2008 r.
Za
kolejny cel podróży obraliśmy sobie bliskie Bałkany.
Postanowiliśmy jechać samochodem, aby zobaczyć jak najwięcej i w
najwygodniejszym dla nas tempie.
Wieczorem
ruszyliśmy z Warszawy i po noclegu u rodziców w Radomiu
skierowaliśmy się na Chyże. Po pięciu godzinach przekroczyliśmy
granicę ze Słowacją. Staraliśmy się omijać drogie autostrady,
ale w okolicach Bańskiej Bystrzycy nam się to nie udało, na
szczęście nie natknęliśmy się na słowacką drogówkę, która
słynie z nadgorliwości. Po drodze zwiedziliśmy bardzo ładny
naddunajski Esztergom (z monumentalną bazyliką), a późnym
wieczorem dotarliśmy nad Balaton na Węgrzech, gdzie na campingu
rozbiliśmy namiot. Zabraliśmy zakupione w słowackim Tesco piwo i
wybraliśmy się na romantyczny spacer nad jezioro:) Rano posililiśmy
się świetnymi langoszami i poszliśmy się kąpać. To wielkie
bajoro nie zrobiło na nas absolutnie wrażenia. Niby to dla
Madziarów namiastka morza, ale płytkie to i nie za czyste.
Późnym
popołudniem dojechaliśmy do Zagrzebia – stolicy Chorwacji.
Wcześniej wyszukaliśmy sobie camping, ale za cholerę nie mogliśmy
znaleźć tego adresu. Okazało się, że był położony przy stacji
benzynowej na obwodnicy miasta. Porażka – nie dość, że przy
głowach świstały nam samochody, to jeszcze było strasznie drogo.
Ale nie chciało nam się dalej szukać, więc zostaliśmy tam na
dwie noce. Zwiedziliśmy bardzo ładne miasto, koncentrując się
oczywiście na sympatycznej starówce.
Naszym
kolejnym celem była Słowenia. Krętymi drogami górskimi
dojechaliśmy do Lubljany, która zrobiła na nas duże wrażenie.
Miasto jest małe, więc zobaczyliśmy coś więcej, niż tylko
starówkę i wzgórze zamkowe. W pamięć szczególnie zapadły nam
posągi smoków, które są symbolem miasta. Aha, nocowaliśmy w
nieźle urządzonym akademiku, który w wakacje udostępniany jest
turystom.
Następny
punkt to jaskinia Postojna. Większość z 5,5-kilometrowych
korytarzy pokonuje się kolejką szynową. Wrażenia niezapomniane.
Największa z sal jest tak duża, że odbywają się tam koncerty
symfoniczne.
Ze
Słowenii ruszyliśmy na południe, przez Rijekę (gdzie oglądaliśmy
niesamowity stadion położony przy skalnej ścianie), nad jeziora
Plitwickie. Pokój za ok. 15 euro/os. wynajęliśmy w pobliskiej
wiosce.
Rano ruszyliśmy do kasy, gdzie wybuliliśmy w przeliczeniu coś ok.
100 zł za zwiedzanie za osobę. Ale ten park narodowy wart jest
każdej ceny (co za patos:). To system kaskadowo połączonych
jezior. Wielkie i mniejsze wodospady, turkusowa, przeźroczysta woda
z wielkimi rybami... po prostu bajka. W cenie wejściówki jest rejs
statkiem po jednym z największych jezior.
Z
Plitwic skierowaliśmy się na autostradę na południe. Jest droga,
ale idealna do jazdy. Bardzo szybko przemknęliśmy do Splitu. W
hipermarkecie zrobiliśmy zakupy, po drodze zwiedziliśmy słynny
stadion Poljud Hajduka Split i przepiękną starówkę otoczoną
murami obronnymi. Był problem ze znalezieniem miejsca do parkowania,
ale na Bałkanach to standard. Generalnie kierowcy nie mają tam
łatwo, bo drogi są kręte, a miejscowi jeżdżą bardzo
nieostrożnie.
Po
zwiedzaniu ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Niestety, wszystko
było pozajmowane lub drogie, więc z konieczności rozbiliśmy się
na wielkim podmiejskim campingu (też drogim – kilkanaście
euro/os.). To taki kombinat, na którym lokują się całe rodziny na
długie turnusy. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy tam przyczepy
kempingowe o kosmicznych kształtach, w których standardem były
anteny satelitarne do odbioru TV.
Ze
Splitu, przejeżdżając po drodze przez fragment Bośni i
Hercegowiny z dostępem do Adriatyku, pojechaliśmy do Dubrownika,
według wielu opinii najpiękniejszego miasta świata. Coś w tym
jest. Otoczone murami miasto-twierdza największe wrażenie robi z
pobliskiej góry św. Sergiusza (z której ostrzeliwane było zresztą
przez Czarnogórców podczas wojny bałkańskiej) – wszystkie dachy
budynków mają czerwony kolor. Wąskie uliczki są piękne, choć
przepełnione – miasto jest celem setek wycieczek. W wielu
miejscach widać jeszcze ślady po kulach.
Rozbiliśmy
się na kameralnym, tanim campingu „Pod Maslinom” w Orasacu, 11
km od Dubrownika, dzięki czemu po zwiedzaniu mogliśmy kąpać się
przy fajnej plaży. Od słońca chronią tam drzewka oliwkowe. Koło
nas nocował Polak (Karol, pozdro:), z którym spożyliśmy parę
miejscowych winek:)
Pobyczyliśmy
się trochę i pojechaliśmy do Czarnogóry. Pierwszym naszym
postojem było kolejne miasto-twierdza, Herceg Novi. Bardzo kameralne
i bardzo urokliwe, także otoczone murami obronnymi. Pojechaliśmy
dalej, dookoła Boki Kotorskiej, jedynego europejskiego fiordu poza
Skandynawią. Świetne widoki! Na drugim końcu fiordu zatrzymaliśmy
się w Kotorze, kolejnym miasteczku otoczonym murem. To przepiękne
miejsce z labiryntem wybrukowanych uliczek.
Ponieważ
Chorwacja niemiło zaskoczyła nas wysokimi cenami, dłuższy
przystanek postanowiliśmy zrobić w tańszej Czarnogórze.
Upatrzyliśmy sobie Budvę, najbardziej znany kurort tego młodego
państwa. Niestety, na miejscu okazało się, że praktycznie nie ma
tam wolnych miejsc noclegowych. Na dodatek podczas poszukiwania biura
informacji turystycznej (jak się okazało - zlikwidowanego)
wjechaliśmy w ulicę jednokierunkową, na końcu której, jak na
zawołanie, czatował policjant na motorze. Długo się targowaliśmy.
Zaproponował mandat w wysokości 30 euro, ale po „rozkręceniu
bajery”... puścił nas wolno! Czym prędzej opuściliśmy pechową
Budwę i pojechaliśmy na południe, do Petrovaca. Po drodze
zobaczyliśmy jeszcze niesamowitą wyspę-miasto – Święty Stefan.
Bałkany są piękne!
W
Petrovacu zjawiliśmy się dość późno i mieliśmy problem ze
znalezieniem wolnej kwatery. Na szczęście na centralnym placu
miasteczka trafiliśmy na kobietę, która oferowała nocleg.
Pojechaliśmy za jej samochodem w górną część miasta i
trafiliśmy do willi, w której parter, z wielkim tarasem, był do
naszej dyspozycji. Cena była dobra (10 euro/osobę), więc
postanowiliśmy zostać tam 5 dni. Rano utwierdziliśmy się co do
słuszności tej decyzji. Z okien mieliśmy niesamowity widok na
miasteczko i morze. Pobyt umilało nam stado młodych kociaków,
które codziennie karmiliśmy. I świetny rum, który sączyliśmy co
wieczór na tarasie.
Petrovac
to sympatyczne miasteczko, z dosyć wąską, zatłoczoną plażą.
Wieczorem centrum stanowi nadmorski deptak i supermarket, w którym
piwo sprzedawano tylko wtedy, gdy miało się na wymianę butelki;)
Czarnogóra
jest piękna, składa się w zasadzie z samych gór (nazwa państwa
jest więc jak najbardziej adekwatna). Z tego też powodu, a w
zasadzie z powodu mojego (Norbert) lęku wysokości, aby zapuścić się w głąb
kraju musieliśmy, wbrew naszemu zwyczajowi, wykupić w miejscowym
biurze podróży wycieczkę. Tak oto pojechaliśmy zwiedzać Jezioro
Szkoderskie (tylko z brzegu), ciekawy monastyr, Podgoricę
(przelotem), piękny kanion Moraca i zielony kanion rzeki Tara,
którego ściany dochodzą do 1300 m wysokości! (to 4. najgłębszy
kanion świata, po kanionach Cotahuasi i Colca w Peru oraz Wielkim
Kanionie Kolorado w USA). Dużą atrakcją jest malowniczy,
365-metrowy Most Durdevica (o wysokości do 172 m), przejście po
którym przyprawiło mnie o zawroty głowy. Ostatnim celem wyprawy
było podnóże drugiego najwyższego szczytu Czarnogóry, Bobotov
Kuk (2523 m n.p.m.).
Po
tych przygodach postanowiliśmy odkryć Albanię, która jest chyba
najbardziej niespenetrowanym jeszcze państwem Europy. Trochę się
naczytaliśmy o tym, jak nierozsądnie jest jechać tam samochodem, a
okazało się całkiem spoko. Trochę postaliśmy na granicy
(przepuszczając m.in. bez kolejki młodą parę:), a potem
ruszyliśmy w głąb.
Trudno
uwierzyć, ale główna międzynarodowa trasa do stolicy była pa
początku bardzo wąska i kręta, na dodatek chodziły po niej osły.
Najweselej było w przygranicznym, 90-tysięcznym mieście Szkodra,
gdzie trzeba było przeprawić się na drugą stronę rzeki dość
długim mostem, o szerokości pozwalającej na przejazd tylko jednego
samochodu naraz. Ponieważ nie ma tam żadnych świateł, przejeżdża
ten, kto dojedzie dalej i zmusi „przeciwnika” z drugiej strony do
wycofania się. Nam się to udało dopiero za trzecim razem, a gdy
czekaliśmy, musieliśmy zaryglować drzwi samochodowe, bo zaczęły
się do nich dobierać dzieciaki z pobliskich baraków.
Dalej
było już spokojnie. Na drodze prawie same stare mercedesy, podróbki
stacji benzynowych (Eso zamiast Esso), a na poboczach multum myjni
(lawasz), tzn. betonowych placów, na których polewa się auta myjką
ciśnieniową. Mają tu fioła na punkcie samochodów. Inne
osobliwości to przydrożne punkty sprzedaży mięsa – drewniane
budy ze zwisającymi na hakach płatami, mnóstwo nieukończonych
domów (to podobno efekt kryzysu z końca lat 90.) z kukłami
(odganiającymi złe duchy) i flagami państwowymi na najwyższej
kondygnacji. No i znak rozpoznawczy Albanii – betonowe bunkry,
których za komuny około 400-600 tys. kazał wybudować Enver Hodża.
Dojechaliśmy
do Tirany, która na przedmieściach nie przypominała żadnego
europejskiego miasta – mam na myśli zarówno chaotyczny ruch
uliczny, jak i analogiczną zabudowę. A w centrum już zupełnie
inaczej. Szerokie ulice, które dochodzą promieniście do placu
Skanderbega – ich narodowego bohatera. Generalnie ponad
600-tysięczna stolica Albanii nie ma jakoś wiele atrakcji
turystycznych, ale warto tam pojechać.
Zakwaterowaliśmy
się w wieloosobowej sali w jedynym hostelu, jaki znaleźliśmy
wcześniej w necie – Tirana Backpacker Hostel. To rzeczywiście
typowo backpackerskie miejsce. Międzynarodowe towarzystwo, polowa
kuchnia, hamaki... Tylko ceny nie takie niskie, jakich
spodziewalibyśmy się po Albanii (ok. 12 euro/osobę w sali
wieloosobowej). Mieliśmy stąd wszędzie blisko, dlatego miasto
zwiedzaliśmy „z buta”, a samochód zostawiliśmy naprzeciw
hostelu, na jakimś zamkniętym terenie porośniętym trawą (za
opłatą).
Włóczyliśmy
się po centrum, w okolicach wspomnianego placu Skanderbega, gdzie
jest jego wielki pomnik, ciekawy meczet, a także muzeum narodowe, z
ogromnym, socrealistycznym malowidłem na frontonie. Odwiedziliśmy
też Blloku – dawniej była to dzielnica zamieszkała przez
reżimowych aparatczyków, obecnie to trendy miejsce, z klubami i
życiem nocnym. Chichot historii:) Wdarliśmy się też na stadion
narodowy (podnieśliśmy niedomkniętą metalową roletę), który
szczególnie nie zachwyca.
Tirana
jest ciekawa. Z jednej strony luksusowy hotel Sheraton, z drugiej
konie ciągnące powozy, a nawet ludzie w przyczepkach przymocowanych
do motoru. Naprzeciw eleganckiego gmachu parlamentu, a więc w
reprezentacyjnym miejscu, widzieliśmy na przykład zrujnowany
budynek.
Aby
zobaczyć cokolwiek więcej, ruszyliśmy rejsowym autokarem do
Durres, portowego, 100-tysięcznego miasta nad Adriatykiem. Mimo
świetnych warunków plaża jest tam totalnie zasyfiona i
niezagospodarowana. Szkoda, bo miasto jest ciekawe, i jego największą
atrakcją nie musiałby by być ruiny rzymskiego amfiteatru (obok
których widzieliśmy polskich archeologów), ale właśnie wybrzeże.
Po
powrocie z Durres do Tirany postanowiliśmy opuścić Albanię, z
braku czasu nie oglądając m.in. ciekawego miasta-muzeum
Gjirokastra. Po drodze zabraliśmy na stopa drzemiącego przy drodze
Japończyka, który w podróży po świecie był już od 2 lat!
Po
przejechaniu przez całe wybrzeże czarnogórskie i kawałek
Chorwacji wjechaliśmy na spontanie na terytorium Bośni i
Hercegowiny. Późną nocą dotarliśmy do naszego pierwszego
przystanku – Medjugorje. Nie było to łatwe, bo strasznie
błądziliśmy w ciemnościach. Okazało się, że dojechaliśmy inną
drogą niż wszyscy, dlatego przedzieraliśmy się przez jakieś łąki
i dopiero po dotarciu do głównej drogi ukazało się nam
miasto-sanktuarium, które przypominało raczej wesołe miasteczko
niż miejsce kultu. Mimo późnej pory wszystkie sklepy i liczne
punkty sprzedaży dewocjonaliów były otwarte. Zaczęliśmy szukać
noclegu i w pierwszym miejscu wypłoszył nas ogromny karaluch. Po
zalogowaniu się do drugiej kwatery ruszyliśmy na pizzę. Nasze
zamówienie ok. godz. 24. nie robiło na nikim wrażenia.
Rano
poszliśmy na górę, na której podobno w 1981 r. Matka Boska
objawiła się miejscowym dzieciom. Po drodze widzieliśmy wiele
podziękowań za uzdrowienia.
Z
Medjugorje pojechaliśmy do Mostaru. Trochę pokręciliśmy się za
noclegiem i w końcu zdecydowaliśmy się na mały hotelik na samej
starówce, za 10 euro. Mostar jest przeuroczy. Największą atrakcją
tego ponad 100-tysięcznego miasta jest turecki, 500-letni Stary
Most, który bez skrupułów w 1993 roku podczas wojny wysadzili
Chorwaci. Atrakcją są zawody w skokach z mostu do wody. Starówka
jest super, niestety w wielu miejscach widać jeszcze ślady po
wojnie, normą są także tabliczki ostrzegające o bombach!
Ciekawostka:
mimo tego, że Bośnia to kraj muzułmański, w naszym hotelu
puszczali w normalnej telewizji ostre filmy porno:)
Z
Mostaru pojechaliśmy do Sarajewa, zabierając po drodze na stopa
dwóch Polaków, którzy zwiedzali bałkańskie góry. Ponieważ była
to nasza pierwsza wyprawa autem, na stopa zabieraliśmy wszystkich
chętnych – tak jak obiecaliśmy sobie kiedyś, gdy dzięki
uprzejmości innych mogliśmy zwiedzić stopem kawałek Europy i nie
tylko. Teraz chcieliśmy się w miarę możliwości odwdzięczyć.
W
stolicy BiH przywitało nas oberwanie chmury. W strugach deszczu
dotarliśmy na upatrzony w przewodniku camping, ale na miejscu
okazało się, że jest on położony daleko od centrum i nie za
bardzo przypadł nam do gustu. Pojechaliśmy więc do centrum i tam
ostro błądząc trafiliśmy w końcu do innego polecanego miejsca –
backpackerskiego hostelu. Niestety, okazało się, że nie było w
nim miejsc, na szczęści jeden z pracowników skierował nas na
pobliską prywatną kwaterę, do pobliskiego domu. Zamieszkaliśmy
więc z parterowym pokoju, który był częścią większego budynku,
z oddzielnym wejściem.
Ciągle
padało, ale my twardo ruszyliśmy na zwiedzanie. Po drodze
trafiliśmy na cmentarz, na którym spoczywają ważne dla historii
BiH persony, m.in. Alija Izetbegović, pierwszy prezydent tego kraju.
Ciekawa jest starówka – z powodu charakterystycznych, niskich
budynków ze spadzistymi dachami pokrytymi dachówką. Wzdłuż i w
szerz obeszliśmy też słynną aleję snajperów, która była
ostrzeliwana przez Serbów podczas wojny w Bośni. Ślady wojny są
zresztą widoczne do dzisiaj. Byliśmy również w miejscu, z którego
Gawriło Princip zastrzelił arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, co
było pretekstem do wybuchy I wojny światowej.
Z
Sarajewa pojechaliśmy na wschód, do Srebrenicy. Droga była bardzo
kręta i hmm... niejednoznaczna. Nie było żadnych oznakowań,
jechaliśmy więc trochę na czuja, momentami po szutrze. W końcu
dotarliśmy. W mieście było kilka zniszczonych domów, ale
prawdziwy koszmar można było poczuć poza miastem, na cmentarzu, na
którym leżą 8372 bośniackie, muzułmańskie ofiary czystki
etnicznej dokonanej przez Serbów podczas wojny bałkańskiej.
Przykre doznania potęgował fakt, że pomiędzy symbolicznymi
nagrobkami przechadzały się łkające kobiety. Matki, żony,
córki?...
Ze
Srebrenicy pojechaliśmy na granicę z Serbią, gdzie nie
posłuchaliśmy niestety pogranicznika i pojechaliśmy drogą, która
wydawał nam się krótsza. Może i tak było, szybko jednak
przekonaliśmy się, dlaczego na granicy od tego nas odwodzono.
Droga-serpentyna była szutrowa, a w pewnym momencie jakakolwiek
nawierzchnia właściwie się skończyła, bo droga obsypała się
pod naporem deszczu. Przejechaliśmy jakimś cudem, ale ale nasza
Honia wyglądała jak po rajdzie Paryż-Dakar, na dodatek coś
zaczęło stukać przy tylnym kole. Zastanawialiśmy się już nawet
czy nie wracać do Polski, ale w końcu udało się odgiąć jakiś
element przy klocku hamulcowym, dzięki czemu mogliśmy wpaść
jeszcze na krótko do Belgradu.
Tam
znów przywitała nas ulewa, na dodatek nie mogliśmy znaleźć
żadnego wolnego i taniego hostelu. W końcu trafiliśmy do akademika
przerobionego na hotel (w centrum, wystrój mocno socrealistyczny) i
ruszyliśmy na wieczorne zwiedzanie.
Kontemplowaliśmy
pomnik Nikola Tesli, serbskiego wynalazcy m.in. silnika
elektrycznego, cerkiew św. Marka, budynek serbskiego parlamentu,
kilka deptaków, a także twierdzę Kalemegdan. W mieście
widzieliśmy też budynki zniszczone podczas amerykańskich nalotów
w 1999 r. To niesamowite, że wojna działa się tak blisko nas
jeszcze tak niedawno. Mimo tego, że przeszliśmy naprawdę spory
kawał, nigdzie nie mogliśmy wypłacić kasy z bankomatu. Później
okazało się, że nasz bank w Polsce miał awarię.
Rano
pojechaliśmy zwiedzić słynną Marakanę, ponad 50-tysięczny
stadion Crveny Zvezdy, z oddali zobaczyliśmy też cerkiew św. Sawy
- podobno jedną z największych na świecie tego typu świątyń, a
następnie ruszyliśmy w kierunku Polski.
Jak
wspomniałem, skończyły nam się serbskie pieniądze, nasze karty
bankomatowe nie działały, na dodatek nigdzie nie mogliśmy wymienić
żadnej zagranicznej kasy na serbskie dinary. Kończyło nam się
paliwo, nie mogliśmy też skorzystać z wygodnej, ale płatnej
autostrady do granicy węgierskiej. Dlatego też pojechaliśmy
bocznymi drogami, mijając po drodze Wojwodinę i modląc się, aby
dojechać na Węgry.
Jakoś
dotarliśmy do przejścia serbsko-węgierskiego, ale nie było nam
jeszcze dane całkowicie odetchnąć. Otóż na zewnętrznej granicy
Unii była akurat jakaś popisowa inspekcja i dokładnie „trzepała”
wybrane samochody. Trafiło też i na nas, co na początku nawet nas
rozśmieszyło, bo przecież właściwie nic nie przemycaliśmy.
Dosłownie kilka butelek śliwowicy wiezionej na prezenty:) Nawet
szczególnie ich nie chowaliśmy, bo czasy ostrych granicznych
kontroli były już – jak się wydawało – za nami. Tymczasem
kontroler znalazł pierwszą butelkę, która leżał na wierzchu i
spytał czy mamy coś ponad limit (to było chyba 1 lub 2 l na
głowę). Zaprzeczyłem, a on wyciągnął kolejną... Tak oto
skierował nas na specjalny parking pod wiatą „do trzepania”,
gdzie musieliśmy dokładnie opróżnić nasz spakowany z takim
mozołem samochód. W oczekiwaniu na kontrolera, mimo kamer, udało
mi się jeszcze schować dwie butelki, które potem w rękach celnika
wyglądały jak buty (fart – nie rozpakował tej torby). Znalazł
jeszcze dwie czy trzy litrowe flaszki, po czym zaczął się dobierać
do tapicerki a nawet silnika! Gdy czekaliśmy na wyrok – jakiś
wysoki mandat (na który i tak nie mieliśmy kasy), celnik kazał nam
jechać. Nie skonfiskował nawet tego co znalazł! Być może
zniechęcił go straszny upał, a może nastawił się na wielką
kontrabandę.
W
ten sposób powitała nas Unia Europejska. Dalsza droga przebiegła
już bez przygód. Wypłaciliśmy kasę i pomknęliśmy przez Węgry
i Słowację, gdzie zastała nas noc. Resztką sił dojechaliśmy do
Chyżnego, a gdzieś za Rabką zatrzymaliśmy się (już świtało)
na jakiejś stacji na krótką drzemkę w samochodzie. Ciekawe –
mimo wielkiego zmęczenia wcale nie mogłem zasnąć.
Po
dwóch godzinach ruszyliśmy dalej. Zjedliśmy obiad u rodziców w
Radomiu i pognaliśmy do Warszawy, na wieczorny koncert
Apokaliptyki:) Tak
skończyła się nasza bałkańska przygoda. Przejechaliśmy ponad 5
tys. kilometrów, zobaczyliśmy 7 przepięknych krajów. To była
niezapomniana eskapada!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz