2002
r.
Nasz
następny cel to Hiszpania – dosyć odległa jak na autostop, a
więc to dla nas spore wyzwanie. Zaczynamy w Radomiu, skąd jedziemy
w stronę do Piotrkowa, a potem do Bełchatowa. Stamtąd łapiemy
tira z miłym kierowcą, z którym zabieramy się aż do niemieckiego
Ingolstadt, słynącego z mieszczącej się tam siedziby Audi. W
drodze wyjątkowo to ja (Norbert) śpię na kanapie w kabinie, a Ola
rozmawia z tirowcem przez całą noc. Na jednym z parkingów
wysiadamy i szybko łapiemy kolejnego tira do Salzburga. Turek jedzie
aż do Włoch, ale z kilkugodzinnym postojem po drodze, postanawiamy
więc szukać szczęścia dalej. Zabiera nas stary grat, w którym
ostro wieje, ale wszystko rekompensują nam piękne widoki Alp. Ola
odsypia poprzednią noc.
W ten sposób sprawnie
dojeżdżamy do Włoch, gdzie łapie się trudniej. Jakimś cudem
docieramy w okolice Padwy. Tam na stacji benzynowej spotykamy parę –
Czecha i Słowaczkę, którzy jadą do pracy do Grecji. Wypijamy dwa
winka i miło gawędzimy. Dalszą podróż uniemożliwia nam ulewa,
rozbijamy więc koło siebie namioty i śpimy.
Rano
ruszamy w kierunku Mediolanu. Łapie się, jak wspomniałem, ciężko.
Zatrzymują się np. motocykliści, ale mogą zabrać tylko jedną
osobę… Ale i tak mamy szczęście. W końcu zabiera nas bowiem
Subaru Impreza ze Szwajcarem w środku, brazylijską flagą na tylnej
szybie i głośną muzyką techno. Bijemy rekord – w ok. 75 min.
pokonujemy 250 km! Było ostro.
W
upale docieramy do Mediolanu. Zwiedzamy miasto – katedrę Il Duomo
(niestety, fasada obstawiona jest rusztowaniami, podczas wizyty za
kilka lat będzie tak samo), robimy pamiątkowe fotki przy operze La
Scala i stadionie San Siro. Wieczorem autobusem jedziemy na wylot (co
za dogodny transport), na stację benzynową. Szukamy dogodnej
miejscówki i natrafiamy na namiot z Czechami, którzy myślą, że
jesteśmy właścicielami terenu:) Uspokajamy ich, śmiejemy się i
idziemy spać.
Rano
jemy razem śniadanie i popijamy winko. Potem, jeszcze w towarzystwie
jakiegoś Słowaka, łapiemy stopa na południe, najpierw do
Alessandrii, a następnie w kierunku Genui. Droga jest malownicza,
pokonujemy ją fajnym kabrioletem. Jego właściciele postanawiają
najpierw coś załatwić w nadmorskim Cogoleto, dlatego
wykorzystujemy okazje i kąpiemy się w Morzu Liguryjskim. Miły
akcent w podróży:) Potem jedziemy z nimi do Genui. Rozstajemy się
w centrum i w drodze na kemping rzucamy się na rosnące na ulicy na
palmach pomarańcze, które, jak się okazało, były dzikie i bardzo
kwaśne.
Zwiedzamy
piękne miasto, które robi na nas naprawdę duże wrażenie.
Szczególnie ciekawe jest położone Geniu, na zboczu góry. Tak,
niesamowite są miejsca, gdzie góry stykają się z morzem (Bałkany,
Krym itp.)
Potem
ruszamy na zachód. Daleko nie ujeżdżamy, bo robi się zmrok.
Utykamy na jednej ze stacji benzynowej, która, niestety,
niefortunnie położona jest na jakiejś skarpie, nie ma wiec za
bardzo gdzie rozbić namiotu. Na szczęście zatrzymuje się auto, a
kierowca obiecuje wywieźć nas gdzieś dalej. Przy jednym ze zjazdów
szukamy wolnej polanki na namiot, ale trafiamy tylko na baraszkującą
w samochodzie parę, nasz drajwer postanawia więc wziąć nas do
siebie. Nocujemy w super rezydencji na Lazurowym Wybrzeżu, a rano
ruszamy dalej malowniczą drogą w kierunku granicy z Francją.
Autostop jest piękny!
Zabiera
nas starszy facet z młodym synkiem i jakimś zwierzakiem (jakaś
tchórzofretka czy coś takiego), rozklekotanym busem. Jedziemy z
nimi aż do samej Marsylii, mijając po drodze Monte Carlo i Niceę.
W
Marsylii zabieramy się autobusem podmiejskim na kemping w
Cassis. Rozbijamy namiot, a potem zwiedzamy piękne miasto, w knajpie
jemy pizzę ze swoim keczupem (myśleliśmy, że jest dodatkowo
płatny:) i ruszamy dalej.
Na
wylocie trochę się niepokoimy, ponieważ trwa właśnie obława na
imigrantów i wszędzie biegają ludzie i policja. Na szczęście
okazuje się, że stopa łapiemy nie tylko my, jest więc raźniej.
Jedziemy kombivanem przez krainę Camargue w delcie Renu, która
słynie z białych koni o takiej nazwie. Docieramy w okolice
Perpignan, gdzie trochę utykamy. W końcu zabiera nas ekipa
belgijskich luzaków podróżująca po Europie busem. Wieczorem
rozbijamy na jakichś polach obozowisko, pijemy winko, a za
oświetlenie robią nam małe świeczki dekoracyjne:) Rano jedziemy
do Barcelony i tam się rozdzielamy.
Rozbijamy
się na nadmorskim kempingu pod miastem w okolicach Mataro, skąd
codziennie dojeżdżamy do centrum kolejką i zwiedzamy piękną
Barcelonę. Główną atrakcją jest oczywiście ruchliwa ulica La
Rambla i... stadion Camp Nou, gdzie wdzieramy się do środka
bez biletów, a zdjęcie robi nam ochroniarz. Odbijamy sobie za to w
innym momencie, kupując za dużą cześć naszego budżetu bilety na
balet do muzyki naszej ukochanej Metalliki, a także Rammsteina i
Apokaliptyki. Niesamowity spektakl! Zażywamy także kąpieli w Morzu
Śródziemnym – w końcu z kempingu mamy na plażę tylko rzut
beretem.
Po
kilku dniach ruszamy na wylot w kierunku Madrytu, co nie jest proste.
Plecaki ciążą, a dobrego miejsca nie widać. Ale to dopiero
początek hiszpańskich problemów. Jakoś wyjeżdżamy w kierunku
stolicy, dojeżdżamy w okolice Lleidy. Robi się późno, więc
znajdujemy dobre miejsce na namiot w rowie, a rano pędzimy w
kierunku Saragossy. Jedziemy dość szybko autostradą, ale ruch jest
ogólnie bardzo mały. Do tego z nieba leje się żar, na szczęście
w samochodzie ratuje nas klima. Gorzej, gdy musimy wysiąść na
rozjeździe pod Saragossą – nasz kierowca jedzie dalej na północ.
Na stacji benzynowej w skwarze czekamy około 4 godz.! W końcu się
udaje i docieramy z kibicem FC Barcelony pod Madryt, do polskiej
kolonii Alcala de Henares, a stamtąd do Madrytu.
Panują
tu ogromne upały, jakich wcześniej nie zaznaliśmy. Mimo to
dzielnie przez kilka dni zwiedzamy stolicę Hiszpanii. Mieszkamy na
kempingu na obrzeżach miasta, na którym jednego wieczoru Cyganie
urządzili sobie strzelaninę i gonitwę samochodami po rozłożonych
namiotach. Tak naprawdę nie było nam do śmiechu, bo były to
jakieś ostre porachunki.
Byliśmy
w muzeum Prado i Reina Sofia, gdzie zobaczyliśmy niesamowitą
Guernikę Pabla Picassa.
Nie mogło nas też zabraknąć
na słynnym stadionie Realu Madryt, Santiago Bernabeu.
Najgorzej
było przy wyjeździe. Na jednej z głównych dróg wyjazdowych
spędzamy 6 godzin, na dodatek dołuje nas temperatura wyświetlana
na pobliskim termometrze: 42 stopnie! Masakra. W końcu udaje nam się
stamtąd wydostać, a potem na raty docieramy do granicy z Francją
(jeden z naszych kierowców dostaje mandat za zbyt szybką jazdę).
Tam,
mimo zmroku, łapiemy tira (a w zasadzie to on „łapie” nas –
migając nam światłami), którego kierowca słucha cały czas
Simply Red. Dojeżdżamy z nim w okolice Lyonu, gdzie na stacji
rozbijamy namiot – już bez krępacji, tuż obok parkujących
tirów.
Rano
łapiemy stopa, szalonego marokańskiego tirowca, i jedziemy na
północ. Potem nie idzie nam najlepiej i kolejny nocleg znów wypada
nam jeszcze we Francji. Do tego skończyło nam się jedzenie, a nie
było gdzie uzupełnić zapasów. Zatrzymuje się nam kolejny szalony
tirowiec, Portugalczyk, fan Benfiki, który ściga się z innymi
tirami. Mijamy Besancon, fabrykę Peugeota w Sochaux, wysiadamy na
stacji pod Belfort, gdzie wreszcie udaje nam się kupić czerstwe
bagietki.
Próbujemy
złapać coś do Szwajcarii, ale bezskutecznie. W kolejnym
samochodzie mijamy Mulhousę i docieramy do Zagłębia Saary.
Niestety, utykamy na jakimś parkingu, skąd nikt nie chce nas
zabrać, bo przy jego wylocie stoi policja. Na szczęście jedziemy
dalej, w kierunku Heidelberga. Koło Freiburga zabiera nas camper –
siedzimy sobie komfortowo w miło urządzonym domu na kółkach
popijając piwko. Niestety, kierowca jedzie na północ, a my
odbijamy w prawo.
Potem szybko mkniemy
kolejnymi stopami przez południowe Niemcy. Na jednym z parkingów
spotykamy dwóch Polaków jadących w przeciwnym kierunku, których w
drodze do pracy do Hiszpanii trafiła niemiecka drogówka i za
łapanie stopa na autostradzie dała mandat, na który wydali całą
swoją kasę!
Na
jednym z parkingów łapiemy polskiego tira i docieramy do granicy z
Polską. Tu widać różnicę w drogach – na autostradzie ze
Zgorzelca nasz kolejny samochód wpada w przerwy miedzy płytami. W
ten sposób docieramy do Wrocławia, pod samo Tesco, gdzie kupujemy
bagietki, o dziwo niebo lepsze od francuskich „sucharów”.
Jesteśmy padnięci, więc dalej, do Radomia, docieramy już
pociągiem. Prawie 7 tys. km za nami, a co najważniejsze: Półwysep
Iberyjski zdobyty!