MAROKO

2010 r.

Nasza relacja z tego wyjazdu to raczej opis nie dla backpackerów, a dla... rodziców, z cyklu: jak podróżować z niemowlakiem.
   Ponieważ, jak zwykle, ciągnęło nas jak najdalej, długo zastanawialiśmy się gdzie można pojechać z 8-miesięcznym bobaskiem. Dla jednych nie do wyobrażenia jest choćby jazda z niemowlakiem samochodem na odległość kilkuset kilometrów, inni ruszają z dzieciakami w dalekie zakątki zaraz po urodzeniu. Ciekawe, ale jałowe dyskusje na ten temat, można znaleźć na tematycznych forach.
    Zdecydowaliśmy się na Maroko. W naszym przypadku było tak, że – jak na rozsądnych ludzi przystało:) – bardzo poważnie podeszliśmy do tematu. Biuro podróży nękaliśmy więc pytaniami o wyposażenie hotelu (łóżeczko, dywan, czajnik), a o kwestie zdrowotne pytaliśmy nawet w instytucie chorób tropikalnych. Poradzono nam dbanie o higienę (co za odkrycie:), ze szczepionek zrezygnowaliśmy, i uspokojono, że plusem jest karmienie Sary piersią. To przeważyło o naszym wyjeździe, ponadto zdecydowaliśmy, że całe dodatkowe jedzenie – przeciery w słoiczkach i soczki – weźmiemy z Polski. Sama ta jedna walizka ważyła 12 kg:)

Jak wspomnieliśmy, zdecydowaliśmy się na biuro podróży. Lecieliśmy więc czarterem, a na miejscu, w Agadirze, czekał na nas niezły hotel Kenzi. Słowo o locie. Baliśmy się wpływu zmian ciśnienia na dziecko (o tym też poczytacie w necie:), ale podawanie płynów przy starcie i lądowaniu załatwiło sprawę. Większym problemem byli chlający obok rodacy. Jedna z pań, po zwróceniu jej przez kogoś uwagi, że zachowują się bardzo głośno, stwierdziła mniej więcej: "Nie po to zapierdalam 11 miesięcy, żeby raz w roku nie móc się kurwa wyszaleć". Szaleństwo polegało też na chowaniu wódki przed stewardessami. A więc klimat szkolnej wycieczki...
     Po wylądowaniu, przyjeździe autokarem na miejsce i załatwieniu formalności meldunkowych, poszliśmy do pokoju, w którym, niestety, nie było ani łóżeczka, ani dywanu. To pierwsze załatwiliśmy od ręki, a rano przenieśliśmy się do innego pokoju, w którym Sara mogła już spokojnie raczkować. Ile jednak musieliśmy się natłumaczyć obsłudze skąd ta fanaberia!:)

Sarze najbardziej podoba się wielkie łóżko, na którym się tarzamy, a nam zacieniony ogród nad basenem, który zresztą był głównym argumentem za tym hotelem. A tak w ogóle to słońce nie było wcale dokuczliwe (o czym też przeczytaliśmy wcześniej), bo w Agadirze panuje specyficzny mikroklimat – temperatura ok. 25-30ºC, a za sprawą oceanu często jest dość mglisto. Część rodaków była zawiedziona, że nie przywiezie z Maroka opalenizny, na jaką zawsze można liczyć np. w Egipcie. Woda w basenie też nie była „zupą”, więc Sara wystrzegała się kąpieli:) Gwoli ścisłości dodajmy, że mrozy też tam nie panowały, a jednego dnia od pustyni wiatr przywiał taki żar, że wszyscy uciekali do domów. W końcu to Afryka!
      Z tego też powodu na pobliską plażę zabieraliśmy namiot/osłonę przed słońcem, w którym Sara ucinała sobie drzemki.

Nasz codzienny rytuał wyglądał mniej więcej tak: wielkie śniadanie z super plackami smażonymi na bieżąco, plaża, obiad na mieście, wylegiwanie się nad basenem (przez dwa tygodnie przeczytaliśmy chyba po 8 książek:) i kolacja. Do tego oczywiście przerwy na karmienie Sary – piersią i podgrzewanymi w przywiezionym przez nas podgrzewaczu gotowymi potrawami.
     Słowo o jedzeniu. Jadąc do Maroka spodziewaliśmy się, jako fani kuchni arabskiej, nie wiadomo czego. Tymczasem w Agadirze fajnych knajpek dla miejscowych było tyle, co kot napłakał. Mimo że unikaliśmy miejsc turystycznych, rzadko kiedy byliśmy zachwyceni jedzeniem. Najsłynniejsze danie to tadżin – mieszanka mięsa i warzyw w glinianym garnku. Podstawą jest też oczywiście kuskus, dlatego wzięliśmy go również Sarze z Polski w słoiczkach. Jest też zupa z soczewicy harira i dobre desery – bardzo słodkie ciastka z migdałami. Do tego obowiązkowo super herbata z mięty. Brzmi fajnie, ale mimo wszystko byliśmy zawiedzeni lekką monotonią. Również małą dostępnością kebabów, które uwielbiamy.


Sam Agadir także nie powala na kolana. To 700-tysięczne miasto 50 lat temu zostało praktycznie doszczętnie zniszczone – w trzęsieniu ziemi zginęło 15 tys. osób.
   Dziś największą atrakcją jest 10-kilometrowa plaża i wielkie wzgórze dominujące nad miastem z ruinami zamku. Warto zobaczyć też targowisko dla miejscowych (trudno to nazwać sukiem), kilka meczetów – w tym jeden nowy z wielkim minaretem (nie byliśmy w środku), mały park/ogród botaniczny i fajny, syfiasty port, w którym na bieżąco oprawiane są ryby. Obok jest zagłębie „knajpek”, a właściwie bud z blachy falistej, w których wałęsają się koty i naganiacze, ale gdzie można zjeść dobre ryby. Dla kontrastu z drugiej strony portu (tej bliższej centrum) jest marina z wypasionym osiedlem strzeżonym w stylu spotykanym na Lazurowym Wybrzeżu. Pasuje tu jak pięść do nosa.
     Z innych ciekawostek jest tu jeszcze strzeżona rezydencja króla, kościół katolicki, dość ciekawy stadion i deptak, przy którym jest McDonald's! Słowem: globalizacja. Wieczorami spotkać można handlarzy haszyszem i... prostytutki. W muzułmańskim kraju?! Zwiedzanie utrudnia typowy dla krajów arabskich „brak zasad w ruchu kołowym”:) Przy dłuższych dystansach ułatwieniem są za to bardzo tanie taksówki (np. 3-6 zł za kurs).
     Pod miastem zlokalizowany jest wielki hipermarket Marjane, gdzie jest bardzo dużo fajnych, oryginalnych produktów, np. miód z eukaliptusa, dżem z fig, owoce, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy itp. Z racji naszej sytuacji rodzinnej:) szczególnie interesował nas dział z produktami dla dzieci; niestety, sprzedawane tam pieluchy pod marką Pampers są bardzo plastikowe. Radzimy więc zabrać z Polski, podobnie jak jedzenie w słoiczkach, bo tamtejsze mają dosyć egzotyczny skład. Niesamowity jest dział z alkoholem: z oddzielnym wejściem, przy którym ochroniarz spisuje dane z paszportów. Allahu akbar! Hurtowo kupowaliśmy piwa Stork, Flag, ale najwięcej piliśmy rumu i ginu (dobre na żołądek w tropikach;)
    W centrum odkryliśmy natomiast mniejszy market Uniprix, który przypomina nasze dawne gieesy. Czyli mydło i powidło:)

Żeby zobaczyć coś więcej, zdecydowaliśmy się wypożyczyć samochód. Obeszliśmy kilka wypożyczalni, ostatecznie skorzystaliśmy z Lotus Cars, gdzie strasznie zdziwiło ich nasze pytanie o fotelik dziecięcy. W końcu skądś go pożyczyli, a my ruszyliśmy w drogę. Jedziemy w kierunku Marakeszu samochodem Renault Symbol, praktycznie nieznanym w Europie modelem. To auto jest miękkie, wydaje się, jakby było zrobione z kartonu. Najważniejsze jednak, że ma klimę, co bardzo pomaga, bo przez szybę czuć żar pustyni. Mijamy słynne drzewa arganowe, po których chodzą kozy (!), a potem, jadąc nie najgorszą autostradą, wspinamy się na pierwsze wzniesienia Atlasu Wysokiego. Samochód strasznie muli, a przydrożne znaki ostrzegają kierowców o bardzo dużym nachyleniu terenu. Po prawej majaczą nam naprawdę duże, żółte wierzchołki, wśród których musi się ukrywać najwyższy szczyt północnej Afryki, Dżabal Tubkal (4167 m n.p.m.).

Dojeżdżamy do milionowego Marakeszu, gdzie na drogach panuje już kompletny chaos. Kierujemy się w okolice dworca kolejowego, gdzie znajdujemy miły, a przede wszystkim czysty hotelik. Najważniejsze, żeby nie panoszyły się karaluchy:)
     Zostawiamy samochód (na ulicy płaci się za to samozwańczemu parkingowemu), a miasto zwiedzamy pieszo, prowadząc wózek zakryty pieluchą, bo jest tu zdecydowanie bardziej gorąco. Oglądamy z zewnątrz XII-wieczny meczet Kutubijja z blisko 70-metrową wieżą. W Maroku, w przeciwieństwie np. do bardziej konserwatywnej Syrii, obcy nie są mile widziani w meczetach. Potem idziemy na słynny plac Dżamaa al-Fina, jak piszą w przewodnikach – najdziwniejszy plac świata. Czego tam nie ma? Akrobaci, zaklinacze węży ze słynnymi tańczącymi kobrami, muzycy, opowiadacze historii, sprzedawcy wszystkiego itp. Do tego stragany z jedzeniem i pysznymi, wyciskanymi z owoców świeżymi sokami.
     Po przejściu tego ogromnego placu szwędamy się po fajnej, choć zaniedbanej medynie z mnóstwem ciekawych bram. Życia nie ułatwiają nam wszechobecni motocykliści, którzy wręcz ocierają się o ludzi. Szaleństwo! Wieczorem próbujemy znaleźć kebaba, ale zajmuje nam to sporo czasu.
     Rano znów idziemy do serca miasta – placu, a potem na suk, jeden z ciekawszych, jakie widzieliśmy. Wielkie targowisko podzielone jest według branż. I tak można trafić w zaułek z jedzeniem, przyprawami, owocami, wyrobami kowalskimi, lampami, w miejsce gdzie garbuje się i barwi skóry... Podróż w czasie!

Z Marakeszu jedziemy w kierunku oceanu już zwykłą, bardziej lokalna drogą, przy której widać kolejne zderzenie z tradycją: ludzie mieszkają w glinianych chałupach, a towary transportują na osiołkach. Niezapomniane widoki.
    Naszym celem jest Essaouira, miasto-twierdza, kiedyś mekka hipisów przyjeżdżających tu palić zioło (podobno był tu sam Jimy Hendrix), a dziś cel wielu turystów i – z uwagi na silne wiatry – windsurferów.
     Miasto jest urocze. Jego najstarsza część składa się labiryntu wąskich uliczek otoczonych murem obronnym z bramami, na który można się wspiąć. Panuje tu luz blus, spotkać można nawet rastamanów.
     Wieczorem decydujemy się na powrót do Agadiru, choć obawiamy się położonej nad oceanem drogi, o której krążą tu legendy. Rzeczywiście, jest ostro, długi czas jedzie się na skalnej półce, a w dole jest przepaść. Trasa jest bardzo kręta, a często znienacka coś wyjeżdża nam z naprzeciwka. W końcu jednak dojeżdżamy, choć po drodze zatrzymuje nas jeszcze policja, oczekując łapówki nie wiadomo za co. Udajemy Greka, więc nas puszczają:)
     Powrót z Maroka jest już bez przygód. Sara śpi zarówno podczas dojazdu na lotnisko, jak i w samolocie, a my wspominamy ten ciekawy, choć inny od pozostałych wyjazd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz