brunona Szulca z Drochobycza, które zostały stamtąd potajemnie wywiezione 10 lat temu przez pracowników muzeum.
      W pobliżu Instytutu znajduje się cmentarz na Wzgórzu Herzla, gdzie znajdują się groby zasłużonych Żydów, m.in. twórcy syjonizmu Theodora Herzla czy premiera Icchaka Rabina, zamordowanego przez żydowskiego nacjonalistę, który sprzeciwiał się rozmowom pokojowym z Palestyńczykami.

Nasz kolejny cel to Tel Awiw. Ponieważ jest szabas, nie kursuje żydowska komunikacja. Ale oni się tu świetnie uzupełniają, idziemy więc na dworzec arabski. Wsiadamy w busa i czekamy aż się zapełni. Po godzinie jesteśmy w mieście, które uznawane jest za granicą za stolicę Izraela (nie zgadzają się z tym Żydzi:).
     Po przyjeździe do najbogatszego miasta regionu przeżywamy lekki szok – zniszczony dworzec otaczają slumsowate okolice i dzikie targowisko, a na nim pełno czarnych handlarzy, jak w Afryce. Zaskakuje nas ta ogromna ilość imigrantów, mieszanka ras, języków itp. Do centrum idziemy pieszo. Na początek zadrzewionym bulwarem Rotszylda, gdzie oglądamy kilka przykładów tzw. Białego Miasta Tel Awiw – zgrupowania charakterystycznych modernistycznych budynków w stylu Bauhaus (na liście UNESCO). Trafiamy też na jeden z nielicznych placów zabaw, gdzie Sara może się wyszaleć.
     Docieramy na centralny plac miasta – imienia Rabina, gdzie stoi szkaradny budynek ratusza i dziwny pomnik Holocaustu (postawiony na głowie czworościan foremny). Tam z Sarą karmimy i ganiamy gołębie:) Obok oglądamy popiersie wspomnianego Icchaka Rabina, który został tu zamordowany.
     Spacerujemy dalej – docieramy do plaży, gdzie mimo początku maja wylegują się plażowicze i korzystają z ciepłej wody. My, niestety, nie mamy czasu na leniuchowanie. W pobliskim markecie zaopatrujemy się w browary (w przeciwieństwie do Jerozolimy tu są „normalne” sklepy) i ruszamy zakamarkami miasta dalej. Trafiamy na jakieś dziwne targowisko, ale jest nieczynne. Kierujemy się do starego arabskiego portu – Jafy. Jest tam ciekawa zabudowa, wąskie uliczki, generalnie jest wyraźnie inaczej niż w centrum miasta.
     Następnie wędrujemy jakąś dziwną ulicą (pełno na niej rosyjskich sklepów), po której spaceruje wielu kibiców w barwach miejscowego Hapoelu. Nie sprawdziłem wcześniej, a okazało się, że w pobliżu był stadion, na którym na dodatek odbywał się mecz. Przegapiłem:( W końcu docieramy na dworzec autobusowy i sprawnie dojeżdżamy do Jerozolimy. Idąc z przystanku widzimy dwie grupy ortodoksów wykrzykujących na siebie, rozdzielonych policyjnym kordonem. Prawdziwa egzotyka:)

Zbliżamy się do końca wyprawy. Jednym z ostatnich akcentów jest wycieczka do stolicy Palestyny – Ramallah. Jedziemy tam zwykłym podmiejskim autobusem nr 18. Tym razem na granicy nie ma problemów z naszymi paszportami i po przekroczeniu muru jesteśmy w Palestynie.
     Na miejscu zastajemy typowy arabski harmider – ludzie chodzą po ulicach jak chcą, wszędzie panuje hałas, no i są kebaby:) Na początek idziemy w kierunku grobu Jasera Arafata. Pytamy o drogę jakiegoś gościa, a ten postanawia nas tam zaprowadzić. Na miejscu warta honorowa specjalnie dla nas kończy przerwę i ustawia się koło grobu na baczność. Robimy pamiątkowe zdjęcia i wychodzimy. Obok stoi budynek z wizerunkiem prezydenta Mahmuda Abbasa. Wygląda na jego siedzibę.
     Potem trochę spacerujemy i kupujemy kilka pamiątek, m.in. fajkę wodną. Pakujemy je do reklamówki z adresem sklepu (to ważne – o czym zaraz). Jest wyraźnie taniej niż w Izraelu. Na straganie kupujemy apaszki, a Sara dostaje gratis od sprzedawcy okulary przeciwsłoneczne. Potem kupujemy jeszcze trochę słodyczy, m.in. lokum. Generalnie wzbudzamy tu – turyści, na dodatek z maluchem śpiącym w nosidełku – małą sensację. Jemy jeszcze dobre kebsy z zestawami warzyw i idziemy na „dworzec”.
     Szybko dojeżdżamy busem do słynnego przejścia granicznego Kalandia, na którym często dochodzi do zamieszek. Obok, na murze, namalowane jest gigantyczne graffiti z Arafatem. Dookoła czekających aut kręci się pełno handlarzy czymkolwiek, nawet... wekami. Zastanawiamy się czy jest na to wszystko popyt, ale gdy utykamy na kontroli, sami kupujemy lodowatą wodę, bo nie wiemy ile postoimy:) W końcu nasz kierowca brawurowo wymija inne pojazdy i wyjeżdżamy. Przy izraelskich pogranicznikach drajwer ostentacyjnie włącza arabską muzykę – tu chyba codziennie trwa taka próba sił.
     Gdy dojeżdżamy do Jerozolimy, widzimy jak policja zamyka jedną z ulic i zabiera jakiś pakunek. W Izraelu cały czas czuć, że coś wisi w powietrzu.

Na oddzielną historią zasługuje opis odprawy na lotnisku przy wylocie z Izraela. Ponieważ lot mamy w środku nocy, staramy się nie obudzić śpiącej w wózku Sary. Niestety, pogranicznicy są nieubłagani i każą wszystkim iść „na nogach”. Kilkukrotnie sprawdzają nam paszporty, czuć ogólną psychozę. Nie podobają im się nasze bagaże i trafiamy na bardziej szczegółową kontrolę. To tu norma – na takich jak my czekają specjalne stoły, na których opróżnia się bagaże. Naszemu kontrolerowi coś się nie podoba. Pyta czy nie byliśmy w Palestynie i niczego stamtąd nie przywieźliśmy. Zaprzeczamy:) Ten wyciąga kilka arabskich pamiątek (jego największy niepokój wzbudził... okrągły porcelanowy zegar), ale nie zauważa tych zapakowanych do wspomnianej torby z adresem w Ramallah. Chyba by nas zastrzelił;)
     Lot przebiega OK, Sara cały czas odsypia. Podczas przesiadki w Pradze dajemy jej się wyszaleć na fajnym placu zabaw. Ze stolicy Czech błyskawicznie docieramy do Warszawy, a w głowie mamy mnóstwo wspomnień z Izraela i Palestyny, które okazały się jednymi z ciekawszych miejsc, w których byliśmy.