2010 r.
Nasza
relacja z tego wyjazdu to raczej opis nie dla backpackerów, a
dla... rodziców, z cyklu: jak podróżować z niemowlakiem.
Zdecydowaliśmy
się na Maroko. W naszym przypadku było tak, że – jak na
rozsądnych ludzi przystało:) – bardzo poważnie podeszliśmy do
tematu. Biuro podróży nękaliśmy więc pytaniami o wyposażenie
hotelu (łóżeczko, dywan, czajnik), a o kwestie zdrowotne pytaliśmy
nawet w instytucie chorób tropikalnych. Poradzono nam dbanie o
higienę (co za odkrycie:), ze szczepionek zrezygnowaliśmy, i
uspokojono, że plusem jest karmienie Sary piersią. To przeważyło
o naszym wyjeździe, ponadto zdecydowaliśmy, że całe dodatkowe
jedzenie – przeciery w słoiczkach i soczki – weźmiemy z Polski.
Sama ta jedna walizka ważyła 12 kg:)
Sarze
najbardziej podoba się wielkie łóżko, na którym się tarzamy, a
nam zacieniony ogród nad basenem, który zresztą był głównym
argumentem za tym hotelem. A tak w ogóle to słońce nie było wcale
dokuczliwe (o czym też przeczytaliśmy wcześniej), bo w Agadirze
panuje specyficzny mikroklimat – temperatura ok. 25-30ºC,
a za sprawą oceanu często
jest dość mglisto. Część rodaków była zawiedziona, że nie
przywiezie z Maroka opalenizny, na jaką zawsze można liczyć np. w
Egipcie. Woda w basenie też nie była „zupą”, więc Sara
wystrzegała się kąpieli:) Gwoli ścisłości dodajmy, że mrozy
też tam nie panowały, a jednego dnia od pustyni wiatr przywiał
taki żar, że wszyscy uciekali do domów. W końcu to Afryka!
Z
tego też powodu na pobliską plażę zabieraliśmy namiot/osłonę
przed słońcem, w którym Sara ucinała sobie drzemki.
Słowo
o jedzeniu. Jadąc do Maroka spodziewaliśmy się, jako fani kuchni
arabskiej, nie wiadomo czego. Tymczasem w Agadirze fajnych knajpek
dla miejscowych było tyle, co kot napłakał. Mimo że unikaliśmy
miejsc turystycznych, rzadko kiedy byliśmy zachwyceni jedzeniem.
Najsłynniejsze danie to tadżin – mieszanka mięsa i warzyw w
glinianym garnku. Podstawą jest też oczywiście kuskus, dlatego
wzięliśmy go również Sarze z Polski w słoiczkach. Jest też zupa
z soczewicy harira i dobre desery – bardzo słodkie ciastka
z migdałami. Do tego obowiązkowo super herbata z mięty. Brzmi
fajnie, ale mimo wszystko byliśmy zawiedzeni lekką monotonią.
Również małą dostępnością kebabów, które uwielbiamy.
Dziś
największą atrakcją jest 10-kilometrowa plaża i wielkie wzgórze
dominujące nad miastem z ruinami zamku. Warto zobaczyć też
targowisko dla miejscowych (trudno to nazwać sukiem), kilka meczetów
– w tym jeden nowy z wielkim minaretem (nie byliśmy w środku),
mały park/ogród botaniczny i fajny, syfiasty port, w którym na
bieżąco oprawiane są ryby. Obok jest zagłębie „knajpek”, a
właściwie bud z blachy falistej, w których wałęsają się koty i
naganiacze, ale gdzie można zjeść dobre ryby. Dla kontrastu z
drugiej strony portu (tej bliższej centrum) jest marina z wypasionym
osiedlem strzeżonym w stylu spotykanym na Lazurowym Wybrzeżu.
Pasuje tu jak pięść do nosa.
Pod
miastem zlokalizowany jest wielki hipermarket Marjane, gdzie jest
bardzo dużo fajnych, oryginalnych produktów, np. miód z
eukaliptusa, dżem z fig, owoce, których nigdy wcześniej nie
widzieliśmy itp. Z racji naszej sytuacji rodzinnej:) szczególnie
interesował nas dział z produktami dla dzieci; niestety,
sprzedawane tam pieluchy pod marką Pampers są bardzo plastikowe.
Radzimy więc zabrać z Polski, podobnie jak jedzenie w słoiczkach,
bo tamtejsze mają dosyć egzotyczny skład. Niesamowity jest dział
z alkoholem: z oddzielnym wejściem, przy którym ochroniarz spisuje
dane z paszportów. Allahu akbar! Hurtowo kupowaliśmy piwa
Stork, Flag, ale najwięcej piliśmy rumu i ginu (dobre na żołądek
w tropikach;)
Żeby
zobaczyć coś więcej, zdecydowaliśmy się wypożyczyć samochód.
Obeszliśmy kilka wypożyczalni, ostatecznie skorzystaliśmy z Lotus
Cars, gdzie strasznie zdziwiło ich nasze pytanie o fotelik
dziecięcy. W końcu skądś go pożyczyli, a my ruszyliśmy w drogę.
Jedziemy w kierunku Marakeszu samochodem Renault Symbol,
praktycznie nieznanym w Europie modelem. To auto jest miękkie,
wydaje się, jakby było zrobione z kartonu. Najważniejsze jednak,
że ma klimę, co bardzo pomaga, bo przez szybę czuć żar pustyni.
Mijamy słynne drzewa arganowe, po których chodzą kozy (!), a
potem, jadąc nie najgorszą autostradą, wspinamy się na pierwsze
wzniesienia Atlasu Wysokiego. Samochód strasznie muli, a przydrożne
znaki ostrzegają kierowców o bardzo dużym nachyleniu terenu. Po
prawej majaczą nam naprawdę duże, żółte wierzchołki, wśród
których musi się ukrywać najwyższy szczyt północnej Afryki,
Dżabal Tubkal (4167 m
n.p.m.).
Dojeżdżamy
do milionowego Marakeszu, gdzie na drogach panuje już kompletny
chaos. Kierujemy się w okolice dworca kolejowego, gdzie znajdujemy
miły, a przede wszystkim czysty hotelik. Najważniejsze, żeby nie
panoszyły się karaluchy:)
Po
przejściu tego ogromnego placu szwędamy się po fajnej, choć
zaniedbanej medynie z mnóstwem ciekawych bram. Życia nie ułatwiają
nam wszechobecni motocykliści, którzy wręcz ocierają się o
ludzi. Szaleństwo! Wieczorem próbujemy znaleźć kebaba, ale
zajmuje nam to sporo czasu.
Z
Marakeszu jedziemy w kierunku oceanu już zwykłą, bardziej lokalna
drogą, przy której widać kolejne zderzenie z tradycją: ludzie
mieszkają w glinianych chałupach, a towary transportują na
osiołkach. Niezapomniane widoki.
Naszym
celem jest Essaouira, miasto-twierdza, kiedyś mekka hipisów
przyjeżdżających tu palić zioło (podobno był tu sam Jimy
Hendrix), a dziś cel wielu turystów i – z uwagi na silne wiatry
– windsurferów.
Wieczorem
decydujemy się na powrót do Agadiru, choć obawiamy się położonej
nad oceanem drogi, o której krążą tu legendy. Rzeczywiście, jest
ostro, długi czas jedzie się na skalnej półce, a w dole jest
przepaść. Trasa jest bardzo kręta, a często znienacka coś
wyjeżdża nam z naprzeciwka. W końcu jednak dojeżdżamy, choć po
drodze zatrzymuje nas jeszcze policja, oczekując łapówki nie wiadomo za co. Udajemy Greka, więc nas puszczają:)
Powrót
z Maroka jest już bez przygód. Sara śpi zarówno podczas dojazdu
na lotnisko, jak i w samolocie, a my wspominamy ten ciekawy, choć
inny od pozostałych wyjazd.
Fajny wpis, my naszą sześciomiesięczną Sarę zabieramy do Norwegii i zastanawiam się, jak będzie :-) mamy już za sobą Bieszczady i było ok.
OdpowiedzUsuń