2012 r.
Pewnego
lutowego dnia, gdy zastanawialiśmy się nad celem kolejnej podróży,
na jednym z forów poświęconych taniemu podróżowaniu ktoś puścił
cynk, że w systemie Lotu można znaleźć dobre ceny na przelot do
Armenii. Kaukaz kusił nas od pewnego czasu, ale zawsze wydawało nam
się, że jest dość blisko, więc można tam pojechać w każdej
chwili. Ta promocja była jednak impulsem i już po kilku minutach
mieliśmy zarezerwowane bilety z Warszawy do Erywania za ok. 666 zł
za osobę. Co ciekawe, w serwisie tripsta.pl cena była jeszcze
niższa niż w Locie!
Lot
jest bezproblemowy, Sara, która też ma swój fotel, prawie cały
czas śpi. Na pokładzie praktycznie sami Ormianie. Na lotnisku, po
wymianie kasy i zakupie wiz za 3 tys. dram za osobę (Sara gratis,
100 dram=ok. 80 gr.), zaczepia nas taksiarz, który proponuje
zawiezienie nas do wynajętej jeszcze w Polsce przez neta kawalerki
za 4 tys. dram. To przesadzona stawka (z powrotem zapłacimy... 1,5
tys.), ale nie chce nam się targować o parę złotych. Tym
bardziej, że lotnisko Zvartnots położone jest 12 km od miasta.
Podoba nam się też taksówka – pod nowoczesnym lotniskiem czeka
na nas rozklekotana Łada, z bagażnikiem zawiązywanym na sznurek
(potem okazało się, że po tamtejszych drogach jeżdżą właśnie
albo stare Łady, albo luksusowe SUV-y). Właśnie o taką egzotykę
nam chodziło:) Pewien niepokój wzbudza w nas tylko to, że nasz
kierowca całą drogę ustala coś z właścicielem naszej kawalerki,
który zadzwonił na telefon Oli.
Na szczęście na
miejscu okazuje się, że wszystko jest ok. Co prawda otoczenie
naszego bloku jest dość syfiaste, ale za 30$ za dobę dostajemy
przyzwoite mieszkanko, w którym jest nawet klima. Zatyka się za to
kanalizacja. Ceny noclegów na Zakaukaziu są szalone, zupełnie
nieadekwatne do standardu i pozostałych cen, które są trochę
niższe niż w Polsce (Armenia jest tańsza od Gruzji). Nasza
kawalerka jest za to super zlokalizowana – w samym centrum, przy
ulicy Masztoc; obok mamy świetnie zaopatrzony supermarket.
Zwiedzanie
zaczynamy od Wernisażu – czasowego targowiska, na którym handluje
się różnymi różnościami. Potem idziemy na Plac Republiki, przy
którym stoją monumentalne budynki. Wiele z nich ma odcień różu,
dlatego też niektórzy nazywają Erywań różowym miastem. Miasto
przypomina nieco albańską Tiranę.
Podoba nam się
tamtejszy luz. Nie wiemy dlaczego, ale po mieście śmigają tabuny
ludzi z wiadrami pełnymi wody, którą się oblewają. Jak w nasz
lany poniedziałek, tylko że tu bawią się w to niemal wszyscy.
Mnie na przykład obrywa się z pistoletu wychylonego zza ciemnej
szyby furgonetki:) Dobry pomysł na takie upały.
Wieczorem idziemy na
pokaz fontann przy muzyce. Potem przekonujemy się, że każde
zakaukaskie miasto ma ambicję wybudowania jak największych fontann.
W ogóle z wodą nie ma tu problemów – są ogromne góry, jest i
woda. Na każdym kroku spotyka się miejskie studzienki, przy których
ludzie zaspokajają pragnienie. Podobno to za sprawą krystalicznej
wody światową sławę zdobył miejscowy koniak Ararat (ulubiony
trunek Churchilla). My pozostajemy przy piwach, które są naprawdę
dobre (najlepsze Kilikia, cena: 330 dram). Podobnie jak kebaby, które
jednak są dość specyficzne za sprawą dodatków w postaci
pietruszki i kolendry.
Ścisłe centrum ponad
milionowej stolicy Armenii jest niewielkie, wszystko można obejść pieszo. Główną oś stanowi deptak, który wygląda jak żywcem
przeniesiony z Europy Zachodniej. Ale trochę z boku widać już
lekki syf. Właśnie dalej od centrum oglądamy ciekawy meczet,
fabrykę wspomnianego koniaku i 70-tysięczny stadion Hrazdan,
położony na zboczu góry.
W
pierwszą wycieczkę poza Erywań udajemy się do pobliskiego
Eczmiadzynia, nazywanego ormiańskim Watykanem. To tu siedzibę ma
katolikos, zwierzchnik Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego.
Armenia przyjęła chrześcijaństwo jako pierwszy kraj na świecie –
już w 301 r. n.e. Docieramy tam za grosze marszrutką,
w której – dla lepszej wentylacji – kierowca zostawia otwarte
drzwi. Jest naprawdę upalnie, może to dobry pomysł?:)
Głównym punktem
programu jest zwiedzanie miejscowej katedry z V w., która znajduje
się na liście UNESCO. Podobno przechowywane są w niej szczątki
Arki Noego, która zakończyła podróż na pobliskiej górze Ararat
(5137 m n.p.m.).
Sama góra, której
niesamowity, ośnieżony szczyt widać zarówno z Erywania, jak i
Eczmiadzynia, też jest swoistą ciekawostką. Dla Ormian jest ona
święta, jej wizerunek znajduje się m.in. w herbie Armenii, na
banknotach czy pamiątkach. Tymczasem obecnie znajduje się poza jej
granicami, na terenie znienawidzonej Turcji (o relacjach z tym krajem
na końcu).
W Eczmiadzyniu zwiedzamy
jeszcze świątynię św. Gajane. Teraz pozwolę sobie na małe
bluźnierstwo: większość zakaukaskich świątyń jest do siebie
bardzo podobna, trudna do odróżnienia przez nie-historyków sztuki.
Oczywiście warto zobaczyć kilka przykładów, bo wrażenie robi
choćby ich wiek (ponoć miejscowi nie uważają za zabytek niczego,
co ma mniej niż 300 lat:). Niestety, w środku najczęściej brakuje
jakichkolwiek zdobień.
Tego dnia udaje nam się
jeszcze pojechać do zoo, gdzie Sara szaleje na karuzeli i karmi
małpki zakupionym tu specjalnym pokarmem.
Kolejna
wyprawa to Chor Wirap, słynny klasztor położony na wzniesieniu,
gdzie więziony był św. Grzegorz Oświeciciel, założyciel
kościoła ormiańskiego. Do dziś zachowała się bardzo głęboka
piwnica, udostępniona do zwiedzania, w której Grzegorz spędził
torturowany 15 lat. Wszystko za sprawą króla Armenii Tiridatesa
III, który kazał umieścić tam niepokornego chrześcijanina.
Podobno gdy po pewnym czasie król zwariował, to właśnie Grzegorz
go uleczył. W podzięce król przyjął chrześcijaństwo. Chor
Wirap słynny jest jeszcze dzięki temu, że znajduje się tuż przy
granicy z Turcją, rzut beretem od Araratu. Widok na górę, a także
na pobliski Iran, jest rzeczywiście niezapomniany.
Z Chor Wirap pieszo
idziemy do umownego przystanku marszrutki,
ale ta, przepełniona, nie zatrzymuje się, więc łapiemy stopa. Na
dwa razy, ale szybko, udaje nam się dojechać do miejscowości
Artashat, gdzie łapiemy busa do Erywania.
Wieczorem zabieramy Sarę
na dwa place zabaw i zdążamy jeszcze zwiedzić ciekawy kościółek,
który jest wciśnięty w środek blokowiska.
Rano jedziemy marszrutką
do Gruzji, do Tbilisi (koszt: 6
tys. dram za osobę, Sara na kolanach gratis, ale nie ma kompletu).
Droga jest masakralna, wije się pomiędzy potężnymi górami. Za
oknem widzimy ośnieżony wierzchołek góry Aragats (4095 m n.p.m.),
najwyższego szczytu Armenii.
Na granicy przezywany
szok – o ile po stronie armeńskiej jest typowy bałagan, to za
szlabanem wita nas efektowny napis „Georgia” na przystrzyżonym
trawniczku i klimatyzowane pomieszczenie odprawy paszportowej z
placem dla dzieci! Wykształcony na Zachodzie prezydent Saakaszwili
bardzo mocno „pcha” Gruzję w objęcia Europy i na każdym kroku
stara się pokazać, do jakiego kręgu kulturowego należy/powinien
należeć jego kraj. Stąd (pozorny) porządek, flagi Unii przed
gruzińskimi urzędami czy możliwość wjazdu obywateli UE do Gruzji
na podstawie zwykłego dowodu i bez wiz. Tuż za granicą wszystko
jednak wraca do „normy” – spacerujące po drogach krowy
uświadamiają nam, że nie jesteśmy w Europie.
Marszrutka
wysadza nas pod dworcem kolejowym, skąd metrem, z przesiadką,
dojeżdżamy do zarezerwowanego przez www.booking.com hotelu Tacima,
mieszczącego się blisko politechniki. Niestety, okazuje się, że
nasz trzyosobowy pokój zarezerwowany jest przez Irakijczyków, a w
zaproponowanym zatyka się kanalizacja, a woda leje się wszędzie i
przenika przez wyremontowane ściany. Ach, tutejsza myśl budowlana!
Śniadanie natomiast składa się z chleba, chaczapuri
(najpopularniejsze gruzińskie danie – placek z z serem,
ewentualnie innym wkładem) i dżemu, a wszystko to przynoszone jest
przez właścicieli z ich mieszkania w bloku obok, ponieważ „hotel”
składa się tylko z trzech pokoi – nie ma recepcji, kuchni ani
żadnego zaplecza. Niedostatki gospodarze starają się
zrekompensować uśmiechem:)
Szybko wyczajamy
pobliską restaurację, w której po raz pierwszy kosztujemy drugiej
narodowej potrawy Gruzji – chinkali. Jeden powie, że te „sakiewki”
z ciasta, w środku których znajduje się mięsna kulka, która
podczas gotowania wydziela bulion, to coś niesamowicie oryginalnego.
Drugi, że to zwykła odmiana naszych pierogów z grzybami i kapustą,
ukraińskich pielmieni czy włoskich ravioli. Nam smakowało, Sarze
również. Podobnie jak miejscowy rosół, piwo (szczególnie
Natakhtari i Mtieli) i lemoniada w charakterystycznym kolorze płynu
Ludwik z dodatkiem oryginalnego estragonu. Trzeba jednak przyznać,
że miejscowe jedzenie jest dość toporne – podstawą są tak
naprawdę różnego rodzaju „buły” i... kolendra, która
dodawana jest tu chyba do wszystkiego. Aż dziw, że przy takiej
diecie niezły wygląd udaje się zachować tylu Gruzinkom (wszystkie
chodzą wystrojone i koniecznie na wysokich obcasach!). Inne
miejscowe specjalności również coś nam przypominały – lobio to
odmiana fasolki po bretońsku, a smażony ser to narodowa potrwa
Słowacji.
Dość
o jedzeniu. Zwiedzanie Tbilisi zaczynamy od... wizyty na dworcu
kolejowym. Chcemy rozeznać się co do możliwości zakupu biletu w
głąb kraju. Jak wiadomo na wschodzie bywają z tym problemy. Już
na miejscu przypadkiem dowiadujemy się, że do Swanetii można
dostać się także samolotem, i to za 75 lari/os. (1 lari=ok. 2 zł).
Nie mamy ochoty tłuc się kawał marszrutką, ale niestety bilety
lotnicze są niedostępne. Kupujemy więc bilety w wagonie sypialnym
(I klasa, 30 lari) na za 5 dni do Zugdidi, skąd będziemy się
jeszcze musieli dostać do Mestii. Odległości nie są tu wielkie,
ale pokonywanie ich często przywodzi na myśl Afrykę.
Pół dnia załatwiania,
ale w końcu oglądamy miasto. Zaczynamy od Placu Republiki z
ratuszem i efektownym złotym pomnikiem św. Jerzego, a potem katedrę
Sioni z VI/VII w. i bardzo fajne klimatyczne uliczki na starówce. Z
zewnątrz wszystko wygląda nieźle, za to za fasadami często kryją
się ruiny. Nowy i efektowny jest za to Most Pokoju dla pieszych na
rzece Kura, ale nie wiadomo, czy podoba się miejscowym, ponieważ
nazywają go podpaską.
Po południu w jednej z
knajp w naszej okolicy spotykamy 5 fanów czeskiej Victorii Pilzno,
od których dowiadujemy się o meczu ich drużyny z Metalurgi Rustavi
w ramach Ligi Europejskiej. Nie mogę (Norbert) przegapić takiej
okazji i jadę taksówką na 27-tysięczny Stadion Micheila
Meschiego. Mimo że obiekt ma niewiele ponad dekadę, przypomina
ruinę. Aż dziw, że UEFA zdecydowała, że za 3 lata odbędzie się
tu Superpuchar Europy. Mecz 3-1 wygrywają Czesi. Gospodarze bardzo
przeżywają spotkanie i prawie każdy zagryza słonecznik:)
Kolejnego dnia zwiedzamy
miasto po drugiej stronie Kury. Na początek wielki Sobór Trójcy
Świętej, siedzibę patriarchy Gruzji. Obiekt wyróżnia się
gabarytami – to podobno trzecia największa świątynia prawosławna
na świecie. Potem kierujemy się pod pałac prezydencki przykryty
wielką niebieską kopułą (przypomina Reichstag w Berlinie), a
następnie wracamy na starówkę. Potem spacerujemy główną ulicą
miasta – Rustaveli. Mieści się tu parlament (świadek wojny
domowej ciekawie opisanej w książce W.Jagielskiego „Dobre miejsce
do umierania”), teatr, opera, drogie sklepy i wiele knajpek.
Wieczorem idziemy na pokaz fontann.
Wyprawiamy się też poza Tbilisi.
Najpierw do dawnej stolicy Gruzji (a w zasadzie Iberii), Mcchety z
listy UNESCO. Jedziemy marszrutką fragmentem słynnej Gruzińskiej
Drogi Wojennej, szlaku łączącego Tbilisi z rosyjskim
Władykaukazem. Na miejscu oglądamy klasztor Samtawro z ciekawą
dzwonnicą, a potem otoczoną murem katedrę Sweti Cchoweli z XI w.,
gdzie koronowano i pochowano wielu władców Gruzji. W środku
natrafiamy na ślub. To tu bardzo ważna uroczystość – w Tbilisi
widzieliśmy orszak ślubny złożony z wielu samochodów, z ludźmi
wystającymi z okien z butelkami szampana:) Samo położenie miasta
też jest bardzo ciekawe – u zbiegu dwóch rzek: Kury i Aragwi, a
nad wszystkim góruje wielkie wzgórze z klasztorem Dżwari.
Wieczorem wjeżdżamy
kolejką górską na górujące nad Tbilisi wzgórze, gdzie znajduje
się twierdza Narikala i wielki pomnik Matki-Ojczyzny. Poznajemy tam
parę z Polski – Gosię i Grześka, z którymi piwkujemy potem w
kultowej knajpie KGB.
Rano, lekko zmęczeni
biesiadą, nie zdążamy na pociąg, idziemy więc na dworzec złapać
marszrutkę do odległego o 80 km Gori. Tam propozycję nie do
odrzucenia składa nam taksówkarz – zabierze nas za tę samą cenę
co bus (8 lari). Jak to możliwe? Po drodze widzimy osiedla domów
wybudowanych dla uchodźców z Osetii Południowej, którzy uciekali
przed wojną w 2008 r.
W Gori wsiadamy w
taksówkę, która już za 20 lari w dwie strony zabiera nas do
skalnego miasta Upliscyche, jednej z najstarszych osad miejskich w
Gruzji. Położone na zboczu jaskinie z V w. p n.e. to ciekawa
atrakcja, nawet dla Sary. Bardzo podobają się jej też wielkie
jaszczurki, które wygrzewają się na kamieniach.
Samo Gori wygląda dość
siermiężnie, a największą atrakcją jest muzeum Stalina (przy
ulicy Stalina), który się tu urodził. Można tu zobaczyć jego
pomnik i dom, w którym mieszkał. Jest on obudowany czymś w rodzaju
mauzoleum. Pod miastem widać natomiast kilka śladów po rosyjskich
bombardowaniach (m.in. zniszczony silos) z 2008 r.
Następnego
dnia po powrocie do Tbilisi zwiedzamy jeszcze 75-tysięczny stadion
Borisa Paichadze – narodową arenę Gruzji, a potem wsiadamy w
nocny pociąg sypialny do Zugdidi. Jesteśmy przerażeni panującym w
nim upałem, ale na szczęście później zaczyna działać klima.
Podróż umila nam biesiada w przedziale starszego Swana
(mieszkańca Swanetii), który częstuje nas domowym winem nalewanym
prosto z 25-litrowego kanistra!
O 7 rano docieramy do
Zugdidi, gdzie na „białasów” czekają już trzy marszrutki do
Mestii. Bagaże lądują na dachu, a my czekamy, bo chętnych jest
mniej niż miejsc (to tu normalna praktyka). W końcu jedna
marszrtuka rusza, Sara śpi, a my podziwiamy niesamowite widoki.
Droga to jeden wielki koszmar – serpentyny wiją się na
niebotycznych wysokościach, a kierowca jedzie „po bandzie”.
W końcu docieramy do
magicznej Mestii, stolicy Swanetii, miejscu z listy UNESCO. Od wieków
mieszkają tu ludzie odizolowani od reszty, posługujący się
odrębnym językiem, praktykujący do niedawna zemstę rodową.
Pozostałością po tym zwyczaju są charakterystyczne strzeliste
średniowieczne baszty obronne, w których ukrywano się przed
agresorami.
Spontanicznie decydujemy
się na zamieszkanie w Manoni's Guesthouse, gdzie poznajemy świetne
towarzystwo z Polski, Francji, Rosji, Azerbejdżanu i Szwajcarii. To
zwykły stary, wiejski dom z tarasem, na którym biesiadujemy.
(Ciekawostka: miejscowy samogon – czaczę – nalewają nam w
sklepie z wielkiej plastikowej butli do zwykłej butelki po wodzie
mineralnej. Cena – 3 lari za 0,5 l:).
To miejsce strasznie nam
się podoba. Sara jest zachwycona spacerującymi po ulicach krowami,
tym, że może zobaczyć dojenie krowy czy karmić świnki. My za to
jesteśmy pod wrażeniem kamiennych baszt (do jednej udaje nam się
wejść) i gór, najpiękniejszych, jakie widzieliśmy. Ośnieżone
szczyty Kaukazu za oknami wyglądają niesamowicie.
W sumie robimy trzy
całodzienne wyprawy. Pierwsza – w kierunku lodowca położonego na
zboczach Uszby (4710 m n.p.m.). Góra podobna jest do Matterhornu i
podobno przy próbach podejścia ginie wiele osób. Nasza trasa jest
łatwa, bo wiedzie szutrową drogą nad rzeką Inguri, jednak Sara w
nosidełku na plecach robi swoje:) Drugiego dnia idziemy wzdłuż
strumienia pnącego się na północ od Mestii. Niestety, szybko
tracimy z oczu znaki i kawał drogi idziemy na czuja. W drodze
powrotnej zdajemy sobie sprawę, jaką stromiznę pokonaliśmy.
Trzecia wyprawa, już z wózkiem, wiedzie asfaltową serpentyną w
kierunku wsi Hatsvali. Mijające nas z rzadka samochody nie mogą
uwierzyć, że komuś, na dodatek z małym dzieckiem – chce się tu
wspinać. Widoki są niesamowite, najpiękniej wygląda ośnieżona
Uszba i równie biały Tetnuldi (4858 m n.p.m.). Trasy urozmaicają
nam „pikniki”, podczas których rytuałem jest moczenie nóg w
górskich strumykach.
Pora
jechać dalej, do Batumi. Pakujemy się do dużej marszrutki i
ruszamy. Na nieszczęście minionej nocy było święto Kvirykoby,
najważniejsze wydarzenie w życiu Swanów, podczas którego ostro
się pije, zarzyna barany i rywalizuje np. w dźwiganiu kamieni. Nasz
kierowca raczej sobie nie żałował, bo pod ręką ma puszkę po
piwie i zasypia za kierownicą. Na tych zakrętach położonych na
skalnych półkach! Gdy łapie pobocze, robi przerwę, a my prosimy
siedzące z przodu Ukrainki, aby ciągle go zagadywały. Sara źle
się czuje, a na dodatek na prostej już drodze cudem unikamy
zderzenia z krowami. Nigdy więcej marszrutek!
Kaukascy kierowcy jeżdżą
fatalnie. Większy ma pierwszeństwo, a pieszy nie ma żadnych praw –
tak jest też w krajach arabskich czy w dalekiej Azji. Ale tu po raz
pierwszy widzimy nowy styl: rozpędzić auto, a potem ostro po
heblach! Przez taką jazdę tworzą się korki, a chaos na drogach
jest jeszcze większy.
Po 6-godzinnej jeździe
wysiadamy w Batumi kompletnie wykończeni. Na dodatek wita nas
niesamowita duchota. Postanawiamy więc, że znajdziemy jakiś
przyzwoity nocleg, koniecznie z klimą. Ceny są ostre, a szczyt
chały to 50 lari za przechodni pokój, którzy składa się z dwóch
łóżek i dyndającej z sufitu żarówki. Po krótkim rekonesansie
decydujemy się na fajny hotel L Bakuri (dwójka za 80 lari) – przy
głównej ulicy miasta Chavchavadze, ale jednak trochę na uboczu.
Batumi jest dość
ciekawym miastem. Na morzem jest bulwar w stylu europejskim, jedyna
chyba w Gruzji ścieżka rowerowa, a centrum podbiły hotele
światowych sieci (w tym Sheraton przypominający Pałac Kultury).
Wszędzie widać też rozmaite rzeźby i inne atrakcje dla turystów
(rządzą Rosjanie i Turcy). Trochę dalej jest już jednak swojski
syf i chaos.
Atrakcje dla Sary to
przede wszystkim kąpiele w cieplutkim Morzu Czarnym, gdzie nasza
córka poczyniła niesamowite postępy w pływaniu. A także wizyta w
świetnym delfinarium, ogromnym ogrodzie botanicznym, na pokazie
fontann i w wesołym miasteczku.
Po
pięciu dniach laby nad morzem wracamy do Armenii. Zniechęceni do
marszrutek decydujemy się na mega drogi pociąg sypialny (105
lari/os., wyjazd 15.25, przyjazd 7.30) z leżącego pod Batumi
Makhinjauri do Erywania (jedzie trochę naokoło, przez Tbilisi).
Pochłonięty zakupami cudem wskakuję (Norbert) do jadącego już
pociągu. W międzyczasie Ola zdążyła już zaalarmować
prowadnicę, konduktora siedzącego w każdym wagonie, że brakuje męża:) W pociągu
Sara kumpluje się z Giorgiem, ormiańskim chłopcem, z którym
oglądają na laptopie bajki. My natomiast dzielimy się wrażeniami
z jego rodzicami, którzy pracują w... elektrowni atomowej Metsamor,
która podobno leży na uskoku tektonicznym.
W Erywaniu kierujemy się
do innej niż poprzednio kawalerki, bo tamta jest zajęta. Świetnie
trafiamy, nasze mieszkanko przy ul. Aleka Manukyana jest bardzo
nowoczesne i dobrze położone.
Ostatnie dwa dni
spędzamy na zakupach (świetne wino z granatu), wizycie w
oryginalnym muzeum sztuki nowoczesnej Cafesjana, wesołym miasteczku
i na kawałku meczu Pjunik Erewań-Impuls Dilijan (1-2). Odwiedzamy
też muzeum ludobójstwa. Ormianie walczą o uznanie, że na początku
XX w. Turcy wymordowali 1,5 mln ich przodków.
Zakaukazie ma naprawdę
trudną historię. Armenia jest w sporze nie tylko z Turcją.
Zamknięta granica nie pozwala dostać się także do sąsiedniego
Azerbejdżanu (długa podróż naokoło zniechęciła nas zresztą do
wizyty w tym kraju, co mieliśmy wcześniej w planach). Oba kraje
spierają się bowiem o Górski Karabach, który Armenia cudem
wyrwała większemu i bogatszemu sąsiadowi. Oraz o Nachiczewan,
który z kolei z terytorium Armenii Rosja wykroiła dla Azerów, aby
ci mogli graniczyć z bratnią Turcją. W Gruzji też nie jest wesoło
– wspomniana wojna z Rosją i w konsekwencji praktyczne oddzielenie
się Osetii Południowej czy wcześniejsza secesja Abchazji (udana) i
Adżarii (nieudana) – to tylko niektóre z problemów.
Tym niewesołym akcentem
kończymy relację z naszej wyprawy:) Wymagała ona więcej wysiłku,
niż można się było spodziewać. Mimo kolorowych reklam w
telewizji zachęcających do wizyty w tamtym regionie, spokojnie mogą
tam jechać poszukiwacze przygód. To jednak cały czas jest Wschód:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz