2011 r.
Znów
stanęliśmy przed dylematem: w jakie ciekawe miejsce można pojechać z
dzieckiem w wieku 1 rok i 8 miesięcy? Jak zwykle ciągnęło nas
daleko. Z wiarygodnej mapy malarii (www.cdc.gov/malaria/map/)
wynika jednak, że wybór wcale nie jest taki duży.
Najegzotyczniejsze według nas państwo zaznaczone na zielono (brak
malarii) to Tajlandia, po której, podobno, łatwo się podróżuje.
Zobaczymy!
Przygotowywaliśmy się
do wyprawy dosyć solidnie, obserwowaliśmy też jak „rozwija”
się Sara, aby mieć pewność, że da radę jechać tak daleko.
Sporo naczytaliśmy się o chorobach, ale nie szczepiliśmy jej
dodatkowo (niektóre szczepienia tylko trochę przyspieszyliśmy).
Repelenty postanowiliśmy kupić na miejscu, z Polski wzięliśmy
tylko płytki na karaluchy, których nienawidzimy (na miejscu
rzeczywiście widzieliśmy wielkie sztuki, ale nie w pokojach
hotelowych, tylko na zewnątrz). W efekcie bilety
kupiliśmy bardzo późno, miesiąc przed wylotem. Najtaniej było w
ukraińskim Aerosvicie, z noclegiem w Kijowie (prawie 3 tys. za osobę
przez www.fru.pl
+ hotel Airport w Boryspolu pod Kijowem, gdzie jest lotnisko – ok.
250 zł za pokój).
Sam
lot do Kijowa jest króciutki, choć start opóźnia się o ponad
godzinę, bo jest niesamowita burza i ulewa. Przy wznoszeniu jestem
przekonany, że się rozbijemy:) Na lotnisku okazuje się się, że
nie ma żadnego obiecanego transportu do hotelu, a pani w informacji
nie potrafi nam pomóc. W ogóle nie ma o niczym pojęcia,
zastanawiamy się, co będzie mówić zachodnim kibicom podczas EURO
2012?:)
Przed dosyć przaśnym
lotniskiem kotłują się samochody, busy, marszrutki
itp. Wszystko jedzie jednak w kierunku Kijowa. Ogólnie nikt nic nie
wie. Idziemy więc z wielkimi bagażami (dopiero na lotnisku okazało
się, że bagaż nie został nadany prosto do Bangkoku) w kierunku
hotelu. Po kilkuset metrach trafiamy na przystanek autobusowy, gdzie
udaje nam się dowiedzieć, że w okolice naszego hotelu jedzie jeden
z autobusów miejskich (chyba nr 5?). Do zatłoczonego Ikarusa ledwo
wsiadamy. Mijamy budowę nowego terminala i dojeżdżamy na miejsce.
W hotelu pełna komuna.
Standard coś jak nasze dawne akademiki, do tego klaustrofobiczna,
typowa dla Ukrainy winda. Za oknem czworaki i wałęsające się psy.
Znudzona recepcjonistka ledwo duka po angielsku, w zasadzie szybko
przechodzimy na rosyjsko-polski. Nie potrafi wytłumaczyć się z
braku transportu z lotniska, ale obiecuje, że jutro już będzie. Porządku pilnuje Pan Ochroniarz,
mimo że nie ma tu żywego ducha.
Jest gorąco, ale
idziemy na miasto. W spożywczaku ożywiamy się na widok ukraińskich
gotowych drinków (rum-cola, gin-tonic), po których zasnęliśmy
kiedyś pod pomnikiem Szewczenki we Lwowie i obudziła nas milicja:)
Robimy zapasy, kupujemy też dobre ukraińskie piwka i idziemy na
kolację. Zamawiamy miejscowe pierożki, zupę i frytki. Wracamy do
hotelu – Sara zasypia, a my dokańczamy konsumowanie;) Rano idziemy
zwiedzać miasto. Jedyna ciekawa rzecz w Boryspolu to cerkiew, pod
która zaczepia nas miejscowy i długo nas zagaduje. Dziwi się, że
komuś chce się tu w ogóle coś zwiedzać.
Czekamy na busa na
lotnisko, ale ten zjawia się dopiero po interwencji w recepcji.
Odprawiamy się i pijemy czekoladę z automatu, ściśnięci w małym
terminalu – lotnisko jest przebudowywane na EURO 2012. Stresujemy
się tym, jak Sara zniesie ponad 10-godzinny lot. Na szczęście
dostajemy miejsca tuż za biznes klasą, dzięki czemu Sara może
wygodnie siedzieć lub spać w specjalnej kołysce przytwierdzanej do
ścianki przed naszymi siedzeniami. Bardzo jej się to podoba i
dzielnie znosi lot. A my razem z nią (na marginesie: jedzenie jest
takie sobie, a na monitorach puszczają chyba dwa filmy na
okrągło).
Około
3 nad ranem miejscowego czasu lądujemy w Bangkoku. Sara śpi, nie
czuje więc tej duchoty. Lotnisko Suvarnabhumi jest ogromne. Idziemy
do oddzielnej bramki dla rodziców z dziećmi, gdzie kamerka robi nam
zdjęcia (wizy załatwiliśmy w Warszawie) i kierujemy się do
postoju państwowych taksówek, które za stałą cenę 350 bahtów
(1 THB=ok. 10 gr.) zawożą ludzi do centrum.
10-milionowe miasto jest
ogromne, wszędzie widać autostrady na estakadach i drapacze chmur.
Mimo że jest wcześnie rano, po ulicach krząta się pełno ludzi.
Dojeżdżamy do hotelu Rambutri Village w dzielnicy backpackerskiej
Banglamphu, w którym jeszcze w Polsce zabukowaliśmy sobie jedną
noc (900 THB za pokój). Warto wspomnieć, że za tę cenę w
Tajlandii otrzymujemy standard mniej więcej trzech gwiazdek. Akurat
w tym hotelu był jeszcze basen, więc jest dobrze:)
Pierwsze
dni staramy się spędzić lajtowo, chłonąć miasto i przyzwyczajać
się do niesamowitej duchoty. Dobrze że nie ma chociaż wielkiego
słońca, ponieważ jest pora deszczowa. Pamiętam, że wyjazd w tym
okresie odradzała nam nawet pani z tajskiej ambasady, ale na miejscu
okazało się, że padało tylko kilka razy. Za to wyglądało to
tak, jakby wodę lał ktoś z nieba wiadrami. Ale potem wszystko
błyskawicznie wysycha.
Przechadzamy się po
naszej okolicy, bardzo popularnej wśród plecakowców – Rambutri i
Khao San Road. Pełno tu salonów masażu, knajp, stoisk z ciuchami
itp. Można tu kupić wszystko: pamiątki, prawo jazdy, legitymację
FBI... Życie pulsuje niemal do rana. Całą dobę otwarte są też
kultowe sklepy 7/11, odpowiedniki naszej Żabki, ale tańsze i
zaopatrzone nawet w ciepłe przekąski. To bardzo ułatwia życie.
Tajska kuchnia jest
niesamowita – najpopularniejsze danie to pad thai, czyli
makaron z mięsem, trawą cytrynową, jajkiem i orzeszkami (i różne
tego wariacje). A także zupa, coś jak nasz rosół, z dużą
ilością kurczaka lub z kulkami mięsnymi. Nie jest tak strasznie
pikantnie jak wcześniej czytaliśmy. Do tego dobre lokalne piwko:
Leo, Singha, Tiger lub Chang. Sarze się podoba, bo uwielbia
makarony, szybko też próbuje nauczyć się jeść pałeczkami.
Ciągle domaga się też, żebyśmy jeździli tuk-tukami,
hałaśliwymi taksówkami, które
składają się z trzykołowego motoru i plandeki nad siedzeniem dla
pasażerów.
Ponieważ
okolice Rambutri Village są bardzo hałaśliwe (wkurza nas też
głośna klima w pokoju), przenosimy się do hotelu Rajata (www.rajatahotel.com), 10 minut
w kierunku północnym, spokojniejszym. Polecamy! Cena podobna, choć
bez basenu. Za to ze skromnymi śniadaniami (tosty+dżem+kawa),
balkonem i wi-fi.
Generalnie
wszędzie jest hałas, na drogach chaos powodowany przez tysiące
samochodów, skuterów czy tuk-tuków,
pomiędzy którymi lawirują piesi, na których nikt nie zwraca
uwagi. Do tego dużo turystów, którzy ostro tu imprezują (czego
dowodem znaki „zakaz rzygania”). Nie brakuje też seksturystów –
bardzo często widzimy pary: 60-letni lowelas z Anglii, Szwecji czy
Niemiec z młodziutka Tajką.
Największą
atrakcją Bangkoku jest Wielki Pałac Królewski, obok którego stoi
Wat Phra Kaew, czyli Świątynia Szmaragdowego Buddy, najważniejsza
w Tajlandii. Wszystkie budowle wyróżniają się bardzo bogatymi
zdobieniami. Dla nas to egzotyka, za to miejscowi z ciekawością
przyglądają się Sarze. Niektórzy robią sobie nawet z nią foty:)
Sarze podoba się zwiedzanie, szczególnie „oprowadzanie” nas z
rozłożoną mapą.
Kolejny
zabytek to Wat Pho, Świątynia Leżącego Buddy, z 43-metrowym
złotym posągiem. Wokół budynku stoją niesamowite stupy –
sakralne budowle w kształcie kopca. Zwiedzamy też dzielnicę
Chinatown z ciekawymi straganami i knajpkami, serwującymi egzotyczne
potrawy. Płyniemy również rzeką Menam. Ma dziwny brązowy kolor,
a przy jej brzegach stoją sklecone, wyglądające byle jak domki, w
których – pewnie w bardzo trudnych warunkach – mieszkają
ludzie.
Sporą
atrakcją jest też biznesowo-handlowe centrum miasta. Jedziemy tam
naziemną kolejką BTS – Skytrain, która porusza się na
estakadzie ponad miastem. Oglądamy 30-tys. Stadion Narodowy
Suphachalasai – szczerze mówiąc nic specjalnego, ale zobaczyć
trzeba:) Nawet tu umieszczono portret uwielbianego króla Bhumibola!
Od
czasu wizyty w Bangkoku synonimem miejskiej dżungli jest dla nas
główna ulica miasta, Sukhumvit Road. Ponad nią śmiga wspomniany
Skytrain, a wzdłuż wybudowano nowoczesne galerie handlowe i
luksusowe hotele. Wszystko z betonu. Do tego niemiłosierny hałas,
tłok i samochody. Ulica ma też inne oblicze – dalej od centrum
(choć tu wszędzie jest centrum!) jest już lekki syf, a zamiast
drogich sklepów są stragany z ciuchami, obleśne knajpki i uliczni
sprzedawcy smażonych karaluchów.
W okolicach stacji Asok
mieści się słynna ulica burdeli Soi Cowboy, nazwana tak na cześć
amerykańskich żołnierzy, strzelających napalmem do dzieci w
pobliskim Wietnamie. Właśnie w trakcie wojny wietnamskiej Tajlandia
stała się centrum seksturystyki – żołnierze musieli się jakoś
rozerwać, więc wysyłano ich na urlopy do sąsiedniego kraju.
Jeszcze słynniejsza mekka seksturystów to Patpong, gdzie ulokowano
setki stoisk z ciuchami i pamiątkami, ale przede wszystkim
dziesiątki burdeli. Małoletnie Tajki zapraszają na uciechy, ale i
na specyficzne pokazy ping-pong show (prezentują
do czego zdolne są pewne części ciała...). W sumie niezbyt
ciekawe miejsce.
Ruszamy
poza Bangkok. Na pierwszy ogień Ayutthaya, położona 80 km od
Bangkoku stolica dawnego, potężnego królestwa. Jedziemy pociągiem,
zdaje się III klasą. Jest dość przyjemnie, pod sufitem wiszą
wiatraki dające ochłodę. Podziwiamy przysypiających
współpasażerów, a przez okna pola uprawne z chatkami na słupach.
Na miejscu bierzemy
tuk-tuka i jedziemy w okolice ruin. Wreszcie widzimy spacerujące
słonie! Musimy zrobić Sarze (sobie też:) frajdę, więc jedziemy
na półgodzinną przejażdżkę. Te zwierzęta są bardzo miłe,
choć dobrze wyszkolone – wyciągają trąby po napiwki.
Największą atrakcją
Ayutthayi są wysokie stupy, ruiny świątyń buddyjskich z XIV-XVIII
w. To naprawdę fajne miejsce, bez wielkiego tłumu turystów. W
jednej ze świątyń przy posągu Buddy wierni złożyli rozmaite
podarki, wśród nich na przykład papier toaletowy:)
Sara zasypia, wracamy do
Bangkoku. Aby jej nie budzić, ładujemy wózek – z trudem – na
pakę tuk-tuka i jedziemy na dworzec kolejowy. Tam okazuje się, że
pociągi mają jakieś duże opóźnienia, które wypisywane są na
plastikowej tablicy za pomocą... markera! Pani od rozkładu
współpracuje chyba z busiarzami, bo usilnie namawia nas na zabranie
się z nimi, gdyż rzekomo inaczej nie da się do Bangkoku dojechać.
Ale my jesteśmy sprytniejsi i jedziemy na dworzec autobusowy, skąd
docieramy do stolicy klimatyzowanym, wygodnym, prawie pustym
autobusem.
Bangkok
– poza uciążliwym ruchem kołowym i hałasem – to niemal raj.
Super jedzenie, niedrogie masaże czy możliwość zrobienia peelingu
stóp, które wkłada się do akwarium z rybkami. Ale nam jest mało
– jedziemy do prawdziwego raju, na wyspę Ko Samet (nieco ponad 200
km na wschód od Bangkoku). Nie chcieliśmy wlec Sary nad bardziej
popularne Wybrzeże Andamańskie, gdzie jest pięknie, ale bardzo
turystycznie, a przede wszystkim daleko i o tej porze roku bywają
tam silne huragany.
Pod drodze zatrzymujemy
się na dwie noce w Pattayi (160 km od Bangkoku). Decydujemy się na
hotel Diana Inn, położony przecznicę od nadmorskiego deptaku.
Dzięki temu jest trochę spokojniej. Do dyspozycji mamy też basen,
choć ostatecznie nie mieliśmy czasu z niego skorzystać. Jak na
światową stolicę seksu przystało, w pokoju w zestawie powitalnym,
oprócz standardowej wody i orzeszków, znajdują się dwa opakowania
prezerwatyw:) Inna ciekawostka: w hotelu jest zakaz wnoszenia
duriana, masakralnie śmierdzącego miejscowego owocu (jedliśmy
tylko jego kandyzowaną odmianę).
W Pattayi w końcu
udaje nam się spróbować rekina (ma dość wyrazisty smak). Poza
jedzeniem – zwiedzamy. Ciekawie jest szczególnie wieczorami; w
centrum miasta dosłownie co kilka metrów stoi prostytutka. Dookoła
jest pełno lokali go-go i burdeli, a jeden z deptaków słynie
wyłącznie z tego typu atrakcji. Wybór jest ogromny: do
przechodniów uśmiechają się „pielęgniarki”, „stewardessy”,
czy „kosmitki”. Są też lokale „narodowe”, na przykład z
samymi Rosjankami... Co ciekawe, wszystkiego pilnują policjanci z
wielu krajów, tych, z których przyjeżdża najwięcej turystów.
W
końcu jedziemy na wyspę. Spod hotelu zabiera nas kilkuosobowy bus
jednej z agencji turystycznych, w której wykupiliśmy też bilety na
łódź na Ko Samet. Szybko dojeżdżamy do portu Ban Phe, skąd
zabiera nas zdezelowana łajba. Sara zasypia i po kilkudziesięciu
minutach trafiamy na jedną z plaż. Wysiadka jest bardzo fajna –
łódź nie zatrzymuje się przy samym brzegu, a na ląd trzeba dość
brodząc w wodzie.
Okolica wydaje nam się
dość ospała, jedziemy więc na pace taksówki-pick-up (stała
cena 200 THB) na północ, na popularniejszą plażę Hat Sai Kaew.
Ceny noclegów są dość wysokie, więc po dłuższych
poszukiwaniach decydujemy się na hotel nie przy samej plaży.
Dostajemy spory, bardzo ładny pokój z łazienką i dużym tarasem,
po którym biegają jaszczurki. Nasza rodzinka stanowi tu wyjątek,
bo dookoła mieszkają same mieszane pary: podstarzały Europejczyk
plus młoda Tajka. I wszystko jasne:) Tylko na weekendy masowo
zjeżdżają tu młodzi mieszkańcy Bangkoku. Cel – uwalić się na
maksa po ciężkim tygodniu pracy. Wygląda to ciekawie.
Do plaży mamy trzy
minuty drogi pieszo. Jest niesamowita: po drobnym piasku biega
tysiące małych krabików. Sara jest zachwycona ciepłą, błękitną
wodą, świetnie się tu bawi. A my totalnie się relaksujemy.
Codziennie plażujemy, kąpiemy się, jemy dziwne owoce i owoce
morza. Wieczorem senna na ogół plaża się ożywia. Jest kilka
dyskotek, pokazy ognia itp. Trafiamy też do fajnej knajpy z muzyką
reggae na żywo. Reggae ma niesamowitą moc – słychać je od
Karaibów, poprzez Afrykę, aż do dalekiej Azji.
W miarę możliwości
zwiedzamy, choć wyspa jest malutka (5 km²),
a oplata ją jedna, szutrowa droga. Spacerkiem docieramy na
przeciwległy brzeg wyspy, gdzie ulokowane są bardziej luksusowe
hotele. Po drodze oglądamy gęsty las przypominający dżunglę, z
jaszczurkami, dziwnymi owadami i termitami.
Nie zapominamy o
masażach. Jedna z masażystek prawie wraca z nami do Polski, jako
druga żona;) – tak zafascynowana jest białym farangiem (tak tu
mówią na białych), który opiekuje się swoim dzieckiem (nasi
faceci tylko piją – żali się).
Szkoda
stąd odpływać, ale następne przygody czekają. Na środku zatoki
nasza zdezelowana łajba się psuje, ale udaje nam się dopłynąć.
Na brzegu długo szukamy miejsca, skąd powinien odjechać do nasz
autokar Bangkoku. Nie pomaga nam ogromna ulewa. W końcu trafiamy w
miejsce, gdzie ktoś potrafi odczytać informacje na naszych biletach
i bus zabiera nas na podmiejski przystanek, gdzie przesiadamy się do
normalnego autobusu. Bilety są tu tanie, ale w pakiecie dostaje się
przydługie postoje, które są okazją dla miejscowych, aby coś
sprzedać.
Jedzie z nami para z
Polski z jeszcze młodszym bobasem od Sary. Wymieniamy się
doświadczeniami, a potem, w Bangkoku, logujemy się w tym samym
hotelu co oni – New Siam II. Dzieciaki szaleją, a my pijemy
browary:) Podobnie jak nasi nowi znajomi, my też jedziemy do
Kambodży (oni samolotem); bierzemy od nich malarone – lek na
malarię dla Sary. Panicznie boimy się tej choroby, ale wcześniej
nie chcieliśmy jej szprycować. Takie spotkanie uznaliśmy jednak za
jakiś znak.
Po
krótkim odpoczynku ruszamy do Kambodży. W busie towarzyszy nam
hałaśliwe, skacowane towarzystwo z Australii (przypominają
bohaterów filmu „Kac Vegas w Bangkoku”:) Po mniej więcej trzech
godzinach dojeżdżamy w pobliże granicy, gdzie mamy obowiązkowy
postój, aby miejscowi mogli sprzedać białasom coś do jedzenia.
Nie wszyscy mają na to ochotę, niektórzy nawet awanturują się z
organizatorami, pozostali są dość zniecierpliwieni. Ogólnie jest
nieprzyjemnie. Podobnie jak na granicy, gdzie papierkologia trwa w
nieskończoność. Do tego niemiłosierny skwar i ogólny chaos. W
końcu przekraczamy granicę, a naszym oczom ukazuje się jeszcze
większy niż w Tajlandii (czy to możliwe?) sajgon na drogach.
Ale to nie koniec.
Granicę przekraczaliśmy pieszo, teraz czekamy na dalszy transport.
W końcu zabiera nas rozklekotany autobus, którym dojeżdżamy na
jakiś dworzec, gdzie wymuszam, żeby zabrały nas czekające
taksówki. Oprócz naszej trójki zabiera się z nami jeszcze
Meksykanka, która na przemian pomieszkuje w Dubaju i zwiedza.
Krajobraz za oknami jest niesamowity – dookoła biedne wioski, domy
na palach, pola ryżowe...
Docieramy do hotelu w
Siem Raep (był w pakiecie z transportem, podobnie jak wyrobienie
kambodżańskiej wizy). W pokoju mamy ogromne łoże, ale słaby
widok z okna. Tu możemy powybrzydzać, dlatego po pierwszej nocy
wyszukujemy w pobliżu wypasiony hotel Golden Temple Villa (www.goldentemplevilla.com). Niesamowita, orientalna architektura, przestrzeń, a wszystko to za
jedyne 15$/noc (w tym śniadanie, kawa i owoce, wi-fi!).
Khmerskie jedzenie jest
bardzo ciekawe, do tego bardzo fajnie podawane – np. w wielkich
liściach zamiast na talerzach. Do posiłków pijemy smaczne piwko
Angkor. Wszystko fajnie, jest tanio, ale niestety smutno się robi,
gdy dookoła widać tak przeraźliwą biedę. Widzimy na przykład
dzieciaki wracające skuterem z jakiegoś szpitala, z podłączonymi
kroplówkami... Z drugiej strony sporo bogatych turystów, którzy
dolatują tu ogromnymi samolotami.
Angkor
– temu miejscu należy się oddzielny akapit. Wizyta w dawnej
stolicy Imperium Khmerskiego, liczącym milion mieszkańców,
największym mieście świata sprzed rewolucji przemysłowej, to
spełnienie marzeń, coś niesamowitego. Na powierzchni 400 km²
można zwiedzać pozostałości świątyń, pałaców, bibliotek i
całej niezbędnej do życia infrastruktury. Wiele pięknie
zdobionych budynków świetnie zachowało się do dziś. Po tak
ogromnym obszarze obwozi nas przesympatyczny tuk-tukarz, którego
wynajęliśmy na dwa dni.
Na początku jedziemy
oczywiście do największej, najwspanialszej świątyni, Angkor Wat,
z charakterystycznymi wieżami w kształcie kwiatów lotosu,
otoczonej fosą. Główny pałac składa się z wielu pięter,
spaceruje po nim najwięcej turystów. Ale z racji ogromnego obszaru
nawet tam znajdujemy zupełnie odludne miejsca.
Po powrocie do hotelu i
drzemce Sary jedziemy do kolejnej atrakcji Angkokru – buddyjskiej
świątyni Bayon. Wyróżnia się niesamowitymi 54 wieżami,
ozdobionymi 216 uśmiechającymi się twarzami Buddy! W pobliżu
biegają małpki.
Kolejny dzień
rozpoczyna się przejażdżką Oli z Sarą na słoniu. Potem
zwiedzamy następne świątynie: m.in. bardzo fotogeniczną Ta Phrom,
w której budowle porastają ogromne drzewa, czy Ta Keo, ze stromymi
schodami, przypominającą nieco piramidy Majów. Z góry
rozpościerają się przepiękne widoki na lasy i pastwiska ze
spacerującymi wołami. W międzyczasie udaje nam się kupić trochę
tanich pamiątek i... rozegrać z miejscowymi dzieciakami parę
partyjek w kółko i krzyżyk:)
Po wieczornych zakupach
na wielkim bazarze idziemy spać, a rano jedziemy – nieco sprawniej
niż wcześniej – do Bangkoku. Po drodze miejscowi robią sobie z
Sarą zdjęcia i dotykają ją na szczęście. Ze względu na Sarę nie
zdecydowaliśmy się na podróż dalej, w głąb tego niesamowitego
kraju, ale z pewnością tam wrócimy.
Po
powrocie do stolicy Tajlandii znów zatrzymujemy się w naszym
ulubionym hotelu Rajata. Robimy ostatnie zakupy i sprawiamy Sarze
niespodziankę – idziemy do miejscowego zoo. Jest trochę inaczej
niż u nas, bo większą atrakcję stanowią tak egzotyczne zwierzęta
jak... krowy czy kozy. Te ostatnie można zresztą karmić specjalnym
mlekiem, co dla Sary jest nie lada przeżyciem.
Fajne wrażenie sprawia
też pokaz fok. Po jego zakończeniu te mądre zwierzęta wyskakują
z wody i zabierają napiwki prosto z ręki Sary. Zaliczamy jeszcze
pokaz akrobatyczny grupy z Kenii (po występie rozmawiamy z nimi o
ich ojczyźnie, w której byliśmy parę lat wcześniej) i pokaz
tresury słoni, który z kolei jest żenujący, bo widać, że
zwierzęta są męczone.
Niestety, trzeba wracać
do Polski. Na lotnisko w środku nocy jedziemy z szalonym
taksówkarzem, który mknie po mieście 150 km/h! Po szybkiej
odprawie siadamy w samolocie; Sara znów dostaje kołyskę. Lot mija
szybko, po drodze podziwiamy z okna niesamowite góry Hindukusz w
Afganistanie. Tym razem w Kijowie przesiadka jest bardzo sprawna.
Jesteśmy w domu.
Wyprawa była niesamowita, cieszymy się, że w komplecie wróciliśmy
zdrowi. Odwiedziliśmy bardzo ciekawe kraje: egzotyczne, ale niezbyt
drogie. Z dobrą komunikacją, świetną bazą noclegową i
udogodnieniami dla turystów. W sam raz na podróż z bobasem:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz