TANZANIA

2024 r.

Wiosną tego roku, gdy zaczęliśmy się rozglądać za promocjami lotniczymi na wakacje, linie Ethiopian Airlines ogłosiły, że będą latać z Warszawy do Addis Abeby, stolicy Etiopii. Ten kraj też jest na naszej liście do zwiedzenia, ale ponieważ jest tam teraz niestabilnie, postanowiliśmy poszukać miejsca, do którego można stamtąd dolecieć. Padło na Tanzanię, państwo podobne do Kenii, w której już byliśmy, ale jeszcze bez dzieci.

13 sierpnia wieczorem startujemy z Warszawy. Nasz samolot ma przerwę techniczną a Atenach, a nad ranem ląduje w Etiopii. Na tutejszym lotnisku mamy 3 godziny przerwy. Widać, że to duży afrykański hub lotniczy, przez który przewija się mnóstwo osób ubranych w tradycyjne afrykańskie i arabskie stroje. Jak ktoś chce, może pomodlić się w synagodze, która sąsiaduje z... meczetem – męskim i damskim. Następnie lecimy do Tanzanii, na lotnisko Kilimandżaro. Celowo wyszukaliśmy taki lot, żeby dolecieć w jedno interesujące nas miejsce, a wrócić z innego (z Zanzibaru). Przed rezerwacją miejsc sprawdziliśmy też trasę lotu, dzięki temu przed lądowaniem mamy niesamowity widok na szczyty Kilimandżaro (5895 m n.p.m.) i Meru 4567 (m n.p.m.), odpowiednio najwyższy szczyt i najwyższy aktywny wulkan w Afryce.

Na małym lotnisku wypełniamy różne deklaracje i od razu stykamy się z afrykańską biurokracją – żeby załatwić wizy musimy odwiedzić 3 stanowiska:) Po krótkich negocjacjach pod terminalem bierzemy taksówkę (30 zamiast 50 dol.) do Moshi, gdzie chcemy się zatrzymać przez kilka dni. Nasz kierowca od razu proponuje nam także safari, które możemy wykupić u jego znajomego. Zawozi nas w jedno miejsce, ale cena jest zbyt wysoka. Po godzinie dojeżdżamy do naszego hotelu, Climbers House i okazuje się, że taksiarz nie powiedział ostatniego słowa – wkrótce przyjeżdża po nas kolejny jego znajomy, organizator safari o imieniu Gaspar, i zabiera nas do swojego biura w hotelu Keys. Widać różnicę – nasza miejscówka kosztuje 80 zł za 4 os., tamten hotel – 1000 zł. Kogo tu na to stać? Gość z firmy Kili Climbers&Safaris chce zrobić na nas wrażenie, więc częstuje nas truskawkami:) Ustalamy cenę za 3-dniowe safari (1350 dol.) i jedziemy na obiad do hinduskiej restauracji, wymieniając po drodze, w jakimś sklepie elektrycznym, dolary na lokalną walutę u znajomego gościa od safari (jak widać, każdy tu kombinuje). Jedzenie jest bardzo dobre, płacimy za nie 80 tys. TSH/4 osoby (1 tys. TSH to ok. 1,5 zł). Wieczorem idziemy jeszcze na zakupy do marketu Victoria, gdzie jest w miarę po europejsku. Czyli inaczej niż na ulicach, gdzie panuje totalny chaos. Nie ma chodników, więc skrajem ulic (w centrach miast większość ma asfalt) poruszają się potoki ludzi. Przy akompaniamencie wrzeszczących sprzedawców ulicznych i kierowców różnego typu transportu. Prawie nie widać tu samochodów prywatnych, większość ludzi przemieszcza się boda boda (motor zabierający kilka osób, czasami też zwierzęta), bajaj (trzykołowy zadaszony pojazd, odpowiednik azjatyckiego tuk-tuka) albo dala dala (mały busik). Na dalszych dystansach podróżuje się leciwymi autokarami.

Jesteśmy zachwyceni! Jest egzotycznie, hardkorowo, niedrogo, ale czujemy się znacznie bezpieczniej niż w Kenii. No i te widoki! Czerwona ziemia, soczysta zieleń i ośnieżony szczyt Kilimandżaro górujący nad miastem. Żeby trochę się przyzwyczaić do nowego miejsca i klimatu, następnego dnia robimy sobie relaks w basenie wspomnianego hotelu Keys (20 tys. TSH/os.). Innych gości brak, z czego ten hotel się utrzymuje? Generalnie poza safari i Zanzibarem w Tanzanii nie widać zbyt wielu turystów. Wieczorem próbujemy wreszcie typowego miejscowego jedzenia w restauracji Pazuri – papki ugali z mąki kukurydzianej z bardzo dobrym sosem warzywnym i kurczaków, które praktycznie nie mają mięsa. 


Kolejnego dnia jedziemy z naszym kierowcą do zbocza Kilimandżaro. Marzy nam się wyprawa na szczyt, ale kilkudniowe wejście (trzeba się aklimatyzować), choć nie jest trudne technicznie, ze względu na ryzyko choroby wysokościowej nie jest dozwolone dla dzieci. Robimy sobie mały trekking do pięknego wodospadu Ndoro, a potem jedziemy do wioski ludu Chagga. To tradycyjny lud, który często był najeżdżany przez Masajów. Żeby przetrwać, Chagga wydrążyli w skałach system jaskiń, w których się chowali – jedną z nich zwiedzamy. Potem oglądamy jeszcze typowe chatki miejscowych i przyglądamy się, jak wygląda produkcja kawy (jest pyszna). Następnie jedziemy pod bramę parku narodowego Kilimandżaro, gdzie zaczyna się jedna z tras na szczyt (podobno łatwa, ale i tak na wierzchołek nie dociera 50% wchodzących nią ludzi). Na koniec jemy obiad w rodzinnym domu Gaspara. 

Następnego dnia o 6 rano ruszamy z naszym kierowcą w kilkugodzinną drogę na safari do parku narodowego Tarangire. Oglądamy strusie, zebry, antylopy, żyrafy, słonie, guźce, no i oczywiście lwy, które robią na nas ogromne wrażenie. Podczas lunchu musimy uważać na małpy, które próbują ukraść jedzenie. Późnym popołudniem docieramy na nocleg do Fadeka Lodge. Ja idę jeszcze do pobliskiej wioski po piwo, gadając po drodze z kilkoma miejscowymi zdziwionymi moją obecnością. Wieczorem korzystamy jeszcze z przyhotelowego basenu, a po kolacji idziemy spać.

Noc nie jest długa, bo o 4 rano jedziemy do kolejnego parku, Ngorongoro. Ten rezerwat z listy UNESCO jest niesamowity. Położony jest w największej na świecie wulkanicznej kalderze o głębokości ponad 600 m i z każdej strony otoczony jest wysokimi górami. Podobno żyje tu 25 tys. zwierząt i niektóre nie są w stanie się stąd wydostać. Najwięcej radochy mamy oglądając lwy, hieny i hipopotamy, w pobliżu których mamy lunch. Super miejsce! Późnym wieczorem docieramy wykończeni, ale szczęśliwi, do Moshi.

W recepcji naszego hotelu dowiadujemy się, że nie musimy iść na dworzec, żeby kupić bilety na autobus w kolejne miejsce. Wystarczy zadzwonić po jakiegoś pośrednika, a on nam je dostarczy. Nic dziwnego, każdy chce zarobić. Szkopuł w tym, że prowizja jest zawarta w cenie biletu, a ponieważ kosztuje on tylko ok. 30 zł/os., to musi być śmiesznie niska. Mimo to komuś opłaca się fatyga. I tak to właśnie tu działa, ludzie stają na głowie, żeby zarobić parę groszy, bo pracy jest jak na lekarstwo. Na takiej samej zasadzie kupiliśmy wcześniej kartę sim do telefonu. 



Następnego dnia rano jedziemy bajaj na dworzec, naszym celem jest Lushoto i góry Usambara. Wybraliśmy to miejsce studiując mapę – chodziło o to, żeby sobie zrobić kilkudniowy przystanek mniej więcej w połowie męczącej drogi z rejonu Kilimandżaro na wybrzeże. Na dworcu stanowimy niezłą sensację, oczywiście jesteśmy jedynymi białymi. Osaczają nas sprzedawcy orzeszków, przekąsek, wody, okularów itp. Jest ich więcej niż podróżnych, potencjalnych kupców. Gdy na dworzec podjeżdża jakiś autobus, otacza go chmara ludzi, którzy próbują zarobić za poniesienie bagaży czy wskazanie drogi. Tak samo jest z naszym autobusem – ktoś próbuje wyrwać nasze bagaże i domaga się zapłaty za to, że będą transportowane autobusem. Ignorujemy oszusta (bagaże są w cenie biletu). 5,5-godzinna droga zdezelowanym autobusem jest męcząca, ale ciekawa. Jest mnóstwo przystanków, a na każdym wsiadają do środka sprzedawcy różnych rzeczy. Są też ludzie, którzy w czasie jazdy prezentują rozmaite produkty (pasty do zębów, maści o cudownym działaniu), a potem je sprzedają. Ot, lokalny folklor. Przy większych skrzyżowaniach na motorkach boda boda siedzą dziesiątki kierowców – czekają na pasażerów i jakikolwiek zarobek. Znamienne jest to, że oprócz kierowcy w autobusie jest jeszcze 5 pomagierów, którzy na zmianę sprzedają bilety, zachęcają do wsiadania, otwierają bagażniki itp. Czyli robią to, co u nas należy do jednej osoby (co jest przeginką w drugą stronę).

Po dojechaniu na miejsce przedzieramy się przez tłum ludzi, którzy widząc białych składają oferty transportu, wycieczek, noclegów itp. Omijamy ich, bierzemy taxi (8 tys. TSH) i jedziemy do wynajętego wcześniej domu Violet Homes. Mamy go na wyłączność, jest super. Ma dwie sypialnie, kuchnię, taras i pralkę. Tego dnia idziemy jeszcze na dobre lokalne jedzenie do restauracji Top i zakupy w centrum.

Lushoto to małe miasteczko, gdzie życie skupia się wokół dworca autobusowego. Nie ma tu białych, więc miejscowi dziwią się, gdy kupujemy w ich budkach zwykłe produkty spożywcze, a dzieci ciągle się za nami oglądają i wołają „jumbo” („cześć”).

Następnego dnia idziemy na kilkugodzinną wycieczkę do wodospadu Kisasa. Cena wstępu do tej największej atrakcji jest nieokreślona, więc wręczamy stojącemu przy wejściu gościowi 10 tys. TSH. Wodospad jest piękny, bardzo wysoki, z dużymi kaskadami wody. Jesteśmy pod nim sami, więc robimy sobie w tak miłych okolicznościach piknik. Po powrocie do miasteczka jemy dobrą pizzę w Pizza Mama, a wieczorem chillujemy na tarasie.

Nasz cel kolejnego dnia to Irente Viewpoint, punkt widokowy na kilkusetmetrowym skalnym urwisku, z niesamowitym widokiem na rozległą równinę (wejście przez hotel – 30 tys. TSH/wszystkich). Jest super, ale jeszcze lepsza jest droga do niego i inna powrotna. Obie prowadzą przez wioski, gdzie czas zatrzymał się chyba ze 100 lat temu. Miejscowi naprawdę są w szoku widząc białych, a my się strasznie cieszymy, że udało nam się znaleźć tak autentyczne miejsca. 


Następnego dnia znów czeka nas długa podróż, do największego miasta Tanzanii, Dar es Salam (stolicą jest Dodoma). Ruszamy o 6 rano. Autobus zatrzymuje się dosłownie co kilka minut zabierając chętnych. W sumie nie wiadomo po co są tu dworce, skoro można wsiąść i wysiąść w dowolnym miejscu. Męcząca ta droga. Tym razem znów jest pełno sprzedawców no i „promotorzy”:) Po 7 godzinach docieramy na przedmieścia Dar, na nowy dworzec Mbezi Magufuli. Tradycyjnie obstępuje nas chmara chętnych do „pomocy”, ledwo udaje nam się przedrzeć przed terminal. Dogadujemy się z taksiarzem, że za 32 tys. TSH zawiezie nad do hotelu, który znajduje się w odległości ponad 20 km.

To miasto wygląda odrobinę nowocześniej niż poprzednie, jest nawet buspas, ale i tak jeżdżą nim chaotycznie wszyscy. Zatrzymujemy się w hotelu Tiffany Diamond. Jak na tutejsze standardy jest luksusowy. Jest w nim klima, siłownia, śniadanie z formie bufetu (serwują tam sok z baobaba). Musieliśmy go wybrać, bo pozostałe sensownie położone oceniane są koszmarnie. Podobno standardem są karaluchy i szczury. Ruszamy na spacer po mieście, ale nie bardzo jest tu co zwiedzać. Ot, chaotyczny moloch. Jemy dobry obiad w restauracji Chef's Pride i załatwiamy parę spraw – wymieniamy walutę, kupujemy prom na następny dzień na Zaznibar, kartę SIM, jedzenie itp. Warto wspomnieć, że nawet w nieźle wyglądającym supermarkecie wybór jest ograniczony, więc przez cały pobyt trudno jest nam kompletować jakieś suche jedzenie. A przecież nie możemy ciągle jeść na mieście. Jeżeli więc trafiamy na jakiś hummus czy serek topiony, a do tego pieczywo, to jesteśmy zadowoleni.

Kolejnego dnia idziemy na prom Zan Fast na Zanzibar (135 dol./wszystkich). Niestety nie udaje nam się upilnować bagaży i jacyś samozwańczy pomocnicy domagają się kasy za ich transport. Trudno tu uniknąć takich sytuacji, bo nie wiadomo, kto jest pracownikiem danej firmy, a kto się za niego podszywa. Podróż jest spoko (trwa 1,5 h), choć trochę buja. Załoga od razu po wejściu na pokład rozdaje woreczki na rzygi.

Po dopłynięciu przechodzimy kontrolę paszportową, co jest o tyle dziwne, że wyspa jest częścią Tanzanii. Idziemy do położonego koło portu hotelu BW, gdzie obsługa pozwala nam za darmo zostawić bagaże. Na lekko ruszamy więc zwiedzać Stone Town. Jest znacznie goręcej niż w środkowej i północnej części kraju. Sporo tu pozostałości kolonialnych, wąskie uliczki są klimatyczne, ale jest bardzo turystycznie. Jedną z największych atrakcji jest dom, w którym ponoć mieszkał pochodzący z Zanzibaru Freddie Mercury.

Wracamy po bagaże i dogadujemy się z taksiarzem, że za 30 dol. zabierze nas na drugą stronę wyspy, do Paje. Tam rozgaszczamy się w super hoteliku Paje White House. Oprócz nas są jeszcze tylko 2 rodziny. Mimo to za każdym razem czekamy na śniadanie ok. godziny (choć w kuchni pracuje kilka osób). W Tanzanii obowiązuje zasada „pole, pole” (w suahili „powoli”).

Przez tydzień nasz schemat wygląda podobnie – jemy śniadanie, idziemy nad ocean i na basen, a potem do jakiejś miejscowej knajpy. Nasze ulubione to Africana BBQ i Corner BBQ, gdzie podają lokalne specjały, ryby i owoce morza. Na Zanzibarze rytm dnia turysty wyznaczają odpływy – jednego dnia o danej porze ocean zalewa plażę, a drugiego oddala się od niej na kilkaset metrów i nie za bardzo da się kapać w wodzie po kolana. A woda jest niesamowita, bardzo ciepła i ma idealnie turkusowy kolor. Piasek jest z kolei idealnie biały. Do tego miejscowe kobiety uprawiają algi w płytkiej wodzie, a rybacy pływają tradycyjnymi łódkami dhow. Raj dla instagramerów:)

Wylegiwanie na plaży jest trochę uciążliwe, bo non stop zaczepiają nas sprzedawcy orzeszków, okularów, chust, wycieczek itp. Masajowie kilka razy dziennie próbują nam sprzedawać sandały. Handlarzy jest tu znacznie więcej niż turystów. Nawet na pocztówkowym Zanzibarze nie żyje się łatwo. Zdarza się nam spotkać głodne dzieci, a po oddaleniu się od linii brzegowej widzimy, w jak opłakanych warunkach żyją tu ludzie. Ciężko na to wszystko patrzeć.

Pewnego dnia próbujemy się dostać na położoną na północy wyspy plażę Muyuni, ale ciężko tam dojechać dala dala. Kupujemy więc wycieczkę i następnego dnia wcześnie rano jedziemy posnorkować i zobaczyć – pierwszy raz w życiu – pływające na wolności delfiny. Wyobrażaliśmy sobie, że będą one pływać w jakimś jednym miejscu, tymczasem przemieszczają się bardzo szybko, więc gdy tylko jakaś łódź je zauważy, pozostałe podpływają w pobliże. Jest dosłownie kilka sekund, żeby założyć maskę do snorkowania i wskoczyć pod wodę, żeby je zobaczyć. Kilka razy nam się udaje, wspaniała sprawa! Snorkowanie w pobliżu wyspy Mnemba (miejscowi mówią, że należy do Billa Gatesa) jest dużo gorsze – rafa jest zniszczona i niewielka, do tego trzeba uważać na przepływające łodzie. To najbardziej komercyjne miejsce, które odwiedzamy na Zanzibarze. Toaleta (dziura w ziemi), zamiast zwyczajowych 30 gr, kosztuje tu 4 zł. Na koniec zjadamy jeszcze wielki talerz owoców morza i wracamy do Paje. 



30 sierpnia po śniadaniu wskakujemy jeszcze ostatni raz do basenu, a potem jedziemy taxi (30 dol.) na lotnisko. Lecimy najpierw do Addis Abeby, a potem, po kilkugodzinnej przesiadce, do Warszawy z postojem technicznym w Atenach. Tanzania jest super! Dzikie zwierzęta, piękne krajobrazy, Kilimandżaro, autentyczne wioski w górach Usambara i frajda dla dzieci, czyli Zanzibar:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz