2007 r.
W
2003 r. byliśmy w Turcji i tam złapaliśmy bakcyla na Bliski
Wschód. Nie był to jakoś szczególnie popularny kierunek, ale nie
mogliśmy oprzeć się pokusie, aby znów usłyszeć na ulicy
zawodzenie muezinów.
Zaczęło
się od zdobywania wizy. Po złożeniu papierów dostałem (Norbert) uprzejmy
telefon z ambasady, że nie dostanę odpowiedniego papierka, ponieważ jestem...
dziennikarzem. Jak wiadomo, Syria to kraj rządzony w sposób,
delikatnie mówiąc, autorytarny. Pani w słuchawce poinstruowała
mnie, żebym we wniosku wizowym wpisał inny zawód – tak będzie
bezpieczniej. I tak oto zostałem urzędnikiem:)
Wystartowaliśmy
z Okęcia (po uprzedniej ewakuacji z powodu alarmu bombowego) liniami
Malev do Budapesztu. Tam przesiedliśmy się na samolot do Damaszku,
gdzie wylądowaliśmy na ranem, jeszcze o zmroku. Ponegocjowaliśmy
trochę z taksówkarzami i w końcu udaliśmy się do centrum.
Pierwsze
wrażenie było przygnębiające. Miasto zalane jest szarym betonem,
do tego wszędzie walają się sterty
śmieci i unosi się kurz.
Usadowiliśmy
się na głównym miejskim placu Męczenników, a ponieważ jak
zwykle poszliśmy na żywioł, musieliśmy rozejrzeć się za jakimś
hotelikiem. Pierwsze kroki skierowaliśmy do polecanego w
przewodnikach hotelu Al Rabie, ale po obudzeniu recepcjonisty okazało
się, że nie ma tam wolnych miejsc. W końcu zdecydowaliśmy się na
przyzwoity hotelik z widokiem na wspomniany plac i ruszyliśmy na
zwiedzanie.
Damaszek, szczycący
się mianem najstarszego nieprzerwanie zamieszkanego miasta na
świecie, ma różne oblicza. W centrum dominuje wspomniana szarość
i przytłaczający beton. Do tego szkielety niewykończonych budynków
i wielkie plakaty z podobiznami Hafeza i Baszara Assada – ojca i
syna, byłego i obecnego prezydenta Syrii, słynących z twardej
ręki. Całość uzupełniają rozpadające się budynki. Wszystko to
w cieniu żółtych szczytów gór Antyliban. Zachodnia część
miasta jest za to dość nowoczesna, widzieliśmy nawet nocne
kluby. Próbowaliśmy tam sfotografować ambasadę amerykańską, ale
zostaliśmy upomniani przez tajniaków. Im bardziej na wschód, tym
ciekawiej. Klimatyczny, ogromny suk, wielki Meczet Umajjadów z 705
r. (kobiety wchodzą doń w specjalnych pelerynach) i sympatyczna
dzielnica chrześcijańska (jak zbawienie, bo tylko tam można kupić
alkohol:)
Ciekawym
przeżyciem było wybranie się na piłkarski finał pucharu Syrii po
uprzednim kupieniu biletu od jakichś kibiców. Homs wygrało z Hamą
2-1, a emocje były tak duże, że karetki non stop odwoziły
rannych...
Po pierwszym zachłyśnięciu się Syrią postanowiliśmy ruszyć do Jordanii. Wsiedliśmy do przyzwoitego autokaru i po paru godzinach byliśmy w Ammanie. Miasto to, nie bez powodu, uznawane jest na najbrzydsze na świecie. W zasadzie nie ma tam nic, poza jednakowymi, szarymi klockami-blokami, umiejscowionymi na różnych wzgórzach. Ale i tak jest ciekawe.
Pierwsze,
co rzuca się w oczy, to ogromna flaga Jordanii (60 na 30 metrów,
jedna z największych na świecie), widoczna niemal z każdego punktu
miasta. Z bliska wygląda monstrualnie. Sam maszt ma blisko 127
metrów wysokości i pewnie z kilka metrów średnicy, a flaga,
łopocąc, „wydaje” głośne odgłosy.
Ciekawa
jest też cytadela i amfiteatr. Zupełnie inna jest nowoczesna
dzielnica, z górującymi nad nią wielkimi hotelami, w których
bomby terrorystów zabiły dwa lata wcześniej 60 osób. Pod ambasadą
Wielkiej Brytanii, która mieści się na uboczu, cały czas
stacjonuje pojazd opancerzony z wielkim automatycznym działem na
dachu...
Słowo
o naszym hotelu. Znaleźliśmy coś w miarę niedrogiego w samym
centrum, niestety za cenę obecności upierdliwych karaluchów, które
wychodziły z kryjówek przy każdym spuszczaniu wody w toalecie.
Ola, która z powodu zatrucia musiała jeden dzień spędzić sama w
hotelu, miała z nimi niezłe przejścia.
Amman
leży blisko Morza Martwego, postanowiliśmy więc zażyć kąpieli w
tym słonym jeziorku. Z wybrzeżem nie ma regularnych połączeń,
więc musieliśmy ostro kombinować. Niestety, zgubiło nas skąpstwo.
Zamiast pojechać na miejsce wynajętą taksówką, ruszyliśmy w
trasę busikiem. Dotarliśmy do jakiejś wioski na pustyni, skąd
miało „coś” jechać dalej. Siedzieliśmy tak przy drodze i
siedzieliśmy. Byliśmy niezłą atrakcją dla miejscowych, ktoś z
nich przyniósł nam nawet wodę. Nie reagowaliśmy na namolne oferty
taksiarzy. Ale po 3 godzinach w końcu ulegliśmy i dotarliśmy
taksówką zbiorową nad Morze Martwe. Tam szok. Całe wybrzeże
otoczone jest luksusowymi hotelami. W Mővenpicku
wstęp na plażę kosztował chyba z 25 $! A wchodzących ochrona
przeszukiwała za pomocą wykrywaczy metali.
W
końcu trafiliśmy na płatną (niedrogo) plażę miejską i mogliśmy
pomoczyć się w mega słonym morzu. Nie sposób tam pływać, bo
woda strasznie wypycha na powierzchnię. Stanowiliśmy niezłą
sensację, bo miejscowi kąpali się w ubraniach. Po tym relaksie
poszliśmy na parking, skąd jakiś przypadkowy kierowca zabrał nas
za opłatą do Ammanu.
Następnego
dnia wsiedliśmy do fajnego, klimatyzowanego autokaru jadącego do
Akaby nad Morze Czerwone i wysiedliśmy po drodze, w Wadi Musa,
miejscu wypadowym do słynnej Petry. Dość szybko znaleźliśmy
hotel, ale w tym przypadku pośpiech nie był wskazany, bo potem
okazało się, że wybraliśmy najgorzej, jak się dało. Łóżka
były bowiem zajęte przez pluskwy, które w nocy nas trochę
pogryzły.
Rano
wyruszyliśmy na zwiedzanie jednego z siedmiu nowożytnych cudów
świata. Taka przyjemność kosztuje ok. 100 zł od osoby, ale
naprawdę warto. Niesamowity Skarbiec (wszyscy powtarzają, że był
tu kręcony film „Indiana Jones”), grobowce, amfiteatr, Monastyr,
starożytne mozaiki chrześcijańskie – a wszystko to na wielkim
obszarze otoczonym malowniczymi skałami. Ledwo wyrobiliśmy się w
jeden dzień, na szczęście kawałek drogi powrotnej przebyliśmy na
wielbłądach, dzięki czemu było trochę szybciej.
W
nocy podziwialiśmy z hotelowego okna niesamowity widok – kilka
ognisk fajerwerków. Podobno tak tu świętuje się na weselach.
Rano
dogadaliśmy się z jednym z miejscowych przewodników, który miał
nas zabrać za kasę na pustynię Wadi Rum (rozsławioną przez
historię Lawrence'a z Arabii). Po południu przyjechał po nas
pick-upem Toyota on, ale także jego brat z dziewczyną, sympatyczną
Koreanką. Pustynia jest niesamowita. Na początku widać
gdzieniegdzie beduińskie osady, łuki skalne i inne przepiękne
skały, ale po ok. 3 godzinach zostają tylko wydmy. Jedną z
atrakcji było turlanie się po jednej z nich. Jazda po takim terenie
przywoływała na myśl rajd Dakar:)
Wieczorem
dojechaliśmy na miejsce – do miasteczka namiotowego, gdzie było
trochę turystów i miejscowych. Ci ostatni w nocy sobie
poimprezowali. To znaczy sami faceci. Gdy oni tańczyli w kółku i
się obejmowali, kobiety przyglądały się z boku. Zupełnie na
odwrót niż u nas! W nocy temperatura znacznie się obniżyła i
jeszcze nad ranem, kiedy zwlekliśmy się na wschód słońca (każdy
polecał ten widok, było ok) nie było zbyt ciepło. Nasz przewodnik
trochę nas wkurzał, bo najpierw o nas zapomniał i nie mieliśmy co
jeść, a rano, gdy niespodziewanie postanowił nas odwieźć do
Akaby (kilkadziesiąt kilometrów na południe, nad Morze Czerwone),
zasypiał za kierownicą. W końcu dojechaliśmy do granic miasta,
skąd złapaliśmy taksówkę.
W
centrum znaleźliśmy niedrogi hotel (jest ich tu sporo) i ruszyliśmy
w miasto. Akaba jest dość sympatyczna, choć oczywiście nie tak
rozwinięta, jak izraelski Ejlat znajdujący się w zasięgu wzroku.
Z brzegu widoczny jest także egipski półwysep Synaj, w pobliżu
jest również granica z Arabią Saudyjską. Nad Akabą powiewa
wielka flaga (127-metrowy maszt) z powstania antytureckiego. Można
tu kupić alkohol, bo generalnie miasto żyje z turystów. Chociaż
kąpiąc się na plaży bez ubrań (miejscowe kobiety wchodzą do
wody np. w jeansach i chustach) wzbudzaliśmy niezłą sensację.
Musieliśmy sporo się naszukać, aby znaleźć plażę hotelową,
gdzie widok ludzi w kostiumach kąpielowych nie był już niczym
zdrożnym:)
Po
tym relaksie wróciliśmy tamtejszym PKS-em, z przesiadką w Ammanie,
do Syrii. Przenocowaliśmy w Damaszku, w hostelu Al-Rabie. Poznaliśmy
tam fają parę z Niemiec, z którą przy winku rozmawialiśmy m.in.
o ich planach odwiedzenia Wzgórz Golan.
Rano
pojechaliśmy do miejscowości Homs w środku zachodniej Syrii. To
średnio ciekawe miasto (jedną z niewielu atrakcji jest meczet
Chalid ibn al-Walid) było naszą bazą wypadową do pobliskiego
zamku Krak de Chevaliers. Zakwaterowaliśmy się w nędznym hoteliku
z grzybem na ścianie, gdzie
nie było chyba nikogo oprócz nas i portiera. Zresztą w tym rejonie
nie spotkaliśmy absolutnie żadnego innego turysty. Nota bene w
całej Syrii też było ich niewielu.
Rano
udaliśmy się na dworzec busików i pojechaliśmy kilkadziesiąt
kilometrów, w pobliże zamku. Dalej poszliśmy pieszo. Krak robi
niesamowite wrażenie. Jest wielki i znakomicie zachowany. Przetrwały
świetne sklepienia i... średniowieczne wychodki. A w środku (w
zamku) pustki, więc mogliśmy zwiedzać w spokoju.
Po
tej wizycie pojechaliśmy na północ, do 600-tysięcznego miasta
Hama. Jest spokojniejsze od Homs (1982 r. reżim Hafeza Asada
wymordował tu podobno 40 tys. ludzi!), a na pewno ciekawsze. Słynie
z ogromnych kół rzecznych, nuriji,
które transportowały wodę z rzeki na akwedukty. Teraz są już
atrakcja turystyczną. W drodze do jednej z nich na herbatę zaprosił
nas jeden ze sklepikarzy. Trochę pogadaliśmy, a on poprosił nas o
przysłanie mu z Polski zaproszenia dla niego. Ostatecznie nie
skorzystał.
W
Hamie mieszkaliśmy w bardzo fajnym hoteliku, którego właściciel
był wielkim fanem piłki nożnej, dlatego też wspólnie
pooglądaliśmy trochę meczów Copa
America w Al-Jazeerze.
Z
Hamy pojechaliśmy autobusem na pustynię, na wschód, do
starożytnych ruin Palmyry. Po drodze mijaliśmy pełno posterunków
wojskowych, a nad głowami latały nam jakieś myśliwce. Na miejscu
zakupiliśmy od sympatycznego beduina (znał trochę polskich słów,
dzięki kontaktom z polskimi archeologami pracującymi na miejscu)
arafatki i ruszyliśmy zwiedzać. To był zdecydowanie nasz
najbardziej gorący dzień na Bliskim Wschodzie. Niestety, przed
żarem nie było się gdzie schować. Tradycyjnie już byliśmy
jedynymi turystami, więc mały beduin, który poprosił o zrobienie
mu zdjęcia, a potem o zapłatę za to (!), za wiele nie zarobił:)
Wieczorem wróciliśmy do Hamy.
Rano
pojechaliśmy jeszcze dalej na północ, do Aleppo. Szybko
znaleźliśmy nocleg z hotelu klimą i poszliśmy zwiedzać.
Największą atrakcją tego drugiego co do wielkości miasta Syrii
jest suk z poukrywanymi w zaułkach karawansejarami
(dawnymi
zajazdami dla karawan), cytadela (oglądaliśmy tylko z zewnątrz),
piękny meczet i labirynt uliczek na starym mieście, z zachowanymi
elementami kultury ormiańskiej. Generalnie fajne miasto, ale obraz
psuło zachowanie miejscowych, którzy ślinili się (dosłownie) na
widok Oli. Tu po raz pierwszy i ostatni na Bliskim Wschodzie
widzieliśmy prostytutki. Osobliwe to połączenie tradycji z
Zachodem.
Naszym
przedostatnim celem podróży była położona nad Morzem Śródziemnym
Latakia, ponad półmilionowy port. Niestety, tamtejsze plaże są
zaniedbane, choć bardzo urokliwe. Miejscowe dziewczyny opalają się
oczywiście w chustach.
Ciekawostka: na ulicy w centrum widzieliśmy stragany z ociekającymi
krwią baranimi głowami. Już wiemy skąd blackmetalowi muzycy
czerpią inspirację:)
Z Latakii pojechaliśmy prosto do Damaszku. W naszym ulubionym
hostelu Al-Rabie nie było akurat miejsc, więc przespaliśmy się na
jego dachu (to tu dość popularne rozwiązanie). W ten sposób
nocowali też inni plecakowcy, więc było bardzo sympatycznie.
Następnego dnia, po kupnie pamiątek na suku, wróciliśmy, via
Budapeszt, do Polski. To była bardzo udana wyprawa!