sobota, 28 sierpnia 2010

MAROKO

2010 r.

Nasza relacja z tego wyjazdu to raczej opis nie dla backpackerów, a dla... rodziców, z cyklu: jak podróżować z niemowlakiem.
   Ponieważ, jak zwykle, ciągnęło nas jak najdalej, długo zastanawialiśmy się gdzie można pojechać z 8-miesięcznym bobaskiem. Dla jednych nie do wyobrażenia jest choćby jazda z niemowlakiem samochodem na odległość kilkuset kilometrów, inni ruszają z dzieciakami w dalekie zakątki zaraz po urodzeniu. Ciekawe, ale jałowe dyskusje na ten temat, można znaleźć na tematycznych forach.
    Zdecydowaliśmy się na Maroko. W naszym przypadku było tak, że – jak na rozsądnych ludzi przystało:) – bardzo poważnie podeszliśmy do tematu. Biuro podróży nękaliśmy więc pytaniami o wyposażenie hotelu (łóżeczko, dywan, czajnik), a o kwestie zdrowotne pytaliśmy nawet w instytucie chorób tropikalnych. Poradzono nam dbanie o higienę (co za odkrycie:), ze szczepionek zrezygnowaliśmy, i uspokojono, że plusem jest karmienie Sary piersią. To przeważyło o naszym wyjeździe, ponadto zdecydowaliśmy, że całe dodatkowe jedzenie – przeciery w słoiczkach i soczki – weźmiemy z Polski. Sama ta jedna walizka ważyła 12 kg:)

Jak wspomnieliśmy, zdecydowaliśmy się na biuro podróży. Lecieliśmy więc czarterem, a na miejscu, w Agadirze, czekał na nas niezły hotel Kenzi. Słowo o locie. Baliśmy się wpływu zmian ciśnienia na dziecko (o tym też poczytacie w necie:), ale podawanie płynów przy starcie i lądowaniu załatwiło sprawę. Większym problemem byli chlający obok rodacy. Jedna z pań, po zwróceniu jej przez kogoś uwagi, że zachowują się bardzo głośno, stwierdziła mniej więcej: "Nie po to zapierdalam 11 miesięcy, żeby raz w roku nie móc się kurwa wyszaleć". Szaleństwo polegało też na chowaniu wódki przed stewardessami. A więc klimat szkolnej wycieczki...
     Po wylądowaniu, przyjeździe autokarem na miejsce i załatwieniu formalności meldunkowych, poszliśmy do pokoju, w którym, niestety, nie było ani łóżeczka, ani dywanu. To pierwsze załatwiliśmy od ręki, a rano przenieśliśmy się do innego pokoju, w którym Sara mogła już spokojnie raczkować. Ile jednak musieliśmy się natłumaczyć obsłudze skąd ta fanaberia!:)

Sarze najbardziej podoba się wielkie łóżko, na którym się tarzamy, a nam zacieniony ogród nad basenem, który zresztą był głównym argumentem za tym hotelem. A tak w ogóle to słońce nie było wcale dokuczliwe (o czym też przeczytaliśmy wcześniej), bo w Agadirze panuje specyficzny mikroklimat – temperatura ok. 25-30ºC, a za sprawą oceanu często jest dość mglisto. Część rodaków była zawiedziona, że nie przywiezie z Maroka opalenizny, na jaką zawsze można liczyć np. w Egipcie. Woda w basenie też nie była „zupą”, więc Sara wystrzegała się kąpieli:) Gwoli ścisłości dodajmy, że mrozy też tam nie panowały, a jednego dnia od pustyni wiatr przywiał taki żar, że wszyscy uciekali do domów. W końcu to Afryka!
      Z tego też powodu na pobliską plażę zabieraliśmy namiot/osłonę przed słońcem, w którym Sara ucinała sobie drzemki.

Nasz codzienny rytuał wyglądał mniej więcej tak: wielkie śniadanie z super plackami smażonymi na bieżąco, plaża, obiad na mieście, wylegiwanie się nad basenem (przez dwa tygodnie przeczytaliśmy chyba po 8 książek:) i kolacja. Do tego oczywiście przerwy na karmienie Sary – piersią i podgrzewanymi w przywiezionym przez nas podgrzewaczu gotowymi potrawami.
     Słowo o jedzeniu. Jadąc do Maroka spodziewaliśmy się, jako fani kuchni arabskiej, nie wiadomo czego. Tymczasem w Agadirze fajnych knajpek dla miejscowych było tyle, co kot napłakał. Mimo że unikaliśmy miejsc turystycznych, rzadko kiedy byliśmy zachwyceni jedzeniem. Najsłynniejsze danie to tadżin – mieszanka mięsa i warzyw w glinianym garnku. Podstawą jest też oczywiście kuskus, dlatego wzięliśmy go również Sarze z Polski w słoiczkach. Jest też zupa z soczewicy harira i dobre desery – bardzo słodkie ciastka z migdałami. Do tego obowiązkowo super herbata z mięty. Brzmi fajnie, ale mimo wszystko byliśmy zawiedzeni lekką monotonią. Również małą dostępnością kebabów, które uwielbiamy.


Sam Agadir także nie powala na kolana. To 700-tysięczne miasto 50 lat temu zostało praktycznie doszczętnie zniszczone – w trzęsieniu ziemi zginęło 15 tys. osób.
   Dziś największą atrakcją jest 10-kilometrowa plaża i wielkie wzgórze dominujące nad miastem z ruinami zamku. Warto zobaczyć też targowisko dla miejscowych (trudno to nazwać sukiem), kilka meczetów – w tym jeden nowy z wielkim minaretem (nie byliśmy w środku), mały park/ogród botaniczny i fajny, syfiasty port, w którym na bieżąco oprawiane są ryby. Obok jest zagłębie „knajpek”, a właściwie bud z blachy falistej, w których wałęsają się koty i naganiacze, ale gdzie można zjeść dobre ryby. Dla kontrastu z drugiej strony portu (tej bliższej centrum) jest marina z wypasionym osiedlem strzeżonym w stylu spotykanym na Lazurowym Wybrzeżu. Pasuje tu jak pięść do nosa.
     Z innych ciekawostek jest tu jeszcze strzeżona rezydencja króla, kościół katolicki, dość ciekawy stadion i deptak, przy którym jest McDonald's! Słowem: globalizacja. Wieczorami spotkać można handlarzy haszyszem i... prostytutki. W muzułmańskim kraju?! Zwiedzanie utrudnia typowy dla krajów arabskich „brak zasad w ruchu kołowym”:) Przy dłuższych dystansach ułatwieniem są za to bardzo tanie taksówki (np. 3-6 zł za kurs).
     Pod miastem zlokalizowany jest wielki hipermarket Marjane, gdzie jest bardzo dużo fajnych, oryginalnych produktów, np. miód z eukaliptusa, dżem z fig, owoce, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy itp. Z racji naszej sytuacji rodzinnej:) szczególnie interesował nas dział z produktami dla dzieci; niestety, sprzedawane tam pieluchy pod marką Pampers są bardzo plastikowe. Radzimy więc zabrać z Polski, podobnie jak jedzenie w słoiczkach, bo tamtejsze mają dosyć egzotyczny skład. Niesamowity jest dział z alkoholem: z oddzielnym wejściem, przy którym ochroniarz spisuje dane z paszportów. Allahu akbar! Hurtowo kupowaliśmy piwa Stork, Flag, ale najwięcej piliśmy rumu i ginu (dobre na żołądek w tropikach;)
     W centrum odkryliśmy natomiast mniejszy market Uniprix, który przypomina nasze dawne gieesy. Czyli mydło i powidło:)

Żeby zobaczyć coś więcej, zdecydowaliśmy się wypożyczyć samochód. Obeszliśmy kilka wypożyczalni, ostatecznie skorzystaliśmy z Lotus Cars, gdzie strasznie zdziwiło ich nasze pytanie o fotelik dziecięcy. W końcu skądś go pożyczyli, a my ruszyliśmy w drogę. Jedziemy w kierunku Marakeszu samochodem Renault Symbol, praktycznie nieznanym w Europie modelem. To auto jest miękkie, wydaje się, jakby było zrobione z kartonu. Najważniejsze jednak, że ma klimę, co bardzo pomaga, bo przez szybę czuć żar pustyni. Mijamy słynne drzewa arganowe, po których chodzą kozy (!), a potem, jadąc nie najgorszą autostradą, wspinamy się na pierwsze wzniesienia Atlasu Wysokiego. Samochód strasznie muli, a przydrożne znaki ostrzegają kierowców o bardzo dużym nachyleniu terenu. Po prawej majaczą nam naprawdę duże, żółte wierzchołki, wśród których musi się ukrywać najwyższy szczyt północnej Afryki, Dżabal Tubkal (4167 m n.p.m.).

Dojeżdżamy do milionowego Marakeszu, gdzie na drogach panuje już kompletny chaos. Kierujemy się w okolice dworca kolejowego, gdzie znajdujemy miły, a przede wszystkim czysty hotelik. Najważniejsze, żeby nie panoszyły się karaluchy:)
     Zostawiamy samochód (na ulicy płaci się za to samozwańczemu parkingowemu), a miasto zwiedzamy pieszo, prowadząc wózek zakryty pieluchą, bo jest tu zdecydowanie bardziej gorąco. Oglądamy z zewnątrz XII-wieczny meczet Kutubijja z blisko 70-metrową wieżą. W Maroku, w przeciwieństwie np. do bardziej konserwatywnej Syrii, obcy nie są mile widziani w meczetach. Potem idziemy na słynny plac Dżamaa al-Fina, jak piszą w przewodnikach – najdziwniejszy plac świata. Czego tam nie ma? Akrobaci, zaklinacze węży ze słynnymi tańczącymi kobrami, muzycy, opowiadacze historii, sprzedawcy wszystkiego itp. Do tego stragany z jedzeniem i pysznymi, wyciskanymi z owoców świeżymi sokami.
     Po przejściu tego ogromnego placu szwędamy się po fajnej, choć zaniedbanej medynie z mnóstwem ciekawych bram. Życia nie ułatwiają nam wszechobecni motocykliści, którzy wręcz ocierają się o ludzi. Szaleństwo! Wieczorem próbujemy znaleźć kebaba, ale zajmuje nam to sporo czasu.
     Rano znów idziemy do serca miasta – placu, a potem na suk, jeden z ciekawszych, jakie widzieliśmy. Wielkie targowisko podzielone jest według branż. I tak można trafić w zaułek z jedzeniem, przyprawami, owocami, wyrobami kowalskimi, lampami, w miejsce gdzie garbuje się i barwi skóry... Podróż w czasie!

Z Marakeszu jedziemy w kierunku oceanu już zwykłą, bardziej lokalna drogą, przy której widać kolejne zderzenie z tradycją: ludzie mieszkają w glinianych chałupach, a towary transportują na osiołkach. Niezapomniane widoki.
    Naszym celem jest Essaouira, miasto-twierdza, kiedyś mekka hipisów przyjeżdżających tu palić zioło (podobno był tu sam Jimy Hendrix), a dziś cel wielu turystów i – z uwagi na silne wiatry – windsurferów.
     Miasto jest urocze. Jego najstarsza część składa się labiryntu wąskich uliczek otoczonych murem obronnym z bramami, na który można się wspiąć. Panuje tu luz blus, spotkać można nawet rastamanów.
     Wieczorem decydujemy się na powrót do Agadiru, choć obawiamy się położonej nad oceanem drogi, o której krążą tu legendy. Rzeczywiście, jest ostro, długi czas jedzie się na skalnej półce, a w dole jest przepaść. Trasa jest bardzo kręta, a często znienacka coś wyjeżdża nam z naprzeciwka. W końcu jednak dojeżdżamy, choć po drodze zatrzymuje nas jeszcze policja, oczekując łapówki nie wiadomo za co. Udajemy Greka, więc nas puszczają:)
     Powrót z Maroka jest już bez przygód. Sara śpi zarówno podczas dojazdu na lotnisko, jak i w samolocie, a my wspominamy ten ciekawy, choć inny od pozostałych wyjazd.

piątek, 18 czerwca 2010

LITWA/ŁOTWA/ESTONIA

2010 r.

Na początku czerwca 2010 r. nasza Sara miała niewiele ponad 6 miesięcy, ale pomimo to postanowiliśmy ruszyć gdzieś w drogę, choćby niedaleko. Wykorzystaliśmy długi weekend i pojechaliśmy samochodem do krajów bałtyckich.
     Niestety, z wolnego chciało skorzystać dużo więcej osób, przez co na wyjazd z Warszawy straciliśmy dwie godziny utykając w korkach. Ponieważ mieliśmy dość napięty plan, robiło się nerwowo. Do tego pod Wyszkowem złapała nas ogromna burza, którą musieliśmy przeczekać na stacji benzynowej. Później też się nie układało: w Łomży znów trafiliśmy na ogromne korki, a po wjeździe na Litwę, gdy było już ciemno, o mało nie zgubiliśmy podwozia na nieoznakowanym garbie zwalniającym na drodze. Swoje zrobiły też częste postoje na karmienie Sary (która dobrze zniosła podróż), ale to akurat planowaliśmy:)

Do Wilna dojechaliśmy po drugiej w nocy, ale jeszcze trochę zajęło nam znalezienie zabukowanego w Polsce hotelu (nigdy nie korzystamy z GPS-a, jesteśmy fanami map;). Ecotel ma średni, powiedzmy, standard, ale za to zlokalizowany jest blisko centrum. O trzeciej położyliśmy do łóżeczka śpiącą Sarę, sami też padliśmy.
      Rano nie ma lekko: pobudka! Trzeba zwiedzać, bo program był bardzo napięty. Po prysznicu, śniadaniu (w cenie noclegu) i spakowaniu się ruszyliśmy „w miasto”.
     Pierwsze kroki skierowaliśmy na pobliski stadion Żalgirisu, a potem do przepięknie zdobionego kościoła św. Piotra i Pawła na Antokolu z niesamowitym kryształowym żyrandolem w kształcie łodzi, który (Norbert) znałem z wcześniejszej wizyty na Litwie. Potem zrobiliśmy sobie spacer nad rzeką Wilią i doszliśmy do centrum, gdzie kontemplowaliśmy basztę Giedymina i katedrę z kaplicą św. Kazimierza. Ze względu na dziecko i upał zrobiliśmy sobie na jakimś skwerze mały piknik, a potem ruszyliśmy zobaczyć dom Adomasa Mickieviciusa, znaczy Adama Mickiewicza:), piękny gotycki kościół św. Anny i Ratusz, przed którym przewijaliśmy Sarę:) Na deser była wizyta w Ostrej Bramie ze słynnym obrazem, a stamtąd wróciliśmy, znów przez centrum, do hotelu po samochód, skąd wyjechaliśmy do Rygi.
   Droga była całkiem niezła, ruch niewielki, ale mimo to do stolicy Łotwy dotarliśmy zmęczeni – we znaki dała się nam jeszcze ciężka podróż na Litwę.

Bardzo szybko znaleźliśmy zarezerwowany wcześniej przyjemny hotelik Jacob Lenz położony niedaleko od centrum, w którym Sara natychmiast rzuciła się na łóżko „rozprostować kości”. Zobaczyliśmy też jaką frajdę sprawia jej odkrywanie nowych miejsc. Dopiero tu porządnie odpoczywamy po wariackim zwiedzaniu Wilna.
     Następnego dnia, solidnie wyspani, ruszamy na miasto. Na początek wchodzimy na pobliski stadion Skonto Ryga. Nie jest ogrodzony, więc nie trzeba kombinować. Rzadko tak się zdarza:) Potem maszerujemy z Sarą w wózku pod 35-metrowy Pomnik Wolności, pod którym żołnierze pełnią wartę honorową, oglądamy operę, a następnie maszerujemy wąskimi uliczkami po odnowionej starówce. Zatrzymujemy się pod słynnymi średniowiecznymi kamienicami Trzej Bracia, oglądamy kilka ciekawych kościołów, katedrę protestancką, secesyjny Dom Kotów z rzeźbami tych zwierząt na dachu, wreszcie wielkie hale targowe z super stoiskami rybnymi, na których były bardzo dziwne gatunki ryb. W końcu posilamy się w barze dla lokalsów świetnym chłodnikiem i pierożkami. Szkoda, że tu nie zawijają ich w gazety:)
     Wieczorem robimy zakupy w pobliskim hipermarkecie (ceny podobne jak u nas) i ucztujemy w hotelu.

Następnego dnia postanawiamy przejechać się nad Zatoką Ryską do pierwszego większego miasta w Estonii – Parnu, żeby choć trochę zorientować się w specyfice Estonii, która kojarzyła się nam ze Skandynawia. Zatrzymujemy się na poboczu, żeby na kocyku nakarmić Sarę, potem, już za granicą, kontroluje nas straż graniczna i jedziemy dalej. Droga jest świetna: choć niezbyt szeroka, to praktycznie pusta. Dookoła lasy i znaki – uwaga na łosie. Północ! Decydujemy się więc na szalony krok – jazdę, w sumie 310 km, do Tallinna. A przecież trzeba będzie jeszcze wrócić:)

Docieramy do stolicy Estonii i szukamy parkingu położonego jak najbliżej centrum, żeby nie tracić czasu. Zostawiamy samochód na przydworcowym placu (tego dnia za darmo) i idziemy pieszo z wózkiem na starówkę. Wspinamy się do pięknego, XIX-wiecznego Soboru Aleksandra Newskiego, oglądamy pobliski parlament – Riigikogu, potem baszty zamkowe, a następnie schodzimy niżej, żeby pokluczyć wąskimi uliczkami. Docieramy do Kościoła św. Olafa z ponad 123-metrową wieżą dominującą nad miastem, a potem robimy przerwę w niedrogiej knajpce z lokalnym jedzeniem. Na deser zostawiamy sobie jeszcze gotycki ratusz i mury miasta.
     Powrotna droga mija bardzo szybko. Wieczorem docieramy do Rygi i szukamy jakiejś knajpy z jedzeniem. Niestety, mimo że jest jeszcze widno, wszystko jest pozamykane, a miejscowi radzą nam udać się do McShita. A fuj! Ostatecznie kupujemy mega pizzę (strasznie droga), piwo i robimy wielką ucztę w hotelu. Uff, ponad 600 km za nami, do tego ostre zwiedzanie w jeden dzień!

Rano jedziemy na Litwę. Znów mamy fajny postój – rozkładamy kocyk na trawniku obok zdziwionych tirowców:) W miarę sprawnie dojeżdżamy do Kowna, choć drogi na Litwie nie są już tak puste jak te bardziej na północy. Przez słabe oznaczenie ulic kompletnie nie możemy znaleźć hotelu. Sporo kluczymy po mieście, w końcu się udaje. Tym razem przenocujemy w lepsiejszym, 3-gwiazdkowym Centre Hotel Nuova (cena przystępna), choć parking znajduje się na obskurnym dziedzińcu.
      Szybko ruszamy pieszo w kierunku centrum. Co warto zobaczyć? Synagogę i oczywiście starówkę, która nieco przypomina... Radom. Idziemy więc deptakiem, gdzie zatrzymujemy się na świetne i tanie jedzenie i piwko, oglądamy archikatedrę św. Piotra i Pawła, rynek z XVI-wiecznym ratuszem z 53-metrową wieżą, bazylikę i zamek, który akurat był w remoncie. Potem robimy spacer nad Niemnem, podziwiamy wielką cerkiew garnizonową i wracamy do hotelu.
      Rano wysypiamy się i spokojnie, już bez przygód, docieramy do Warszawy. Kraje bałtyckie zdobyte!