2003 r.
Jak
co roku w wakacje mieliśmy dwie możliwości rozpoczęcia naszej
wymarzonej podróży – na północnej lub południowej drodze
wylotowej z Radomia. Po zwiedzeniu autostopem zachodniej i
południowej Europy i zasmakowaniu ukraińskiego wschodu jako cel
obraliśmy Turcję. Sława tego kraju, jako jednego z
najprzyjaźniejszych dla autostopowiczów, zadziałał na nas jak
płachta na byka! Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma? Zobaczymy.
Z tradycyjnym
śpiewem na ustach („Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda...”)
patrzyliśmy na mijających nas zdziwionych kierowców. To autostop
jeszcze istnieje? Tak, i chyba ma się całkiem nieźle. Jeden z
kierowców trzykrotnie dopytywał się jak zamierzamy dotrzeć tak
daleko: czy aby na pewno nie samolotem?
Droga do Budapesztu
minęła błyskawicznie, szczególnie miło jechało się z tirowcem
o ksywce „Kruszyna”: miał niebywałą tuszę i...uzdolnienia
muzyczne.
Wiele
dobrego słyszeliśmy o stolicy Węgier. Rzeczywiście miasto jest
bardzo ładne, a w porównaniu z naszą Warszawą naprawdę
europejskie. Wrażeń nie popsuło nam nawet długotrwałe
poszukiwanie kempingów - niektóre z polecanych od dawna nie istnieją. Piękne
położenie naszego („Niche”) wynagrodziło nam nawet dźwiganie
za ciężkich jak zwykle plecaków.
Trzy dni w Budapeszcie
wystarczyły na pobieżne zwiedzenie miasta: wzgórza zamkowego i
Gellerta, wyspy Małgorzaty, parlamentu (przereklamowany), drugiego
najstarszego w Europie metra, dzielnicy Ferencvaros i aż nadto
nowoczesnych deptaków. Zwiedzanie umilał nam najtrudniejszy,
słyszany w tle język węgierski. Chyba jeszcze nigdy jadąc w
metrze nie czuliśmy się tak zdezorientowani jak podczas słuchania
węgierskich nazw stacji. Problemy lingwistyczne uwidoczniły się
podczas szukania wylotu w kierunku Rumunii. W końcu po noclegu w
zagajniku za stacją benzynową obok lotniska (polecamy!:) udało nam
się wyjechać. Wypada wspomnieć, że część dalszej drogi przez
Węgry pokonaliśmy na odsłoniętej lawecie ciężarówki. U nas to
by nie przeszło.
W
Oradei, pierwszym na naszej drodze rumuńskim mieście, spotkało nas
największe tegoroczne rozczarowanie: autostop jest tu płatny, są
oficjalne stawki, często dużo wyższe od przejazdu koleją. Poza
tym ogromna bieda i wszechobecne bezpańskie, agresywne psy. Do tego
niezbyt przyjaźnie nastawieni do turystów miejscowi. No i lokalny
koloryt, np. Cyganie gotujący coś na ognisku przy samym wejściu na
dworzec kolejowy:)
Troszkę zrezygnowani
udaliśmy się w drogę nocnym pociągiem pośpiesznym do Brasova,
dalej osobowym (liczy się każdy grosz:) do rumuńskiej stolicy. Co
ciekawe, było w nich dużo bezpieczniej niż w PKP.
Bukareszt nie poprawił
naszej opinii o Rumunii, tu czas jakby się zatrzymał. Ruiny
budynków, wielu żebraków, wyludnione ulice i zadziwiająco dużo
kalekich ludzi. Powoli traciliśmy entuzjazm, tym bardziej, że
nigdzie nie było tanich autobusów do Stambułu, o których tyle
przeczytaliśmy w internecie. Na jednym z prywatnych dworców dość
długo się targowaliśmy, w końcu jednak postanowiliśmy dojechać
do granicy pociągiem. Zresztą Olę ugryzł jeden z tych okropnych
psów i tego było już za wiele. Trafiliśmy na pełen przemytników
pociąg do Ruse, pierwszej miejscowości w Bułgarii. Chodziło nam o
to, aby przekroczyć granicę.
Mimo zapadających
ciemności odnaleźliśmy wylot z Ruse; chcieliśmy dalej łapać
stopa lub chociaż rozbić namiot przy drodze. Niestety, to
strategiczne miejsce upatrzyły sobie także miejscowe prostytutki i
ich groźnie wyglądający sutenerzy. Później okazało się, że z
przedstawicielkami najstarszego zawodu świata będziemy mieli
jeszcze do czynienia. Tymczasem byliśmy zmuszeni nocować na
podwórzu jednego z domów, w namiocie rozbitym na garażu.
Po
porannej toalecie (tak jak zazwyczaj w butelce wody) ruszyliśmy
stopem dalej. Uderzyła nas duża różnica, jaka dzieli Rumunię i
Bułgarię, na korzyść tej ostatniej oczywiście. Drogi są tu na
pewno lepsze niż w Polsce, choć to akurat żadna trudność. Mimo
to wcale nie łapało się łatwo. Po rumuńskich doświadczeniach
zaczęliśmy się już nawet zastanawiać, czy uda nam się w ogóle
dotrzeć do Turcji.
Na szczęście po
południu, w okolicach Starej Zagory, złapaliśmy bośniackiego
tirowca, który jechał prosto do Stambułu! No może nie tak
zupełnie prosto, bo po drodze załatwiał wiele interesów i
odwiedzał niezliczoną ilość znajomych, którzy byli bardzo
gościnni. Wśród nich znaleźli się i tacy, którzy oferowali nam
za żony/mężów swoje córki, narzeczonych itp. Szczególnie
ciekawie było w przydrożnym barze koło Dimitrovgradu, który
okazał się... domem publicznym. Miejscowe pracownice wychodziły z
siebie, aby przekonać nas, że możemy na chwilę się rozdzielić i
pójść z nimi osobno na zaplecze w wiadomym celu. Ze względu na
ich opiekunów i brak reakcji na naszą odmowę zrobiło się troszkę
niebezpiecznie, ale wreszcie udało się rozstać w pokoju.
Granicę
bułgarsko-turecką przekraczaliśmy późną nocą w Kapilule.
Kilkugodzinne oczekiwanie na odprawę naszego kierowcy osłodził nam
widok granicznego meczetu i wiele propozycji zabrania nas do
Stambułu. My byliśmy jednak lojalni; w końcu nie zawsze spotyka
się kierowcę, który częstuje jedzeniem ze swojego talerza. Po
krótkiej drzemce w kabinie zaparkowanego na poboczu autostrady tira
(taki tu zwyczaj!), ruszyliśmy do Stambułu.
To niewiarygodnie rozległe miasto przywitało nas ogromnym upałem, tłokiem i hałasem, gwarem na ulicy i zupełną samowolką kierowców. Gdyby tu przyszło zdawać egzamin na prawo jazdy...
Wąskie zaułki,
uliczny bałagan, kebaby zamiast hamburgerów - to właśnie dlatego
chcieliśmy tu przyjechać. A gdy usłyszeliśmy wzywającego z
minaretu na modlitwę muezina, to aż przysiedliśmy z wrażenia!
Zabraliśmy się za poszukiwanie hotelu. Wśród kilkudziesięciu (!)
wybraliśmy jeden usytuowany obok dworca Sirkeci, w samym centrum
Starego Stambułu. Naszym największym sukcesem było zbicie ceny z
25 do 7 dolarów za dwuosobowy, schludny pokój. Gospodarz ciągle
nas czymś częstował (ach te arbuzy!) i próbował się uczyć
polskiego.

Większość Stambułu
zwiedziliśmy pieszo, co pozwoliło nam dotrzeć do wielu
„pozaregulaminowych” miejsc, o których przewodniki ani się nie
zająkną. Na zorganizowanych wycieczkach nie ma szans na zwiedzenie
stadionów czy oper, a ze względu na nasze zainteresowania, są to
stałe punkty programu w niemal każdym odwiedzanym przez nas
mieście.
Wreszcie
przepłynęliśmy promem na azjatycką część miasta i stamtąd
dalej stopem ruszyliśmy w kierunku Morza Egejskiego. Szybko
dotarliśmy pod Izmir (w mieście widać jeszcze skutki tragicznego
trzęsienia ziemi sprzed kilku lat), gdzie spędziliśmy noc na
stacji benzynowej w namiocie, tuż obok dystrybutorów z paliwem,
ugoszczeni pitą i oliwkami przez Hassana i Husajna, pracowników
stacji. Rano wykąpaliśmy się w morzu, obejrzeliśmy starożytny
Efez oraz jeden z siedmiu cudów świata - świątynię Artemidy (z
której ostała się jedna kolumna!) i ruszyliśmy do Pamukkale.
Jeżdżą tam wszystkie wycieczki, co jest chyba lekką przesadą.
Chociaż widok wapiennych tarasów i basenów, a także świetnie
zachowanego amfiteatru w Hieropolis, robią wrażenie.

Po przejechaniu
stepowych okolic Aksaray i Nevsehir w środkowej Turcji dotarliśmy
do Göreme, leżącego w samym centrum bajkowej Kapadocji. Cudowne
formacje skalne, pozostałości po działalności pyłu wulkanicznego
i wody, podziemne miasta, mieszkania czy hotele wykute w skałach
robią gigantyczne wrażenie. Nam jak zwykle udało się dotrzeć do
mało uczęszczanych szlaków, dzięki czemu mogliśmy z bliska
przyjrzeć się zarówno dzikim wąwozom, jak i skalnym domom z
antenami satelitarnymi w otworach okiennych!

Dalsza
droga przebiegła bardzo sprawnie, choć na początku, na wylocie ze
Stambułu, najedliśmy się strachu, łapiąc z konieczności stopa
na zatłoczonej autostradzie. Z opresji wybawił nas kurdyjski
kierowca, który podwiózł nas kilkadziesiąt kilometrów. Stamtąd
szybko dojechaliśmy do Płowdiw w Bułgarii, gdzie zdecydowaliśmy
się na powrót nie przez pechową Rumunię, ale przez Sofię, a
następnie przez Serbię i Czarnogórę. Widać, że kraj ten
ostatnio wiele przeszedł, najbardziej zapadł nam w pamięć widok
zbombardowanego nie tak dawno w Belgradzie budynku.
Na granicy z
Węgrami spotkaliśmy Węgra, który pomny swoich udanych eskapad
autostopowych do Polski postanowił odwdzięczyć się za słowiańską
gościnę. To sprawiło, że noc spędziliśmy w jego daczy nad
jeziorem, oglądając wraz z całą rodziną mecz piłki... wodnej z
udziałem Węgrów. Ponieważ Madziarzy wygrali, mogliśmy oblać
zwycięstwo wódką paprykową, czym potwierdziliśmy przysłowie:
„Polak- Węgier dwa bratanki...”.
To był jeden z
ostatnich akcentów naszej podróży. Następnego dnia bardzo szybko
dotarliśmy przez Słowację do Bielska-Białej, gdzie problem
stanowiło przejechanie autostopem kilkudziesięciu kilometrów do
Krakowa a potem do Radomia. No ale Polska to nie Turcja...
Po ponad miesiącu
wróciliśmy niesamowicie szczęśliwi i zbudowani tym co przeżyliśmy
i zobaczyliśmy (za nieco ponad 600 zł na głowę!). Kolejna
autostopowa eskapada (ponad 6300 km!) zakończyła się sukcesem. A
podobno kto zobaczył Turcję, będzie chciał wrócić w tamte
rejony, ale jeszcze dużo dalej. My nie stanowimy tu wyjątku.